Wrocław: Zmarło dziecko, a prokurator tuszowała sprawę błędu profesora?

Wrocławska prokuratorka Justyna D. zamiotła pod dywan dwa różne śledztwa dotyczące błędów w sztuce lekarskiej. Oba dotyczyły lekarzy z klinik wrocławskiej Akademii Medycznej. Jedno z ginekologii i położnictwa, a drugie z chirurgii ogólnej i onkologicznej. Przez kilka lat w obu sprawach nic nie zrobiono, ale pani prokurator udawała, że toczy się intensywne śledztwo. Akta były niby wysłane do ekspertów medycyny sądowej. Ale to nieprawda.

Co więcej, do wrocławskiej prokuratury przychodziły pisma i faksy od biegłych. Ale – jak się okazało – pani prokurator wysyłała je sama do siebie. Po to, by mieć „podkładkę”, że coś się w sprawie dzieje. To wszystko ma wynikać z ustaleń śledztwa prowadzonego przez Prokuraturę Okręgową w Legnicy. Śledczy chcą postawić wrocławskiej prokuratorce z Prokuratury Rejonowej w Śródmieściu dwa zarzuty popełnienia przestępstwa. Chcą, by odpowiadała m.in. za przekraczanie uprawnień i posługiwanie się dokumentami, które poświadczały nieprawdę.

Żeby postawić prokuratorowi zarzut popełnienia przestępstwa, trzeba mu najpierw uchylić immunitet. Zajmuje się tym prokuratorski Sąd Dyscyplinarny.
W sprawie prokurator D. jego postępowanie ma się zacząć 24 września. Od decyzji tego sądu można odwołać się do Wyższego Sądu Dyscyplinarnego. Orzeczenie tej instancji jest ostateczne. Gdyby immunitetu nie uchylono, śledztwo trzeba by umorzyć. Jak będzie? Zobaczymy.

Profesor Andrzej K. i zaginione akta sprawy

Historia zaczęła się we wrześniu ubiegłego roku. Wtedy ujawniliśmy, że w tajemniczych okolicznościach zaginęły akta sprawy, w której od kilku lat podejrzany jest profesor Andrzej K., kierownik Kliniki Ginekologii i Położnictwa z ul. Chałubińskiego (zobacz: W prokuraturze tuszowano sprawę znanego lekarza?). Ofiarą błędu lekarskiego ma być Małgorzata Ossmann. W sierpniu 2007 r. lekarze mieli zbyt późno rozpoznać, że zaczął się poród. Rozpoczęło się cesarskie cięcie, ale dziecka nie udało się już uratować. Zagrożone było również życie pani Małgorzaty.

Jeśli Sąd Dyscyplinarny zgodzi się z ustaleniami legnickiego śledztwa, prokurator D. będzie podejrzana o to, że śledztwo zaczęło być zamiatane pod dywan 1 kwietnia 2009 r. Fakt ten ujawniono dopiero rok temu. Przez cały ten czas pokrzywdzona kobieta dopytywała się, co się dzieje w sprawie. I cały czas była informowana, że akta są w Poznaniu w tamtejszym Zakładzie Medycyny Sądowej.

Policjanci torturowali zatrzymanych: „Przesłuchamy cię jak w Guantanamo”

Mieli bić, razić paralizatorem, polewać wodą, zaklejali usta taśmą. Jeden z zatrzymanych popełnił samobójstwo. Siedleccy policjanci nadal pracują. Przestępcy często oskarżają policję o stosowanie niedozwolonych metod i wymuszanie zeznań biciem. Na ogół nikt im nie daje wiary. W tym przypadku jest inaczej. 20 czerwca 2013 r. prokurator Wiesław Tulikowski z Chełma Lubelskiego postawił zarzuty naczelnikowi Wydziału Kryminalnego Komendy Miejskiej Policji w Siedlcach i czterem jego podwładnym.

– To pierwsza na taką skalę sprawa w Polsce – mówi mec. Mikołaj Pietrzak z kancelarii Pietrzak & Sidor, która reprezentuje rodziców Jędrzeja Kryszkiewicza. Tego, który zabił się po przesłuchaniach w siedleckiej policji.

Policjantom grozi od roku do dziesięciu lat więzienia za „przemoc, groźbę bezprawną, znęcanie się” w celu uzyskania zeznań (art. 246 kk). Zarzuty mają naczelnik, aspirant sztabowy Wiesław P. (odznaczony medalem za długoletnią służbę), i jego podwładni: młodsi aspiranci Jarosław K., Adam Ch. i Grzegorz P. oraz starszy sierżant Grzegorz R. Znęcać mieli się nad trzema sprawcami kradzieży w sklepie jubilerskim w Siedlcach.

Samobójstwo

24 sierpnia 2012 r., tydzień po wyjściu z izby zatrzymań w siedleckiej komendzie, 19-letni Jędrzej Kryszkiewicz popełnia samobójstwo niedaleko swojego domu w Ostrowie Wielkopolskim. Zostawia list pożegnalny: „Wybaczcie mi, to jedyny ratunek dla duszy mojej. Tylko w ten sposób mogłem się uratować. Módlcie się za mnie”.

Gdyby nie to samobójstwo, sprawy przeciwko policjantom z Siedlec mogłoby nie być. Jest, bo rodzice Jędrzeja uważają, że przyczyną śmierci syna były wydarzenia w komendzie.

