Błędy ZUS-u w naliczaniu emerytur. Tracą ubezpieczeni

Dwie koleżanki z takim samym stażem pracy poprosiły ZUS o podliczenie składek emerytalnych. Jednej wyliczono 15 tys. więcej. Gdy domagała się wyrównania, ZUS… zabrał składki jej koleżance. Czy i nasze składki emerytalne są liczone z błędami?
Pani Ewa i pani Beata tego samego dnia obroniły pracę magisterską, tego samego dnia rozpoczęły pracę, na dodatek w tej samej szkole. Pracują w niej do dziś. Uczą tego samego przedmiotu. Zarobki? Też bardzo podobne.

Jednego dnia złożyły wniosek o wyliczenie składek na emeryturę (czyli tzw. kapitału początkowego, wyliczanego za pracę przed 1999 r.). Kilka tygodni później ZUS przesłał im listy. I? Pani Ewie wyliczył 30 tys. zł składek, a pani Beacie aż o jedną trzecią więcej, czyli… 45 tys.! – Nie mogłam zrozumieć, dlaczego mam mniej – mówi pani Ewa. – Umówiłam się na rozmowę z pracownicą ZUS. Ta zapewniała mnie jednak, że wszystko jest w porządku.

Pani Ewa zaczęła słać odwołania. Dwukrotnie prosiła ZUS o ponowne naliczenie kapitału. Za każdym razem odmowa. Zakład zapewniał, że nie ma podstaw do zmiany decyzji. Wszystko zostało rzetelnie wyliczone, koniec i kropka. Złożyła trzecie odwołanie. Tym razem do pisma dołączyła jednak wyliczenia, które ZUS przygotował dla jej koleżanki. Decyzja nadeszła błyskawicznie. Obie kobiety otrzymały z ZUS list z informacją, że mają źle naliczone składki. Pani Ewie dodano 11 tys. zł. Pani Beacie zabrano 7,5 tys.

– Nie wyjaśniono mi, dlaczego do zmiany decyzji nie wystarczały moje wcześniejsze odwołania. Nie miałam szans doprosić się o ponowne naliczenie, dopóki nie pokazałam dokumentu koleżanki. Co takiego się nagle stało, że urzędnicy uznali swój błąd? – zastanawia się pani Ewa. – To bulwersujące! – komentuje były minister polityki społecznej Krzysztof Pater.

Skąd pomyłka? Pater tłumaczy, że wyliczanie składek w tym przypadku odbywa się według skomplikowanego wzoru. Robi to program komputerowy. Dane do programu wprowadza jednak pracownik. Urzędnik może się pomylić, natomiast procedury w ZUS muszą być takie, aby błąd wychwycić. – Bo inaczej nie ma pewności, czy innych Polakom ZUS też nie obliczył źle składek – mówi były minister.

Podobnie uważa senator PO Mieczysław Augustyn. – Mam wrażenie, że w ZUS nikt nie kontroluje emerytalnych wyliczeń. To może oznaczać, że innym Polakom też źle wyliczono składki – przypuszcza senator. Augustyn już zapowiada, że wystąpi do ZUS-u z prośbą o wskazanie procedur kontrolnych panujących w Zakładzie przy podobnych obliczeniach. – Ta instytucja decyduje o kluczowych sprawach dla życia nas wszystkich. Nie może wyliczać kapitału, a później jednemu dodawać, a drugiemu zabierać – mówi Augustyn. Zwłaszcza że Polacy nie są w stanie sami sprawdzić, czy dobrze im podliczono składki.

Co na to wszystko ZUS? Przeprasza i uspokaja, że to jednorazowa wpadka. W piśmie przysłanym do „Gazety” czytamy m.in: „Zakład dokłada wszelkich starań w celu obliczania i weryfikacji naliczonego kapitału początkowego i zapewnia, że z całą wnikliwością analizuje przedłożone dokumenty do wypłaty emerytury”. (…) Przykro nam, że postępowanie w sprawie ustalenia prawidłowej kwoty kapitału początkowego nie było dla Pani [Ewy] satysfakcjonujące. Oddział ZUS w Gdańsku bardzo serdecznie przeprasza Panią za zaistniałą sytuację”.

