Warszawa: Policjanci mogli fałszować dowody ws. „gangu obcinaczy palców”

Policjanci, prowadzący śledztwo w sprawie gangu tak zwanych „obcinaczy palców”, mogli fałszować dowody – informuje „Rzeczpospolita”. Rzecz dotyczy serii porwań w latach 2003 – 2005 na Mazowszu. Sprawa jest niecodzienna ze względu na kaliber podejrzeń i fakt, że doniesienie złożył sam komendant główny policji gen. Andrzej Matejuk – podkreśla „Rzeczpospolita”.

Zarzuty dotyczą policjantów prowadzących przed laty śledztwo w sprawie tzw. gangu obcinaczy palców. W latach 2003 – 2005 w Polsce miała miejsce seria porwań. Przestępcy chcąc dodatkowo zastraszyć rodziny ofiar i skuteczniej wymusić okup, przesyłali im obcięte palce uprowadzonych. Stąd nazwa tej grupy.

W 2008 r., w mieszkaniu jednego z policjantów prowadzących sprawę porywaczy, znaleziono skonfiskowane jednemu z gangsterów telefony komórkowe. Z informacji gazety wynika też, że jeden z funkcjonariuszy miał trzymać w domu inny dowód – kosmyk włosów jednej z osób porwanych i włos zabezpieczony na miejscu porwania. To przykuło uwagę Biura Spraw Wewnętrznych w policji.

Pojawiły się podejrzenia o wymuszanie zeznań świadków i podejrzanych, a także nadużycia w postaci pobieżnego przypisywania niektórych porwań tym samym osobom. Prowadzący śledztwo chcieli się w ten sposób wykazać dużą skutecznością swoich działań.

Do dzisiaj nikomu nie przedstawiono zarzutów, a śledztwo potrwa jeszcze kilka miesięcy – dowiedziała się od prokuratorów „Rzeczpospolita”. Komendant główny policji, generał Andrzej Matejuk, złożył doniesienie w sprawie przekroczenia przez policjantów uprawnień.

Źródło: „Rz”

Warszawa: Dlaczego nie uratowano Ewy?

Co z tego, że mamy w szpitalu nowoczesny sprzęt, którym chwalimy się w telewizji? W weekend nie ma nikogo, kto może opisać zdjęcia tomografu. Boję się, że do śmierci pani Ewy mogła przyczynić się ta polska bylejakość. W piątek tuż po godz. 18 45-letnia Ewa Trautman wychodzi od okulisty; rutynowe badanie. Nagle upada na chodnik. Zbiegają się przechodnie, ktoś z komórki dzwoni po pogotowie.

Warszawa, ul. Bobrowiecka!

Erka wiezie Ewę do najbliższego szpitala, pięć osiedlowych ulic dalej. Szpital Czerniakowski uchodzi za jeden z najlepiej wyposażonych w stolicy. W styczniu uruchomił Szpitalny Oddział Ratunkowy. Dyżuruje całą dobę, ma nowy, supernowoczesny sprzęt.

Gdy wnoszą Ewę na oddział, jest jeszcze przytomna. Ma drgawki, wysoką temperaturę, szybko rośnie jej ciśnienie. W ciągu godziny do szpitala przyjeżdża jej mąż Tomasz i 19-letnia córka Ola. Ewa ma otwarte oczy, uśmiecha się na ich widok.

Tomasz: – Lekarka wyglądała na bardziej przerażoną ode mnie. Nie potrafiła powiedzieć, co działo się z żoną.

Dyżur na oddziale ratunkowym ma Joanna Rutkowska. Od razu zleca badanie tomografem. Ale jest problem – ostatni radiolog wyszedł z pracy o godz. 14. Kolejny przyjdzie dopiero w poniedziałek.

Doktor Rutkowska sama więc musi zanalizować zdjęcie i postawić diagnozę. Choć dopiero zaczęła specjalizację neurologiczną, nie ma jeszcze 30 lat, niedawno ukończyła studia medyczne – nie ma kogo się poradzić.