Rozmawiamy w ich domu w Ostrowie. Opowiadają, że Jędrzej, który wcześniej trenował sztuki walki i był nawet mistrzem Polski juniorów, po urazie kręgosłupa musiał zrezygnować ze sportu i „wpadł w złe towarzystwo”. Nie zaprzeczają, że okradł jubilera. – Ale to nie usprawiedliwia tego, co z nim robiła policja – mówi ojciec Tomasz Kryszkiewicz.

Po śmierci syna skontaktował się z biurem spraw wewnętrznych policji. Opowiedział, co Jędrzej mówił o torturach podczas przesłuchania. – W BSW nie chcieli zamieść sprawy pod dywan. Powiedzieli, byśmy złożyli wniosek, by sprawą zajęła się inna prokuratura niż w Siedlcach – wspomina matka Małgorzata Kryszkiewicz. I chociaż śledztwo o doprowadzenie Jędrzeja do targnięcia się na własne życie zostało umorzone, to sprawę znęcania się prokurator potraktował inaczej.

„Rozpytanie”

14 sierpnia 2012 r. do komendy w Ostrowie Wlk. przyjeżdżają policjanci z Siedlec odległych o prawie 400 km. Mają zabrać Jędrzeja Kryszkiewicza i jego dwóch kolegów: 29-letniego Mariusza M. i 22-letniego Mateusza G. To oni okradli jubilera na jednej z głównych ulic Siedlec.

Rabunek wyglądał tak: pierwszy do jubilera wszedł Maciej P., mieszkający w Siedlcach kolega Jędrzeja. Poprosił, by mu pokazać złote łańcuszki. Gdy ekspedientka wyjęła kilka pudełek, do sklepu wpadł Jędrzej. Wyrwał jej pudełka, wybiegł i odjechał samochodem, w którym czekali dwaj koledzy. Obsługa sklepu skojarzyła, że Maciej P. jest wspólnikiem złodziei, i nie wypuściła go aż do przyjazdu policji.

Na przesłuchaniu Maciej P. podał nazwiska pozostałych. Informacje przekazano policji w Ostrowie, która złodziei wyłapała.

Po przewiezieniu zatrzymanych do Siedlec policjanci z wydziału kryminalnego komendy miejskiej przez kilka godzin prowadzili tzw. rozpytanie. Złodzieje się przyznali. To właśnie wtedy policjanci mieli dopuścić się przemocy. Co działo się w pokojach wydziału kryminalnego – mówią materiały śledztwa.

Podtapianie, paralizator

Mariusz M. zeznał, że przed wejściem do policyjnego auta „dostał łokciem w twarz” od jednego z funkcjonariuszy i został porażony paralizatorem:

„Ten policjant powiedział, że jedziemy teraz na Kresy Wschodnie, tam kończą się humanitaryzm i prawa człowieka”. „Ten, do którego zwracali się »naczelniku «, wydawał polecenia, że mamy być uciszeni, abyśmy nie krzyczeli”. „Wypowiedział do mnie takie słowa, że oni są takimi samymi bandytami jak my, z tym że oni działają w imieniu prawa, a my przeciwko niemu”. „Naczelnik ostrzegał, że jeśli zmienię zeznania u prokuratora, to będę osadzony w areszcie w Siedlcach, a oni tam mają swoich ludzi i będę cwelem”.

„Leżąc na podłodze, słyszałem, jak przesłuchują Jędrzeja. Przez dłuższy czas się nie przyznawał i oni go bili. Jędrek krzyczał, błagał, żeby nie bili, potem słyszałem, jak kazali mu siadać na biurku i wkładać jądra do szuflady, słyszałem też, jak oni mu ubliżali, mówiąc do niego »ciota «”.

„Naczelnik mówił, że mamy być tak bici, aby nie było słychać, jak krzyczymy. Mówił: »zakneblujcie im mordy, bo się drą jak baby na porodówce «”.

„Funkcjonariusz z blizną na ręce był głównym moim oprawcą, raził mnie paralizatorem, bił pałką po głowie i po uszach, deptał po głowie. Kiedy inny policjant bił pałką po piętach, on zasłaniał mi usta ręką, żebym nie krzyczał. To ten policjant zdjął mi spodenki do kolan, polał moje genitalia wodą, straszył, że jeżeli się nie przyznam, to pojadę do lasu. Mówił, że będę przesłuchiwany jak w Guantanamo, prawdopodobnie on przyniósł do pokoju wiadro i wodę w litrowych butelkach po coli. Pytał, czy trenowałem pływanie, że dowiem się, dlaczego w Guantanamo wyciągają z nich wszystko, co wiedzą”.

„Nawet jak się zacząłem przyznawać, byłem bity. Przewrócili mnie na plecy, położyli na twarz ręcznik, zaczęli delikatnie lać wodę wokół głowy, za chwilę wszedł naczelnik i powiedział, żeby mi dojebać po raz ostatni i żeby mi do głowy nie przyszło wycofywać wyjaśnień u prokuratora, bo i tak dostanę sankcję w Siedlcach, a oni będą mnie cały czas brać na przesłuchania”.