– Czuję się podle, bo koleżance, która jest samotna matką, zabrano przeze mnie pieniądze – mówi pani Ewa. I wciąż nie jest pewna, czy ZUS dobrze policzył jej składki.

Na życzenie bohaterek ich nazwiska zostają do wiadomości redakcji.

gazeta.pl

Pijany policjant strzelał do ludzi. Chcieli mu pomóc

34-letni aspirant Andrzej B. wjechał swoim autem do rowu. Kiedy przy jego samochodzie zatrzymali się Białorusini oferując pomoc mundurowy wyjął służbową broń i zaczął do nich strzelać – dowiedziała się „Gazeta”. Wcześniej policja podawała, że funkcjonariusz jedynie jechał po pijanemu i miał w aucie służbową broń
Wszystko wydarzyło się wczoraj ok. 3.30 nad ranem w miejscowości Styrzeniec k. Białej Podlaskiej na trasie Warszawa-Terespol. Tego dnia po południu lubelska policja opublikowała lakoniczny komunikat, z którego wynikało że policjant jedynie jechał po pijanemu prywatnym autem i miał w aucie służbową broń.

Tymczasem, co innego twierdzi prokuratura, która przesłuchała czterech Białorusinów, którzy jadąc w stronę granicy zobaczyli w rowie opla vectrę na polskich numerach rejestracyjnych. Jego kierowca usiłował wyjechać.

– Z zeznań Białorusinów wynika, że zaoferowali kierowcy vectry swoją pomoc. Jako, że Polak odmówił odjechali. Po krótkim czasie jeden z Białorusinów zorientował się, że zgubił na miejscu kolizji telefon komórkowy. Kiedy zawrócił wóz i dotarł na miejsce kierowca vectry wyjął broń i oddał w jego stronę kilka strzałów – informuje „Gazetę” Beata Syk-Jankowska, rzecznik lubelskiej prokuratury.

Białorusini wezwali policję. Na miejscu okazało się, że za kierownicą vectry siedzi 34-letni Andrzej B., funkcjonariusz służb kryminalnych z komendy w Białej Podlaskiej, aspirant z dziewięcioletnim stażem w policji. Mężczyzna miał ponad dwa promile alkoholu we krwi. Wewnątrz auta zabezpieczono służbową broń policjanta, pistolet Walter P99. Nie było w niej dziewięciu naboi. Na miejscu śledczy nie znaleźli jednak łusek.

Prokuratorzy postawili policjantowi zarzuty: narażenie na bezpośrednie niebezpieczeństwo utraty życiu lub zdrowia i jazdę po pijanemu. Sam policjant podczas przesłuchania odmówił składania wyjaśnień. Funkcjonariusz już wyszedł na wolność. Musi jednak wpłacić trzy tysiące poręczenia majątkowego.

Przełożeni funkcjonariusza już rozpoczęli procedurę wydalenia go ze służby. Policjant został zawieszony w czynnościach.

Źródło: Gazeta Wyborcza Lublin

Jeleniogórski sąd zabrał prawo jazdy trzeźwemu kierowcy

W jeleniogórskim Sądzie Rejonowym za jazdę samochodem po alkoholu skazują kierowców, w których krwi nie stwierdzono żadnych promili.
Doświadczył tego jeleniogórzanin Marcin Zieliński, którego na pół roku pozbawiono prawa jazdy. Sąd wymierzył mu też 350 zł grzywny

Pan Marcin miał pecha, bo policja zatrzymała go 1 czerwca tego roku. Gdyby do zatrzymania doszło trzy tygodnie później, policjanci puściliby go wolno. Komenda główna w międzyczasie zmieniła bowiem wytyczne dotyczące badań trzeźwości .

– W Dniu Dziecka jechałem do pracy. Zwykle zaczynam ją około 6.00. Pech chciał, że tego ranka przepaliła mi się jedna z żarówek w samochodzie. Zatrzymałem się i wtedy przejechał obok mnie patrol policji – tłumaczy Marcin Zieliński.

Policjanci zatrzymali
go kilkadziesiąt metrów dalej. Kierowca sądził, że powodem zatrzymania jest przepalona żarówka, poinformował więc funkcjonariuszy, że właśnie jedzie ją wymienić na stację benzynową. Policjanci postanowili jednak zbadać trzeźwość kierowcy.