Bierze komórkę, fotografuje zdjęcie z tomografu i wysyła MMS-a do prof. Jerzego Jurkiewicza, neurochirurga. Profesor jest ordynatorem w Szpitalu Bielańskim, ale z Czerniakowskim podpisał umowę na konsultację trudniejszych przypadków.

71-letni prof. Jurkiewicz nie przyjeżdża w nocy do szpitala, stan Ewy ocenia na podstawie zdjęcia z komórki. Nie wiemy, co dokładnie radzi młodszej koleżance. Po rozmowie z profesorem Rutkowska notuje: „pacjentka niezakwalifikowana do leczenia operacyjnego”.

Rutkowska informuje męża Ewy, że to najprawdopodobniej napad padaczkowy, neuroinfekcja, co może oznaczać wirusowe zapalenie opon mózgowych. Pewności nie ma.

– Padaczka? – mąż się dziwi. – Żona na padaczkę nigdy nie chorowała. W ogóle nie chorowała, skarżyła się tylko na ciśnienie.

Ewa trafia na oddział neurologiczny. Dostaje leki przeciwobrzękowe, przeciwdrgawkowe i płyny.

W oczekiwaniu na radiologa

W sobotę stan Ewy znacznie się pogarsza. Neurolog Krzysztof Czuperski notuje: „nieprzytomna, bez kontaktu słownego”.

Personel szpitala słyszy, jak Czuperski dzwoni do Szpitala Zakaźnego przy ul. Wolskiej i pyta, czy mogą zabrać pacjentkę. Odpowiedź: nie ma miejsc.

Doktor Czuperski zleca drugie badanie tomografem. Radiologów nie ma w pracy, więc sam interpretuje zdjęcie. Za radą kolegi z Zakaźnego dorzuca Ewie antybiotyki i leki przeciwgorączkowe.

W niedzielę stan Ewy jest tak zły, że przewożą ją na oddział intensywnej terapii. Doktor Małgorzata Radzymińska notuje: „pacjentka przywieziona z podejrzeniem wirusowego zapalenia opon mózgowych”. Podaje Ewie leki przeciwwirusowe.

Ewa traci oddech, Radzymińska każe podłączyć ją do respiratora.

Choć Ewa leży na intensywnej terapii, przy łóżku na zmianę są rodzice, teściowie. Mąż prawie ze szpitala nie wychodzi, wciąż dopytuje, co się dzieje z Ewą.

– Pewności nie ma.

Radiolog (nazwiska nie znamy) przychodzi do pracy w poniedziałek, ale zdjęcia tomograficzne wykonane w piątek i sobotę opisane zostają dopiero we wtorek i w środę.

Niedoskonałość techniczna

Mąż Ewy dzwoni do jej pracy, zawiadamia, że Ewa jest w szpitalu. Telefon odbiera Andrzej Rutkowski, współwłaściciel firmy (przypadkowa zbieżność nazwiska z lekarką). Firma zajmuje się dystrybucją środków do higieny ust, Ewa pracuje tu od 16 lat, jest szefową sekretariatu.

Wieczorem, już w domu, Rutkowski zwierza się żonie. Beata jest prawniczką, pracuje jako radca w Banku Ochrony Środowiska. Ewę poznała dopiero dwa miesiące wcześniej na weselu znajomych. Oboje są zmartwieni, ale na razie nie wiedzą, jak pomóc.

We wtorek Tomasz widzi, że do Szpitala Czerniakowskiego przyjeżdża w końcu prof. Jurkiewicz. Dołącza do niego inna konsultantka, radiolożka ze Szpitala Bródnowskiego (nazwiska nie jesteśmy pewni).

Pomagają radiolożce z Czerniakowskiego Katarzynie Karolak analizować zdjęcia tomograficzne z piątku i soboty. Sprawia im to trudność, skoro pracują nad opisem zdjęć aż do środy rano.

Prof. Jurkiewicz wpisuje do karty choroby Ewy: „Badanie tomografu komputerowego, ze względu na niedoskonałość techniczną, jest trudne do oceny. Proponuję utrzymać dotychczasowe postępowanie wobec pacjentki”.