„Ten, co wszedł, odchylił mi głowę tak, że leżałem jednym uchem na linoleum, a na drugie mi nadepnął. Stojąc nade mną, zaczął mnie rytmicznie uderzać pałką w czubek głowy. Słyszałem, jak w pokoju obok Jędrek jest rażony prądem i krzyczy. Leżałem twarzą do ziemi, policjant podszedł do mnie, zdjął mi spodenki krótkie, majtki ściągnął na wysokość butów, wziął butelkę po coca-coli i zaczął polewać wodą, woda poleciała mi na genitalia, powiedział, że zaraz zostanę rozdziewiczony, dołożył paralizator do jąder i go włączył”.

Z zeznań Mateusza G.:

„Policjant wywrócił mnie na ziemię, wcześniej miałem wrażenie, że robiłem jakieś fikołki, potem pamiętam, że leżałem twarzą do parkietu między biurkami”. „Paralizator przyniósł jeszcze jeden funkcjonariusz. Powiedział, że oni mi dzisiaj cały ten paralizator wyładują”. „Ten wysoki zdjął mi adidasy z nóg i uderzył twardą grubszą czarną pałką po piętach”. „O tym, że tu jest wschód i tu nie ma demokracji, powiedział ten najgrubszy policjant”.

Szuflada na genitalia

Zeznania dziewczyny Mariusza M.:
„Mariusz mówił mi, że widział, jak Jędrek siedział na biurku bez majtek i szufladą miał przytrzaskiwane genitalia”. „Widziałam u Mariusza sine małżowiny uszne, kropki na ciele, były czerwone i wyglądały jak przypalone od papierosa, miał sine stopy i kulał”.

Zeznania dziewczyny Mateusza G.:
„Na plecach miał kropeczki czerwone, bolało go to. Chciałam, żeby pojechał do szpitala na obdukcję, ale on, bał się, że jak pojedzie jeszcze raz do Siedlec, to go zabiją, jak się dowiedzą, że był na obdukcji”.

Zeznania brata Jędrzeja Kryszkiewicza:
„Jędrek mówił o torturach. Mówił, że policjanci polewali go zimną wodą, że jak się nie przyznawał do czegoś, to siłą wzięli go do jakiejś szafki i przytrzaskiwali jądra drzwiami”. „Mówił, że przesłuchiwało go ok. 5 policjantów, jeden mówił »ja jestem sadystą i chuj «, że »tu jest Białoruś «. Widziałem u brata ślady po paralizatorze na nogach, karku i na wewnętrznych stronach ud. Jędrek mówił, że paralizatorem był rażony po jądrach”. „Jędrek żałował, że od początku się nie przyznał, bo wtedy nie miałby przytrzaskiwanych jąder”.

Zeznania ojca Jędrzeja: „W czasie bicia syn miał usta zaklejone taśmą”.

Co ma prokurator

Zeznania zatrzymanych i ich bliskich to niejedyne dowody. Mariusz M. i Mateusz G. rozpoznali na zdjęciach policjantów, którzy mieli ich bić. Opis pomieszczeń, gdzie byli „rozpytywani”, zgadza się z wyglądem pokojów wydziału kryminalnego w Siedlcach, zeznania składali niezależnie od siebie (przebywają w różnych aresztach w Polsce za inne przestępstwa). I najważniejsze: Jędrzej Kryszkiewicz i Mariusz M. po powrocie do Ostrowa poddali się obdukcji lekarskiej – potwierdziła obrażenia po pobiciu i ślady po paralizatorze.

Czy prokurator ma jeszcze inne dowody? Na razie to tajemnica śledztwa. Do udowodnienia policjantom winy przed sądem droga daleka.

Rodzice Kryszkiewicza zgłosili jego śmierć do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka. Mimo umorzenia w tej części śledztwa uważają, że maltretowanie przyczyniło się do samobójstwa syna. Po powrocie do domu wciąż się bał, „nie był sobą”. – Wczoraj miałby 20. urodziny. Chciałabym normalnie przechodzić po nim żałobę i do tych wydarzeń nie wracać, ale nie mogę tego tak zostawić – mówi Małgorzata Kryszkiewicz.

– Nie mogą pozostać bezkarne działania tych, którym tytuł i odznaka służą jako osłona do działań zwyrodniałych, okrutnych i łamiących prawo – dodaje ojciec.

Przywróceni do służby

Komenda w Siedlcach to odnowiony budynek w centrum miasta. Przy wejściu wyłożone lokalne czasopismo. Na okładce zdjęcie komendanta i tytuł „Komendant z pasją”. Podinspektor Marek Fałdowski przyjmuje mnie w gabinecie, przez okno widać sąsiedni budynek wydziału kryminalnego. Mówi, że nie wierzy w winę podwładnych.

– To wartościowi i oddani funkcjonariusze, przebieg ich służby był nienaganny. Do tej pory nie miałem do nich najmniejszych uwag. Chciałbym wierzyć, że sąd wyda wyrok uniewinniający, że policjanci zostaną oczyszczeni – powtarza kilka razy.

Nie przekonują go zebrane przez prokuratora dowody. Zresztą, jak mówi, nie zna ich. Policjantów zawiesił na krótko, więc już wrócili do pracy. – Nie miałem podstaw, by ich dalej zawieszać. Art. 39 ustawy o policji mówi, że zawieszenie można przedłużyć w uzasadnionych przypadkach do czasu zakończenia postępowania karnego, ale w mojej ocenie taki przypadek tutaj nie zachodził.