– Podali mi alkotest do auta. Dmuchnąłem i wyszło 0,32 promila. Policjanci stwierdzili, że musiałem wypić rano piwo. Tłumaczyłem, że pół butelki wypiłem o godzinie 20 dzień wcześniej. Rano jedynie przepłukałem usta płynem i przetarłem twarz wodą po goleniu – mówi kierowca.

Policjanci postanowili powtórzyć test po 15 minutach. Badanie nie wykazało żadnej zawartości alkoholu. Ten sam wynik dał test krwi. Gdy Marcin Zieliński został wezwany do złożenia wyjaśnień na komisariacie, przesłuchująca go policjantka uspokajała, że sprawa skończy się najwyżej na 50-złotym mandacie.

– Poszedłem do sądu wyluzowany. Wyrok kompletnie mnie zaskoczył – mówi skazany.
Rzecznik sądu Andrzej Wieja zastanawia się, dlaczego policja w ogóle skierowała sprawę do sądu, skoro test krwi był korzystny dla kierowcy. To, według niego, najbardziej miarodajne badanie. O zapadłym wyroku nie jest w stanie nic jeszcze powiedzieć, bo jego uzasadnienie jest dopiero w przygotowaniu.

Według mecenasa Andrzeja Graunitza, kierowca powinien absolutnie odwołać się od wyroku. Jego zdaniem, sąd odwrócił obowiązującą w prawie zasadę, że wszelkie wątpliwości działają na korzyść oskarżonego. Marcin Zieliński złożył takie odwołanie.

Edyta Bagrowska z jeleniogórskiej policji wyjaśnia, że do niedawna najważniejszym dla nich wskazaniem było pierwsze badanie. Kolejne przeprowadzano po 15 minutach. Gdy różnice wskazań były duże, badano kierowcę na urządzeniu stacjonarnym. Komplet wyników kierowano pod osąd sądu. 21 czerwca komendant główny policji zmienił te zasady (szczegóły w ramce).

Tak dmuchamy
Nowe rozporządzenie KG Policji nakazuje: jeśli w pierwszym badaniu urządzenie wskaże równo lub więcej niż dopuszczalne 0,2 promila, policjant po 15 minutach musi dokonać drugiego pomiaru. Jeżeli to badanie nie wykaże zawartości alkoholu, niezwłocznie powinien wykonać trzeci test. Jeśli i ten wynik jest zerowy, sprawa nie jest kierowana do sądu. Policja uznaje bowiem, że nie ma podejrzenia, że kierujący pił alkohol. Pojawi się jednak ono, jeśli w drugim badaniu tester wykaże nawet minimalną zawartość alkoholu. Wówczas też niezwłocznie jest przeprowadzana trzecia próba. Sprawa jest kierowana do sądu, nawet jeśli jej wynik będzie zerowy.

Uniewinniony po 13 latach procesu: będę żądał milionów

Prokurator zarzucił mu: udział w gangu, próby wyłudzenia odszkodowania i zwrotu VAT-u, fałszerstwo faktur. Po 13 latach został prawomocnie oczyszczony z zarzutów. Teraz będzie walczył o ponad 9 mln zł odszkodowania. W latach 90. Jarosław L. miał firmę, która m.in. handlowała podzespołami elektronicznymi. Jesienią 1997 roku przewoził je na Słowację. 10 km przed granicą jego samochód zderzył się z ciężarówką. Pożar strawił cały towar. L. nie martwił się – układy scalone były ubezpieczone w PZU na 2,7 mln zł. Po wypadku ubezpieczyciel – zamiast wypłaty odszkodowania – złożył do prokuratury zawiadomienie o podejrzeniu popełnienia przestępstwa.

Według oskarżyciela Jarosław L. namówił czterech biznesmenów, by zawyżali wartość sprowadzonych z Niemiec 35 tys. części elektronicznych. Jak? Odsprzedając z firmy do firmy po coraz wyższych cenach. Elektronika miała trafić na Słowację, bo tam eksport objęty był zerowym VAT-em. Wspólnicy mieli podzielić się zwróconym podatkiem. Kombinacja nie powiodła się – zdaniem śledczych – gdy spłonął samochód z towarem.