Ostatecznie w środę prof. Jurkiewicz i inni odrzucają podejrzenia o napad padaczki i zapalenie opon mózgowych. Doktor Karolak wklepuje do komputera: „rozległe udary żylne”.

Tomasz jest zrozpaczony: od lekarzy po raz pierwszy słyszy, że żona może już z tego nie wyjść. Ale nie poddaje się.

Obdzwania inne szpitale w Warszawie. Jeszcze w środę spotyka się z neurochirurgiem z Wojskowego Instytutu Medycznego przy ul. Szaserów. Złe wiadomości: – Każdy zabieg może oznaczać, że mózg wypłynie z krwią. Żona ma duży obrzęk i wysokie ciśnienie śródczaszkowe.

Do lekarza z dyktafonem

Gdy Rutkowscy słyszą, jak źle jest z Ewą, Beata porusza niebo i ziemię. W końcu umawia Tomasza w szpitalu MSWiA przy ul. Wołoskiej. W czwartek przyjmuje ich sam dyrektor Marek Durlik. Zgadza się przejąć pacjentkę z Czerniakowskiego.

Ale Czerniakowski nie chce wypuścić Ewy. Wicedyrektor szpitala Marek Tulibacki tłumaczy: – Przeniesienie żony jest niemożliwe. Musiałaby wyrazić na to zgodę.

Tomasz wybucha: – Ale przecież jest nieprzytomna! Niczego nie podpisze!

Wybiega ze szpitala. Naradza się telefonicznie z Beatą. Postanawiają podjąć kolejną próbę wyrwania Ewy z Czerniakowskiego. Tym razem na spotkanie z dyrektorem pójdą Tomasz, Beata, jej mąż i dodatkowy świadek – jego wspólnik.

Zabierają dyktafon, nagrywają negocjacje z ukrycia: – Wiemy, że środowisko lekarskie kryje swoje błędy. Baliśmy się, że bez świadków i nagrania dyrektor wszystkiego się wyprze.

Tulibacki najpierw nie chce przyjąć całej grupy, ale Tomasz nalega: bez świadków nie porozmawiają.

Zaczyna Beata: – Nie ma takiej prawnej możliwości, żeby pan odmówił wydania pacjentki.

Dyrektor oponuje: – Jest. Wskazania medyczne.

Beata naciska: – Jeżeli pan odmawia, to proszę to na piśmie. Ja wtedy idę do prokuratury z prośbą o nakaz.

Dyrektor nagle mięknie: – Pani mnie chyba nie zrozumiała. Nie widzę przeciwwskazań, by przewieźć pacjentkę, ale muszę porozmawiać z dyrektorem szpitala MSWiA.

Tajny informator

W czwartek ok. godz. 15 karetka wiezie Ewę na Wołoską. Lekarze powtarzają część badań, szybko stawiają diagnozę. Dyrektor Durlik dzwoni już o godz. 16.45: – Pani Ewa ma rozległy udar pnia mózgu.

Niestety, Piotr Orlicz, kierownik oddziału intensywnej terapii, podejrzewa śmierć pnia mózgu. Po czterech dniach – w poniedziałek – potwierdza to komisja lekarska. Następnego dnia zbiera się kolejna komisja. Diagnoza ta sama.

We wtorek 24 sierpnia po południu Ewa umiera. Tomasz jest z nią do ostatniej chwili.

Dopiero wtedy przypomina sobie, że w Szpitalu Czerniakowskim, gdy Ewa jeszcze żyła, podszedł do niego ktoś w kitlu i powiedział na boku: – Niech pan coś zrobi. W naszym szpitalu źle się dzieje.

Opowiada o tej rozmowie Rutkowskim. Oni odnajdują tego lekarza, spotykają się potajemnie. Słyszą: – Od piątku do poniedziałku w szpitalu nie było radiologa, który mógłby opisać prawidłowo zdjęcia z tomografu.

Beata znajduje rozporządzenie ministra zdrowia o szpitalnych oddziałach ratunkowych. Radiolodzy powinni w nich dyżurować na okrągło – a więc szpital łamał prawo.