Komendant ubolewa, że z powodu tej sprawy jego jednostka może być w mediach przedstawiona w złym świetle.

gazeta.pl

Wyrok jaki zapadł w sprawie radnego Jarosława Rudnickiego

W załączeniu publikujemy wyrok jaki zapadł przed SR w Dzierżoniowie w sprawie dzierżoniowskiego radnego Pana Jarosława Rudnickiego. Uzasadnienie sądu jest porażające i dyskredytuje w nasze opinii radnego jak osobę publiczną; szczególnie iż radny Jarosław Rudnicki kreuje się na osobę o nieskazitelnej uczciwości i wielkie mądrości. Niech nasi czytelnicy wyrobią sobie sami opinię na ten temat.

Wyrok rany Jarosław Rudnicki w3 w4 w5 w6 w7 w8

Wierzyciele postanowili zgłosić wniosek o upadłość spółki „Sandius – Lex” z Legnicy

Jak informowaliśmy w wcześniej, spółka „Sandius- Lex” z Legnicy zaprzestała spłaty swoich zobowiązań. Wierzycieli podjęli próbę ustalenia możliwości spłaty zadłużenia i sytuacji ekonomicznej spółki, okazało się to jednak niemożliwe w związku z postawą zarządu spółki. Tym samym, wierzyciele podjęli decyzję o zgłoszeniu wniosku o upadłość spółki „Sandius – Lex” z Legnicy. Okazuje się, iż działaniami zarządu spółki zainteresowała się także prokuratura. Czy szykuje się nam kolejna „afera” z niewypłacalną kancelarią odszkodowawczą. Wedle informacji jakie posiadamy spółka „Sandius – Lex” nie posiada polisy OC z związku z prowadzoną działalnością gospodarczą, co może oznaczać problemy dla klientów i wierzycieli spółki. O sprawie będziemy informować.

Kolejna kancelaria z Legnicy niewypłacalna?

Tym razem chodzi o spółkę „SandiusLex Kancelaria Prawna” z Legnicy ul. Chojnowska 76, która od pewnego czasu nie spłaca swoich zobowiązań. Informacje od kontrahentów tej firmy są dość niepokojące. Firma zalega z wypłatą co najmniej kilkudziesięciu tysięcy złotych, wierzyciele oceniają szanse otrzymania zaległych kwot bardzo nisko. Jak nam wiadomo część spraw została skierowana już na drogę postępowania sądowego, a ponieważ kapitał zakładowy spółki jest niski, wierzyciele szykują już wniosek o upadłość spółki „SandiusLex”. Tym samym może okazać się, iż kolejna mała firma odszkodowawcza, zniknie z pieniędzmi swoich klientów. O sprawie będziemy informować. Pomimo prób kontaktów z firmą „SandiusLex” z Legnicy nikt nie chciał udzielić nam informacji na temat kłopotów finansowych firmy.

odszkodowania.info.pl

Przeszukania w kancleari prawnej w Legnicy. Oszukali setki osób

Legnicka Prokuratura Rejonowa zabezpieczyła dokumenty w biurze jednej z największych w Polsce kancelarii specjalizujących się w odszkodowaniach. Działająca w Legnicy kancelaria prowadzi działalność na terenie całej Polski. Zatrudnia wielu agentów i prawników.
Od ubiegłego roku do prokuratury spływają z całej Polski zawiadomienia od osób, które nie mogą odzyskać od niej swoich pieniędzy. Zgłaszający twierdzą, że padli ofiarą oszustwa, firma nie wypłacała im należnych pieniędzy, bądź miesiącami ich zwodziła. Kilka dni temu śledczy zdecydowali się wejść do siedziby kancelarii w Legnicy. Zabezpieczono dokumentację. Prokurator Liliana Łukasiewicz, rzeczniczka Prokuratury Okręgowej w Legnicy, potwierdza tę informację.

– Ze względu na dobro postępowania nie mogę nic więcej powiedzieć – dodaje.

W całej Polsce setki poszkodowanych osób nie może odzyskać swoich pieniędzy, firma działa nadal i …. naciąga kolejne osoby. Osoby poszkodowane proszone są o zgłaszanie się do Prokuratury Okręgowej w Legnicy.