Prokuratura Rejonowa w Częstochowie – opierając się m.in. o opinię rzeczoznawcy PZU – oskarżyła Jarosława L. oraz czterech innych uczestników transakcji o udział w gangu, próby wyłudzenia odszkodowania i zwrotu VAT-u, fałszerstwo faktur.

Jak mówi obrońca przedsiębiorcy mec. Sławomir Załęcki, zawiłości związane z zarzutem usiłowania wyłudzenia zwrotu podatku VAT udało się odeprzeć dopiero po opinii prof. Witolda Modzelewskiego – byłego ministra finansów, twórcy przepisów dotyczących podatku VAT.

W czasie procesu pojawiły się też rozbieżności w ocenie wartości towaru. Biegły powołany przez PZU, sporządzający także opinię dla prokuratury, oszacował spalone podzespoły elektroniczne na 32 tys. zł. Biegły powołany przez sąd wycenił ten sam towar na 585 tys. zł. Dwóch innych nie było w stanie oszacować wartości z powodu braku dokumentacji związanej z towarem. Pewnej części podzespołów nie udało się w ogóle wycenić, bo w niewytłumaczalny sposób zaginęła w czasie śledztwa cała dokumentacja techniczna oraz inne dowody. Oskarżonemu przedsiębiorcy udało się wykazać, że części dowodów PZU w ogóle nie przekazało prokuraturze. Ta usunęła też kilkadziesiąt kart z akt sprawy. W odpowiedzi przyznała, że „usunięto z akt głównych dokumenty, które oceniono, że nie przedstawiały wartości dowodowej i nie zostały sporządzone przez oskarżonego”.

Po apelacjach sprawa trzykrotnie wracała do ponownego rozpatrzenia. Po 13 latach – w maju 2011 roku – zakończyła się prawomocnym uniewinnieniem Jarosława L.

Teraz przedsiębiorca zapowiada pozew o odszkodowanie i zadośćuczynienie za niesłuszny 10-miesięczny areszt. Roszczenia wobec Skarbu Państwa wyliczył na 200 tys. zł. Nie została także rozstrzygnięta kwestia wypłaty odszkodowania przez PZU. Jarosław L. będzie domagała się od ubezpieczyciela ponad 9 mln zł odszkodowania z odsetkami.

– Teraz dopiero można dochodzić roszczeń wobec PZU. Wcześniej wstrzymało ono likwidację szkody i wypłatę odszkodowania do czasu prawomocnego zakończenia postępowania – wyjaśnia mec. Załęcki.

– Trudno uznać trzynastoletni proces karny za normalny w porównaniu z długością życia ludzkiego. Dziwią także zachowania organów ścigania, które usuwają karty akt sprawy. Skoro były to akta bez znaczenia, po co było je usuwać? Zaskakuje sposób postępowania lidera polskiego rynku ubezpieczeniowego. To oraz wiele innych pytań pozostanie zapewne bez odpowiedzi. Za trzynaście lat procesu, bardzo kosztowne opinie biegłych, areszt i jego konsekwencje zapłaciłem ja oraz podatnicy – ocenia swoja sytuację Jarosław L.

Szokujące praktyki polskiej policji. Wg raportu biją, rażą prądem. Tortury?

W raportach Komitetu Zapobiegania Torturom Rady Europy (CPT), dotyczących traktowania osób zatrzymanych i więźniów w Polsce, powtarzają się te same zarzuty – uważa Helsińska Fundacja Praw Człowieka. Polskie władze przekonują jednak, że są zmiany na lepsze. We wtorek CPT opublikował raport po kontroli w Polsce, przeprowadzonej na przełomie listopada i grudnia 2009 r. Wizytowano wówczas 20 placówek – nie tylko więzienia i policyjne izby zatrzymań, ale także policyjne izby dziecka, areszty deportacyjne i ośrodki dla cudzoziemców.

Raport opublikowano za zgodą polskich władz (nie wszyscy sygnatariusze Konwencji Rady Europy o zapobieganiu torturom oraz nieludzkiemu lub poniżającemu traktowaniu lub karaniu się na to godzą).