Tajny informator wyciąga z systemu komputerowego szpitala opisy zdjęć, które po pięciu dniach od przyjęcia Ewy do Szpitala Czerniakowskiego redagowała radiolożka Katarzyna Karolak z pomocą prof. Jurkiewicza.

Z kolejnych wersji dokumentów wynika, że od godz. 11.46 we wtorek do godz. 9.14 w środę zmieniło się rozpoznanie. Pierwsza wersja mówi: „struktury mózgowia bez widocznych zmian ogniskowych”. Piąta, ostatnia wersja: „hypodensyjne obszary z zatarciem zróżnicowania struktur głębokich obu półkul mózgu”.

Co więcej, w kolejnych wersjach opisu zdjęć znikało krwawienie w mózgu. Jedna z pierwszych wersji mówi: „krew widoczna w komorze III”. Ostatnia: „nie uwidoczniono cech krwawienia wewnątrzczaszkowego”.

Beata Rutkowska: – Przypuszczam, że lekarze próbowali zatuszować fakt postawienia błędnej diagnozy i najprawdopodobniej dopuścili się próby fałszerstwa dokumentacji.

Beata idzie do prokuratury. – Prokuratorka słucha i ocenia, że mogło dojść do przestępstwa. Namawia, by szybko złożyć zawiadomienie, żeby mogli zabezpieczyć dowody. Składamy tego samego dnia w nocy faksem – opowiada.

Czasem mi wstyd, że jestem lekarzem

Z informatorem męża Ewy umawiam się z dala od szpitala, w kawiarni na pl. Konstytucji. Prosi o zachowanie nazwiska w tajemnicy:

– Boję się, że stracę pracę. Ale zgodziłem się zeznawać jako świadek. Nie mogę dłużej patrzeć obojętnie na to, co dzieje się w szpitalu. Panią Ewę można było uratować!

W ostatnich dwóch miesiącach mieliśmy cztery lub pięć przypadków zakrzepicy żylnej. Większość pacjentów zmarła.

Boję się, że do ich śmierci mogła przyczynić się ta polska bylejakość. Niedoświadczeni lekarze przyjmują pacjentów i stawiają pierwszą, kluczową diagnozę. Mamy weekend i nikt bardziej doświadczony się nie kwapi, żeby im pomóc.

Co z tego, że mamy nowoczesny sprzęt, którym chwalimy się w telewizji? Z pracy odeszli radiolodzy, dyrektor nie chciał się zgodzić na podwyżkę. Ci, co zostali, nie dają rady dyżurować całą dobę. W weekend nie ma nikogo, kto może opisać zdjęcia tomografu.

Czasem mi wstyd, że jestem lekarzem. Część z nas zapomina o przysiędze Hipokratesa – po pierwsze: nie szkodzić. Może po śmierci pani Ewy coś się w końcu w naszym szpitalu, w Polsce zmieni?

Chcę wierzyć, że zrobiliśmy wszystko

Czy lekarze Szpitala Czerniakowskiego uważają, że zrobili wszystko, by ratować Ewę?

Dyrektor Leszek Wójtowicz: – Chcę wierzyć, że moi koledzy zrobili wszystko.

Wicedyrektor Tulibacki: – Wciąż zadaję sobie to pytanie. To był wyjątkowo trudny przypadek. Doświadczeni radiolodzy mówili, że widzieli takie tylko w książkach. Myślę, że nic więcej nie można było zrobić. Trafiła do nas za późno.

Dlaczego młodzi lekarze dyżurujący w oddziale ratunkowym nie mają wsparcia doświadczonych kolegów?

Tulibacki: – Każdy młody lekarz musi mieć trzy dyżury w miesiącu. W razie wątpliwości może zadzwonić do konsultantów. Tak było w tym wypadku.

Czy to normalne, że zdjęcie z tomografu konsultuje się, oglądając je w komórce?

Wójtowicz: – Zdjęcie przesyła się MMS-em, ale odczytuje się na komputerze, można sobie powiększyć. Jeśli są wątpliwości, konsultant przyjeżdża do szpitala.