Uchylono uniewinniający wyrok dotyczący burmistrza Pieszyc

5 grudnia 2012 r. SĄD OKRĘGOWY W ŚWIDNICY przychylił się w całości do złożonej przez EKOSTRAŻ apelacji od wyroku Sądu Rejonowego w Dzierżoniowie, uniewinniającego Burmistrza Pieszyc od zarzutów niedopełnienia obowiązków, przekroczenia uprawnień oraz porzucenia przynajmniej 36 bezdomnych psów na terenie „Pensjonatu” dla zwierząt P.H.U Dragon Krzysztof Sawicki w Dobrocinie. Sprawa powróci do ponownego rozpatrzenia przez sąd I instancji. W lutym 2011 roku EKOSTRAŻ oskarżyła subsydiarnie Burmistrza Pieszyc Mirosława Obala o to, że przekraczając uprawnienia i nie dopełniając obowiązków jako funkcjonariusz publiczny, w latach 2009 – 2010 porzucił kilkadziesiąt bezdomnych zwierząt w Dobrocinie (http://ekostraz.pl/portal/dobrocin), gdzie przebywały one w niewłaściwych warunkach bytowania, były bite i uśmiercane, a ich los jest niemożliwy do ustalenia. 16 sierpnia 2012 roku Sąd Rejonowy, dopatrując się licznych nieprawidłowości w działaniach Burmistrza Obala (uzasadnienie wyroku ma ok. 30 stron), jednocześnie uniewinnił go od zarzuconych mu czynów. Na powyższe EKOSTRAŻ złożyła apelację na niekorzyść oskarżonego do Sądu Okręgowego w Świdnicy, który to uznał ją za zasadną. Właściciel „Pensjonatu” – Krzysztof S. już został skazany za znęcanie się nad zwierzętami, a my z uporem wyczekujemy na dalszy ciąg sprawiedliwości w tej sprawie. – napisał drogą elektroniczną redakcji bezprawie.pl Dawid Karaś ze Stowarzyszenie Ochrony Zwierząt EKOSTRAŻ.

Grzywna dla szefa Komendy Głównej. Policja zapłaciła 5 tys. kary, bo ich prawnicy „źle zrozumieli” pismo

Wojewódzki Sąd Administracyjny w Warszawie nałożył na komendanta grzywnę za to, jak obszedł się z pewną skargą. Zamiast odpowiedzieć na nią i odesłać, policja zachowała się tak, jakby skargi w ogóle nie było. Jak ustaliło TOK FM, w październiku grzywna została zapłacona. Z budżetu policji.
Cała sprawa zaczęła się 1 kwietnia 2011 r. od zatrzymania pewnego kierowcy przez policjantów z Bydgoszczy. Zrobili kierowcy badanie na narkotyki, wynik był pozytywny. Dziś wiadomo, że urządzenie musiało się pomylić. Mężczyzna zrobił badania krwi, z których wynika, że nie był pod wpływem narkotyków i niesłusznie zatrzymano mu prawo jazdy.

Narkotest? Nie mamy takiego modelu

Stowarzyszenie „Duae rotae”, które działa w imieniu kierowcy, w sierpniu ub.r. wystąpiło do policji o wszelkie dane dotyczące narkotestu, którego użyli policjanci. Prosili (na drodze dostępu do informacji publicznej) o skany dokumentacji urządzenia, które było na wyposażeniu Komendy Miejskiej w Bydgoszczy. Policja, choć jest do tego zobowiązana, dokumentów nie przekazała.

We wrześniu 2011 r. komenda poinformowała, że odnalazła akta przetargu. Ale wynika z nich, że narkotestu, na który wskazało stowarzyszenie, w ogóle nie kupiono (bo wybrano inną ofertę).

Stowarzyszenie nie odpuszczało. „Twierdzenie to nie polega na prawdzie, ponieważ 1 kwietnia 2011 roku policjanci z KP Bydgoszcz-Fordon urządzeniem pomiarowym – tu pada jego nazwa i numer seryjny – wykonali błędne badanie, co doprowadziło do zatrzymania prawa jazdy kierowcy” – pisze stowarzyszenie. Uznało przy tym, że policja, nie udostępniając dokumentacji urządzenia, dopuściła się „bezczynności” – to zapis z przepisów prawa – i dlatego poszło do Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego w Warszawie ze skargą na bezczynność komendanta głównego.

Skarga jest, ale komenda na nią nie odpowiada

Stowarzyszenie złożyło skargę bezpośrednio w sądzie, a sąd przesłał ją do Komendy Głównej. – Komendant miał 15 dni, aby wypowiedzieć się ws. skargi i przesłać swoje stanowisko z powrotem do sądu wraz z aktami postępowania. Organ nie wykonał tego obowiązku i stąd ta grzywna – tłumaczy zawiłości sprawy mecenas Paulina Lipińska, która przeanalizowała dla nas akta.

„Mimo upływu prawie siedmiu miesięcy od dnia złożenia skargi, organ nie wykonał ciążącego na nim obowiązku i nie przekazał jej do Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego w Warszawie. Istotne jest również to, że organ – pomimo dwukrotnego wezwania przez Sąd – nie udzielił odpowiedzi na wniosek o wymierzenie grzywny” – czytamy w uzasadnieniu decyzji sądu.

Skąd kara pieniężna? „Chodzi o symbol”

Sąd nie musiał karać komendanta grzywną, bo w przepisach jest jedynie sformułowania, że „może” taką karę nałożyć. – Dzieje się to na wniosek skarżącego – dodaje Lipińska. Prawo określa wysokość ewentualnej grzywny: do 10-krotności przeciętnego miesięcznego wynagrodzenia. – W tym wypadku jest to może wysokość symboliczna, ale to jednak pewien symbol, że organ dopuścił się poważnego zaniechania – mówi Lipińska.

Bo prawnicy inaczej zrozumieli

Komendant musiał zapłacić, bo jego prawnicy przyjęli błędną interpretację przepisów.

Pośrednio potwierdza to w rozmowie z nami Krzysztof Hajdas z Komendy Głównej. – Sądziliśmy, że skarga, która została złożona bezpośrednio do sądu (i przez sąd przesłana policji – przyp.red.), nie powoduje wszczęcia postępowania administracyjno-sądowego. Sąd naszego stanowiska nie podzieli, nałożył na komendanta głównego grzywnę – mówi Hajdas.

Przyznaje, że grzywna już została zapłacona, z budżetu policji, bo ukarany został komendant jako „organ”. – Takie sytuacje są jednak wyjątkowe. Mamy bardzo dobrych prawników – przekonuje Hajdas – Ale czasami te różnice w interpretacji przepisów niestety są – podkreśla.

Pisz na Berdyczów?

– Wydawać by się mogło, że w rzeczywistości prosta sprawa, a napotyka na tak skomplikowaną drogę. Moim zdaniem, to przykład skrajnej opieszałości ze strony policji – mówi Maciej Kwiecień ze Stowarzyszenia „Duae rotae”. Przyznaje, że zwlekanie z odpowiedzią na pytanie zadane w drodze informacji publicznej, nie jest zaskakujące. – Niestety, spotykamy się z wieloma sytuacjami, gdzie różne organy władzy publicznej, tak mówiąc najogólniej, są opieszałe w wykonywaniu swoich czynności i powinności – dodaje Kwiecień.

Stowarzyszenie w dalszym ciągu czeka na informacje dotyczące narkotestów: ich producenta i wszelkich danych ze specyfikacji. Ale tą sprawą, merytorycznie, sąd administracyjny jeszcze się nie zajmował.

tokfm.pl

Głupich nie trzeba siać, rodzą się sami

– Słyszę o naiwności ludzi, którzy powierzyli swoje pieniądze, licząc na cud. Należę do tego grona. Straciliśmy miliony, a znany prokuraturze oszust nawet nie został oskarżony. Jak to możliwe, że takie osoby czują się bezkarne i grają śledczym na nosie, zakładając kolejne biznesy? – pyta pani Janina. Jest jedną z 4 milionów Polaków, którzy zaufali piramidom finansowym i parabankom.

– Nie miałam odłożonych pieniędzy, ale pomyślałam, że skoro zyski są takie duże, po roku ponad 50 proc., to jakoś zdobędę potrzebną kwotę. W banku wzięłam 30 tys., w pracy – 50 tys. i sprzedałam samochód za 18 tys. – opowiada pani Janina (imię zmienione, nazwisko do wiadomości redakcji).

Eleganckie biuro, elegancki pan

Kobieta zapożyczyła się w tajemnicy przed rodziną. Chciała pomóc synowi spłacić ogromny kredyt za mieszkanie. Na lokatę w parabanku przeznaczyła 100 tys. zł, nie chciała – jak jej znajoma – wypłacać comiesięcznych odsetek. Postanowiła po roku wyciągnąć z lokaty ponad 150 tys. zł. – Weszłam w to, bo widziałam, że znajoma ma autentyczne zyski. Pomogła finansowo dzieciom. Wyremontowała mieszkanie i kupiła samochód. To wszystko mnie zachęciło, nawet nie byłam przez nikogo agitowana – przekonuje pani Janina.

Latem 2010 roku kobieta skontaktowała się z Bavaria First Investment reprezentowanym przez Krzysztofa C. [z powodów prawnych nie ujawniamy jego nazwiska – red.]. Umówiła się na spotkanie w jednym z biurowców w centrum Warszawy. – Wszystko wyglądało bardzo profesjonalnie. Eleganckie biuro, elegancki pan. Mówił tak płynnie, że byłam przekonana, że ma niesamowitą finansową wiedzę. Poprosiłam, żeby mi wytłumaczył, jak możliwy jest taki cud. Takich zysków nie oferował żaden bank. Tłumaczył, że to firma zagraniczna i pieniądze inwestowane są za granicą. Nawet miały być zwolnione z podatku Belki. Przyznaję, że ja w ogóle tego nie rozumiałam. Czułam, że to nieprawdopodobne – utyskuje.

Kontakt? SMS-owy

Minął rok, od kiedy Janina wpłaciła pieniądze. – Zadzwoniłam, by umówić spotkanie. Telefon milczał. Zapytałam znajomą, czy wie, co się dzieje. Okazało się, że C. zmienił telefon. Wyciągnęłam od niej nowy. Za trzecim razem udało mi się do niego dodzwonić. To był jedyny raz, kiedy odebrał ode mnie telefon – przyznaje.

Potem wyszło na jaw, że C. już od kilku miesięcy kontaktuje się z klientami tylko przez SMS-y. – Zaczęła się seria przekładania terminów spotkania. Raz pan C. tłumaczył, że jest w Monachium, innym razem – że gdzieś indziej. To był koszmar, co drugi dzień nowa data i nowa nadzieja – opowiada. Klientka była zdesperowana, za którymś razem zagroziła C. prokuraturą.

Dalej nie odbierał telefonu, ale zmienił strategię. – Wysyłał SMS-y z zapewnieniem, że pieniądze przeleje jutro. Potem kolejna data i kolejna – wspomina pani Janina. Do tej pory pieniędzy nie odzyskała.

Zyski? Tylko okresowe odsetki

Informacja o Bavaria First Investment, funduszu z niebotycznymi zyskami, rozchodziła się pocztą pantoflową. Znajomi polecali znajomym. Jeszcze nie wiedzieli, że wkrótce pójdą z torbami. Dlaczego? Klienci, którzy mieli zarabiać, w rzeczywistości dostawali na konto tylko okresowe odsetki i nimi się chwalili przed znajomymi.