Prof. Jurkiewicz: – Byłem 251 km od Warszawy, nie mogłem przyjechać. Zdjęcie oglądałem w komórce. Tak się robi, kiedy nie ma innej możliwości. Ja się czuję za opis odpowiedzialny. Lekarz może do mnie też zadzwonić i tylko opisać zdjęcie, ale zamiast tego lepiej chyba, kiedy wyśle MMS-a.

Czy profesor ma sobie coś do zarzucenia?

– Oczywiście, trzeba przeanalizować przyczyny choroby i zastanowić się w gronie lekarzy, czy można było postąpić inaczej. Ale robi się tak w każdym trudnym przypadku. Więcej na tym etapie nie mogę powiedzieć, obowiązuje mnie tajemnica lekarska.

Nie potrafię przejść obojętnie

Wczoraj do męża Ewy zadzwonili kolejni pracownicy Szpitala Czerniakowskiego. Powiedzieli, że grupa lekarzy chce opowiedzieć o nieprawidłowościach, które mogły mieć wpływ na śmierć Ewy: – Nie chcemy odpowiadać karnie za błędy dyrekcji.

Przyczyna śmierci Ewy wciąż jest zagadką, więcej będzie wiadomo po sekcji.

Andrzej Rutkowski wynajął kancelarię prawną, która ma kontynuować prywatne śledztwo w sprawie jego pracownicy i walczyć o odszkodowanie dla męża i córki Ewy.

Beata Rutkowska: – Nie znałam dobrze Ewy, zaangażowałam się w to z czystej potrzeby ukarania winnych. Jak widzę, że dzieje się coś złego, to nie potrafię przejść obojętnie. Chcę tego samego nauczyć moje dorastające córki.

Warszawa: Szokująca śmierć w szpitalu.

To jedna z najbardziej bulwersujących spraw, jakie ostatnio wydarzyły się w warszawskich szpitalach. 45-letnia Ewa Trautman w piątek zasłabła na ulicy. Ktoś zadzwonił po karetkę. Ewa trafiła do Szpitala Czerniakowskiego. Tam zrobiono jej tomografię, ale aż do wtorku nie opisano wyniku badań, bo… radiolog skończył pracę w piątek o 14. W tym czasie kobieta, ukochana żona Tomasza i matka Oli, umierała na szpitalnym łóżku.

– Moja żona zmarła przez bylejakość warszawskich lekarzy. Przez nich straciłem żonę, a moja córka jest sierotą – to dramatyczne i pełne bólu wyznanie to słowa Tomasza Trautmana, który historię śmierci swojej ukochanej żony opisał w rozmowie z dziennikarzami „Gazety Wyborczej”. Wcześniej o tej bulwersującej śmierci informowała stacja TVN.

Ewa Trautman zasłabła na ulicy. Miał pecha, bo zły los dopadł ją 13 sierpnia w piątek po południu. A wtedy w wielu szpitalach panuje już atmosfera „fiesty i maniany”. W szpitalach zostają okrojone zespoły, personel udaje się na weekend, a część obowiązków zostaje odłożona na potem.

Pacjentce wykonano badanie tomograficzne na drogim sprzęcie, ale okazało się, że radiolog, który może je opisać, o godz. 14 skończył pracę. Lekarka na dyżurze sama musiała rozpoznać wyniki, chociaż dopiero zaczyna specjalizacje neurologiczną. Nie ma jeszcze 30 lat. Komórką zrobiła zdjęcie wyników i wysłała MMS do 71-letniego prof. Jerzego Jurkiewicza. Ten ma podpisaną umowę na konsultację trudnych przypadków ze Szpitalem Czerniakowskim. Profesor do szpitala nie przyjechał. Nie wiadomo też, co poradził lekarce, ale ta wpisała do karty pacjentki „niezakwalifikowana do leczenia operacyjnego” – pisze „Gazeta Wyborcza”.

Pan Tomasz dowiedział się, że jego żona miała prawdopodobnie atak padaczki (nigdy na nią nie chorowała) i ma neuroinfekcję. W sobotę stan Ewy pogorszył się. Kobieta stracił przytomność.