Nie wiadomo, czy komukolwiek udało się wypłacić zdeponowaną kwotę z zyskiem.

W 2011 roku w ten sam sposób, czyli pocztą pantoflową, rozeszła się informacja o kłopotach z wybraniem pieniędzy. Szybko okazało się, że warszawskie biuro firmy już nie funkcjonuje. – Wyprowadzili się. Nie wiadomo gdzie – słyszeli ludzie w recepcji biurowca.

– Zebraliśmy się w grupę, ustaliliśmy spotkanie, strategię odzyskania pieniędzy. Okazało się, że moje 100 tys. to pikuś przy innych kwotach. Chodzi o setki tysięcy od dużej grupy, co najmniej kilkunastu osób. Słyszałam też o kimś, kto zainwestował miliony – opowiada pani Janina.

Pokrzywdzeni mieli złożyć zbiorowe zawiadomienie o przestępstwie. Ale grupa działała powoli, padły domysły, że spowolnienie nie jest przypadkowe – wśród pokrzywdzonych miał być „kret” działający w porozumieniu z C.

– W październiku 2011 roku sama złożyłam wniosek do prokuratury – przyznaje nasza rozmówczyni.

Policja: A co to pani da, że go zatrzymamy?

– Dostałam z prokuratury zawiadomienie, że moja sprawa została połączona z innymi. Czekałam. Po kilku miesiącach zadzwoniono do mnie z innego komisariatu, okazało się, że sprawa jest przeniesiona. Funkcjonariusz na komendzie pokazał mi grubą teczkę i powiedział, że pan C. jest im znany od 2004 roku – opowiada.

Kobieta osobiście i telefonicznie domagała się od prokuratury i policji zdecydowanych działań. – Jeden policjant powiedział mi: No i co z tego, że go zatrzymamy? Myśli pani, że on będzie miał pieniądze, żeby oddać? – wspomina.

– Przecież to nie jest teczka z listami miłosnymi. Wierzyłam, że żyję w państwie prawa i sprawa wkrótce zostanie wyjaśniona. Jakże się myliłam. Od października nie wydarzyło się nic. Pan, który naciągnął wiele osób na duże pieniądze, żyje sobie luksusowo, jeździ równie luksusowym samochodem. Jak to możliwe, że takie osoby czują się bezkarne i grają prokuraturze na nosie, zakładając kolejne biznesy i oszukując kolejne grupy osób? – denerwuje się pani Janina.

Aktualnie sprawę przejęła Prokuratura Okręgowa w Warszawie. – W pierwszej kolejności przystąpiono do ustalania i przesłuchania pozostałych osób pokrzywdzonych. Obecnie za pokrzywdzonych uznano 12 osób. Gromadzony był materiał dowodowy m.in. przesłuchano świadków i zebrano dokumentację niezbędną do wystąpienia z wnioskami o wykonanie czynności w drodze międzynarodowej pomocy prawnej – mówi Dariusz Ślepokura, rzecznik prokuratury.

– Obecnie postępowanie karne zostało przedłużone do 11 października 2012 r. Po zgromadzeniu niezbędnego materiału dowodowego pozwalającego na wyczerpującą ocenę prawnokarną zachowania Krzysztofa C. zostaną przeprowadzone czynności procesowe z jego udziałem – dodaje.

Poszukiwany!

W Polsce działa przynajmniej kilkadziesiąt parabanków i kilkaset firm pożyczkowych. Nie tylko nie podlegają nadzorowi bankowemu, ale nawet nie muszą się nigdzie rejestrować. Pieniądze powierzyło im 3-4 milionów Polaków. – Nawet gdyby UOKiK wyegzekwował od wszystkich parabanków w Polsce perfekcyjną politykę informacyjną i najwyższą jakość umów, to i tak nie zapobiegłoby to sytuacjom, w których klienci nie dostają z powrotem pieniędzy! – mówiła kilka dni temu „Gazecie Wyborczej” Małgorzata Cieloch z UOKiK.

Firmy Bavaria First Inwestment nie ma na czarnej liście Komisji Nadzoru Finansowego, zawierającej listę parabanków, na które należy uważać.

Nie wiadomo, ile osób oszukał Krzysztof C. Wiadomo natomiast, że Bavaria First Investment nie była jedyną firmą finansową, którą prowadził. Na stronie Dodajoszusta.pl zgłaszają się dziesiątki rzekomo pokrzywdzonych przez niego osób. Ludzie próbują namierzyć C. na własną rękę. Informują się, że był widziany w Gdańsku, Starych Jabłonkach, na warszawskim Wilanowie.

– Oszukał mnie na ponad 500 tys. zł. Podobno przebywa teraz w Gdańsku – pisał w lutym Ozukay. – Niebawem powstanie poświęcona mu strona. Poinformujemy was o tym, piszcie i podawajcie numery telefonów – informuje Poszukujmey.

– Nie mam prawnika, nie założyłam sprawy w sądzie. Mój znajomy stracił pieniądze w jednej z najsłynniejszych w Polsce piramid finansowych. Mówił, że mimo sprawy w prokuraturze i sądach pieniądze odzyskały tylko dwie osoby, które wyegzekwowały je samodzielnie – podsumowuje sprawę pani Janina.

Bezskutecznie próbowaliśmy skontaktować się z C. Choć numer działa, nikt się nie zgłasza i nie odpowiada na SMS-y.

gazeta.pl

Już 7 wyroków szefa Amber Gold. Zagadkowa pobłażliwość Temidy

Dlaczego założyciel Amber Gold Marcin Plichta ani razu nie znalazł się w więzieniu mimo kilku wyroków skazujących? Wyjaśniają to niezależnie Ministerstwo Sprawiedliwości i prokurator generalny

16 lipca 2010 Sąd Rejonowy w Kwidzynie skazał prezesa Amber Gold na karę dwóch lat pozbawienia wolności z zawieszeniem na 5 lat. Chodziło o 57 wyłudzeń kredytów bankowych i fałszerstwo dokumentu. Plichta korzystał z podstawionych osób – tzw. słupów. Kwota pojedynczego kredytu wahała się od kilku do kilkunastu tysięcy złotych. W sumie zebrało się ponad pół miliona złotych. Wszystkie kredyty zostały wyłudzone z GE Money Banku. Przesłuchiwany przez prokuratora Plichta zachowywał się jak zwykle: przyznał się do winy, chętnie podjął współpracę w wyjaśnianiu sprawy. Na koniec poprosił o dobrowolne poddanie się karze.

Dziwne jest, że sąd nie zobowiązał go do zwrotu wyłudzonych pieniędzy. Także poszkodowany bank nie wnioskował o naprawienie szkód przez Plichtę. Być może uznał, że pieniędzy i tak nie odzyska.

Jeszcze dziwniejsze jest, że prokurator oraz sąd w przypadku Plichty zgodzili się na dobrowolne poddanie się karze i zapadł wyrok w zawieszeniu. Musieli wiedzieć, że prezes Amber Gold był już skazywany za podobne przestępstwa. Gdy wydano wyrok w Kwidzynie, Plichta miał na koncie niezatarte jeszcze wyroki sądów w Gdańsku, Malborku i Starogardzie Gdańskim. W dwóch chodziło o wyłudzenia kredytów bankowych przez „słupy” na łączną kwotę 130 tys. zł. Trzeci to słynna Multikasa, spółka Plichty, która zagarnęła łączną kwotę 174 tys. zł. Były to opłaty za energię elektryczną od ponad 300 osób – pieniądze te nigdy nie dotarły na konta firm energetycznych. Sąd jednak uznał, że Plichcie po prostu nie powiodło się w interesach, nie miał intencji przywłaszczenia pieniędzy klientów.

Wczoraj, po publikacjach „Gazety” i innych mediów, pilnego wyjaśnienia cudownej łagodności wyroków Plichty zażądał prokurator generalny Andrzej Seremet. Ma się tym zająć Prokuratura Apelacyjna w Gdańsku. – To jest gruba afera, wysyłamy do Gdańska akta sprawy i odpisy wyroków – mówi jeden z pomorskich prokuratorów. – Pracuję już trochę lat, ale czegoś takiego jeszcze nie widziałem.

– Chodzi o ustalenie, jakie były prokuratorskie wnioski co do kar w poszczególnych sprawach i decyzje, które pozwoliły uznać te wyroki za słuszne – mówi prok. Maciej Kujawski z Biura Prokuratora Generalnego.

Nacisk jest położony na działania prokuratury, bowiem ewentualne błędy sądów nie mogły być popełnione bez udziału oskarżyciela. Prokurator ma informacje, czy osoba była karana, czy nie. Zna też decyzje z posiedzeń wykonawczych: czy zastosować dozór kuratora, czy zarządzić wykonanie warunkowo zawieszonej kary.

Minister sprawiedliwości zażądał od prezesa Sądu Okręgowego w Gdańsku raportu na temat sprawowanego przez niego nadzoru administracyjnego. Ma go otrzymać we wtorek. Minister nie ma prawa ingerować w wyroki sądów, ale może sprawdzić ich wykonanie.

– Chodzi m.in. o to, czy dopilnowano, by skazany wykonał karę dodatkową w postaci naprawienia szkód, bo bez tego wyrok nie może być zawieszony – mówi Patrycja Loose, rzeczniczka Ministerstwa Sprawiedliwości. – Zbadane mają być kwestie sprawności i terminowości działań sądu, a także ocena działalności kuratorskiej służby sądowej.

Marcin Plichta jako prawomocnie skazany nie miał prawa zarejestrować spółki Amber Gold i być w niej prezesem czy członkiem zarządu. Mówi o tym art. 18 kodeksu spółek handlowych. Jak możliwe zatem, że swoją firmę zarejestrował? – KRS nie ma obowiązku sprawdzać karalności osób rejestrujących firmy – mówi Patrycja Loose. I dodaje, że ministerstwo zastanowi się nad wnioskiem do gdańskiego sądu rejestrowego o rozważenie wszczęcia postępowania o wykreślenie Plichty z rejestru władz jego spółek – jeśli potwierdzi się, że zasiada w nich niezgodnie z prawem.

A Katarzyna Plichta, żona Marcina, założyła nową spółkę – PST. Według nieoficjalnych informacji to z jej konta wysyłane będą pieniądze klientom Amber Gold.

gazeta.pl