Ostatecznie jej badanie zostało opisane dopiero we wtorek! Kobieta umierała w tym czasie na szpitalnym łóżku. Rodzina załatwiła jej przeniesienie do innego szpitala – MSWiA. Szpital Czerniakowski nie chciał jednak wydać pacjentki! Rodzina postawiła jednak na swoim. Tyle, że na ratunek było już za późno. W szpitalu MSWiA szybko rozpoznano u chorej śmierć pnia mózgu. Ewa zmarła we wtorek 24 sierpnia.

Z Tomaszem Trautmanem skontaktował się pracownik Szpitala Czerniakowskiego. Z tym człowiekiem rozmawiali też dziennikarze „Gazety Wyborczej”. Na razie prosi o tom by nie podawać jego nazwiska. Ale będzie zeznawać w sądzie. – Boję się, że stracę pracę, ale zgodziłem się zeznawać jako świadek. Nie mogę dłużej patrzeć na to, co dzieje się w szpitalu. Sądzę, że panią Ewę można było uratować – mówi pracownik szpitala Czerniakowskiego.

Po rozmowie z FAKT.PL w sprawę obiecała się zaangażować osobiście minister zdrowia Ewa Kopacz. – Wiem, że samorząd bada tę sprawę. Ale nasz departament kontroli też przeprowadzi jej analizę. Mi samej jest bardzo przykro. Mi jako lekarzowi. Bo wiem, co czuje lekarz, który traci pacjenta. I mam nadzieję, że lekarze, którzy leczyli tę pacjentkę, czują się podobnie, niezależnie od tego, czy popełnili błąd czy nie, bo to wykaże odpowiednie postępowanie. Będę też chciała osobiście wziąć udział w wyjaśnieniu tej sprawy – mówi nam Ewa Kopacz.

fakt.pl

Warszawa: IPN ujawnił dane o chorobie

Absurdy lustracji: na stronie internetowej IPN znalazły się dane na temat choroby psychicznej osoby podlegającej lustracji. Po interwencji „Gazety” zostały usunięte.

Komunikat Biura Lustracyjnego IPN ukazał się 3 sierpnia i wisiał tam do wtorkowego popołudnia. Dotyczył umorzenia sprawy o kłamstwo lustracyjne wobec kobiety (w komunikacie podano jej dane, funkcję i miejsce zamieszkania), która pracowała bez etatu w Samorządowym Kolegium Odwoławczym. Na stronie IPN można było przeczytać, że sprawę umorzono „wobec opinii biegłych psychiatrów, że [lustrowana] w chwili składania oświadczenia lustracyjnego z powodu stwierdzonej choroby pozbawiona była zdolności do rozpoznawania znaczenia tej czynności, a biegli orzekli, że nie jest zdolna do udziału w czynnościach procesowych”.

Czy podanie informacji o chorobie psychicznej jest naruszeniem dóbr osoby, której te dane dotyczą? Dla prokuratora Daniela Załuski, pełniącego obowiązki szefa Biura Lustracyjnego w Lublinie, które wydało komunikat, sprawa nie jest jednoznaczna.

– Nie jest tu wprost powiedziane, że chodzi o chorobę psychiczną – tłumaczy.

Ale o takiej właśnie chorobie mówi wymieniony w komunikacie art. 31 par. 1 kodeksu karnego, na podstawie którego sąd zarządził umorzenie. – My tylko wysyłamy komunikaty do biura rzecznika IPN. Nie jesteśmy odpowiedzialni za ich publikację – ustępuje prok. Załuski.

Rzecznik IPN Andrzej Arseniuk reaguje od razu: – Ten komunikat powinien być inaczej sformułowany, stała się rzecz niefortunna – powiedział nam we wtorek, deklarując zmianę treści informacji. Rzeczywiście przed godziną 15 komunikat został zmieniony.

– To dobrze, że IPN szybko zareagował na uwagę, ale takich przypadków może być więcej. Ten akurat został wyłapany – mówi mec. Mikołaj Pietrzak specjalizujący się sprawach o ochronę dóbr osobistych. – IPN ma prawo informować, ale powinno to być wykonywane z poszanowaniem danych wrażliwych. Ta sytuacja pokazuje, że instytucja, która to opublikowała, działa w sposób ślepy i nieczuły. Ktoś najwyraźniej dokonał złej oceny. Według mnie na tej podstawie można skonstruować pozew o ochronę dóbr osobistych – dodaje mec. Pietrzak.

Podanie w internecie wiadomości o czyjejś chorobie psychicznej narusza też ustawę o ochronie danych osobowych, która zabrania podawania informacji o stanie zdrowia bez zgody osoby zainteresowanej. Za złamanie tego przepisu grozi kara nawet do trzech lat więzienia.

Sprawa ujawniania informacji o zdrowiu lustrowanej to kolejny absurd z działalności biura lustracyjnego opisywanej przez „Gazetę”. Rok temu pisaliśmy o sprawie obłożnie chorego emerytowanego prokuratora, który od lat jest pozbawiony możliwości podejmowania samodzielnych decyzji. IPN nie chce zgodzić się na umorzenie jego procesu, bo „tylko śmierć może przerwać lustrację”. Informowaliśmy też o tym, że w katalogach IPN, gdzie publikowane są nazwiska funkcjonariuszy komunistycznej bezpieki, znajdują się również dane setek osób, które w instytucjach peerelowskiego MSW pracowały na stanowiskach salowych, pielęgniarek, kucharzy, szewców, a nawet wychowawców na koloniach letnich dla dzieci esbeków.

Źródło: Gazeta Wyborcza

Warszawa: Sprawa Przemyka ostatecznie przedawniona

Sąd Najwyższy oddalił wniosek Krzysztofa Kwiatkowskiego o kasację prawomocnego wyroku sądu, który z powodu przedawnienia umorzył sprawę b. zomowca Ireneusza K., oskarżonego o śmiertelne pobicie w 1983 r. Grzegorza Przemyka. Kwiatkowski chce, by umorzenie uchylono, a sprawa wróciła do sądu II instancji.
Sprawa dotyczy jednej z najgłośniejszych zbrodni aparatu władzy PRL. Jej wątek wobec Ireneusza K. przed różnymi instancjami trwa już ponad 27 lat.

W maju 1983 r. 19-letni maturzysta Grzegorz Przemyk został zatrzymany przez milicję, w tym przez K. Na komisariacie dostał ponad 40 ciosów pałkami w barki i plecy oraz kilkanaście ciosów w brzuch. Zmarł po dwóch dniach. Pogrzeb Przemyka, syna opozycyjnej poetki Barbary Sadowskiej, stał się wielką manifestacją przeciw władzom.

Prokuratura wszczęła wprawdzie śledztwo, ale jednocześnie władze podjęły działania mające uchronić milicjantów przed karą. Winą chciano obarczyć sanitariuszy, którzy wieźli Przemyka z komisariatu do szpitala. W 1984 r., po wyreżyserowanym procesie, sąd uwolnił od zarzutu pobicia Przemyka dwóch milicjantów – Ireneusza K. i Arkadiusza Denkiewicza. Natomiast na 2 i 2,5 roku więzienia zostali skazani – za nieudzielenie pomocy pobitemu, po wymuszeniu w śledztwie nieprawdziwych zeznań – dwaj sanitariusze, którzy wieźli Przemyka do szpitala.

Sprawa wróciła do sądów po przełomie 1989 r., gdy uchylono wyroki z 1984 r. Ireneusz K. (do niedawna pracował w policji w Biłgoraju) został w 1997 r. uniewinniony przez Sąd Wojewódzki w Warszawie, który zarazem skazał Denkiewicza na 2 lata więzienia (nie odsiedział ani dnia, bo według psychiatrów doznał w psychice zmian uniemożliwiających odbycie kary). Potem sprawa K. krążyła między sądami.

Kwiatkowski: Ta zbrodnia się nie przedawnia

W piątym procesie w maju 2008 r. Sąd Okręgowy w Warszawie skazał K. na 8 lat więzienia, zmniejszone o połowę na mocy amnestii. Sąd uznał, że w sprawie nie stosuje się ustawy o IPN, lecz przepis Kodeksu karnego i ustawy o nieprzedawnianiu przestępstw aparatu władzy sprzed 1989 r., w myśl którego czyn taki jak pobicie skutkujące ciężkim uszczerbkiem na zdrowiu – nie przedawnia się. Wyrok ten uchylił w grudniu 2009 r. Sąd Apelacyjny w Warszawie, który uznał, że sprawa przedawniła się 1 stycznia 2005 r.

„Czyn, którego dopuścił się były zomowiec Ireneusz K., nie przedawnia się” – uznał Kwiatkowski, uzasadniając wniosek o kasację.

Dwa lata temu pion śledczy IPN postawił zarzuty b. milicjantom za utrudnianie śledztwa w sprawie Przemyka. B. szef MSW gen. Czesław Kiszczak jest zaś podejrzany o przekroczenie uprawnień przez utrudnianie i kierowanie na fałszywe tory w latach 1983-84 śledztwa w sprawie tego pobicia.

Warszawa: Prokurator chciał seksu od podejrzanej? Wpadł w bieliźnie

Uchylono immunitet stołecznemu prokuratorowi, który proponował seks podejrzanej, za co miałby umorzyć postępowanie przeciw niej. Obniżono mu też o połowę pobory.

W piątek sąd dyscyplinarny przy Prokuratorze Generalnym uchylił immunitet prokuratorski Konradowi P., co oznacza zgodę na postawienie mu zarzutu – poinformował prok. Mateusz Martyniuk, rzecznik Prokuratury Generalnej. Zarazem w poniedziałek sąd o połowę obniżył uposażenie obwinionego – do czasu prawomocnego zakończenia sprawy.

Obie decyzje są jeszcze nieprawomocne, a Konrad P. może się od nich odwołać.

Młody prokurator dostał sprawę młodej kobiety, podejrzanej o kradzież w centrum handlowym. Miał zaproponować jej seks w zamian za umorzenie sprawy, na co kobieta miała się zgodzić, ale zarazem – powiadomić o tej propozycji organa ścigania. Przygotowały one operację tzw. kontrolowanego wręczenia „korzyści osobistej”.

W maju br. kobieta przybyła na umówione spotkanie do pokoju prokuratora (gdzie wcześniej zainstalowano kamery i mikrofony). Według „Dziennika-Gazety Prawnej”, policja i prowadząca sprawę prokurator mieli transmisję na żywo z gabinetu. Policjanci mieli wkroczyć, gdy Konrad P. był w samej bieliźnie. Został on zawieszony w czynnościach służbowych.

Śledztwo w sprawie prowadzi Prokuratura Okręgowa Warszawa-Praga. Jej rzeczniczka prok. Renata Mazur powiedziała, że z chwilą prawomocnego uchylenia prokuratorowi immunitetu, śledczy przystąpią do czynności związanych z postawieniem mu zarzutu. Prokuratura nie udziela żadnych innych informacji, nawet tego, jaki to mógłby być zarzut.

Mógłby on dotyczyć art. 228 Kodeksu karnego, który przewiduje karę od 6 miesięcy do 8 lat pozbawienia wolności dla tego, kto w związku z pełnieniem funkcji publicznej przyjmuje korzyść majątkową lub osobistą albo jej obietnicę. Jeśli wiąże się z tym „zachowanie stanowiące naruszenie przepisów prawa”, kara wynosi od roku do 10 lat. W wypadku „mniejszej wagi”, sprawca podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności albo do 2 lat pozbawienia wolności.

W grę mógłby też wchodzić art. 199 Kodeksu karnego, który przewiduje karę pozbawienia wolności do lat 3 dla tego, kto przez „nadużycie stosunku zależności lub wykorzystanie krytycznego położenia”, doprowadza inną osobę do obcowania płciowego lub do „innej czynności seksualnej”.

Po ewentualnym wyroku skazującym Konrad P. mógłby zostać nawet usunięty z prokuratury – o czym zdecydowałby sąd dyscyplinarny.

wp.pl