Przeludnienie w więzieniach, niewłaściwa opieka medyczna

Jak mówił we wtorek na konferencji prasowej w Warszawie dr Piotr Kładoczny z HFPC, obecny raport, tak samo jak poprzedni opublikowany w 2005 r., mówi o przeludnieniu w zakładach karnych, przy czym polskie władze przyjmują, że standardem jest zapewnienie 3 metrów kw. na osobę, gdy CPT rekomenduje 4 metry kw. W raportach CPT powtarzają się zarzuty o niewłaściwej opiece medycznej nad osadzonymi – brakuje personelu, nie ma odpowiedniego wyposażenia. HFPC podkreśla, że raport CPT mówi o braku rozwiniętego systemu pomocy prawnej dla zatrzymanych.

Dzieci cudzoziemców w ośrodkach zamkniętych

Komitet zwraca uwagę na poważny problem dotyczący cudzoziemców. Większość obcokrajowców, z którymi zetknęli się przedstawiciele CPT, nie znała swego położenia prawnego oraz procedur, którym zostali poddani. HFPC alarmuje, że polskie prawo zezwala na przetrzymywanie dzieci cudzoziemców w ośrodkach zamkniętych, gdzie przebywają ich rodzice. Takie miejsca – ocenia HFPC – negatywnie wpływają na rozwój psychiczny małoletnich.

CPT zaleca też zmianę zasad przyznawania więźniom statusu szczególnie niebezpiecznych.

„Maltretowanie równoznaczne z torutorowaniem”

W raporcie CPT wskazano też na maltretowanie, o którym mówili dwaj zatrzymani i które było tak dotkliwe, iż „mogłoby zostać uznane za równoznaczne z torturowaniem”. Raport przytacza przypadek osoby z Krakowa aresztowanej w październiku 2009 r. przez funkcjonariuszy CBŚ z Bielska Białej.

Policjanci „bili i kopali”. „Paralizator do genitaliów”

Mężczyzna powiedział przedstawicielom CPT, że bezpośrednio po aresztowaniu był wielokrotnie bity i kopany przez policjantów, którzy chcieli wymusić na nim przyznanie się do winy. Jeden z funkcjonariuszy miał przyłożyć mu do genitaliów na pół minuty włączony elektryczny paralizator.

Mężczyzna zgłosił sprawę dyrektorowi aresztu, w którym był przetrzymywany, a ten przekazał ją do prokuratury. Z odpowiedzi polskiego rządu na raport CPT (opublikowanej razem z raportem we wtorek) wynika, że śledztwo w tej sprawie prowadziła Prokuratura Rejonowa Kraków-Śródmieście Zachód, ale umorzyła je z powodu braku cech przestępstwa. Ponadto polski rząd poinformował CPT, że w tej sprawie nie było prowadzone postę powanie dyscyplinarne.

Śledztwa w sprawie pobić umarzane

Drugi przypadek, o którym mówi komitet, dotyczy zatrzymanego z Szamotuł (Wielkopolskie). Miał być on bity i kopany przez policjantów, założono mu też bardzo ciasno kajdanki. Również tutaj prokuratura umorzyła śledztwo (wszczęte po liście przesłanym przez CPT); nie doszło do postępowania dyscyplinarnego.

W obu przypadkach HFPC ma wątpliwości, że śledztwa przeprowadzono w sposób właściwy. Dr Ireneusz Kamiński, prawnik z PAN i UJ, zwracał we wtorek uwagę, że obu poszkodowanych nie przesłuchano przez długi czas od zgłoszenia, a policjantów – w ogóle. Ponadto w jednym przypadku lekarze stwierdzili u poszkodowanego obrażenia, które pokrywały się z jego zeznaniami przed delegacją CPT. „Gdyby te obie sprawy trafiły do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka, z olbrzymim prawdopodobieństwem można powiedzieć, że Trybunał uznałby, że nie przeprowadzono w Polsce skutecznego postępowania wyjaśniającego” – uważa Kamiński.

Rzecznik komendanta głównego policji Mariusz Sokołowski podkreślił, że żaden z zatrzymanych nie skorzystał z możliwości złożenia skargi do Strasburga.

Władze: Ale jest lepiej…

Przedstawiciele polskich władz, którzy licznie pojawili się na wtorkowej konferencji prasowej HFPC, przekonywali dziennikarzy, że najnowszy raport CPT zawiera nie tylko uwagi krytyczne, ale też informacje o tym, co się poprawiło od poprzedniej kontroli. Zwracali też uwagę, że komitet nie miał uwag do polskiej odpowiedzi na swój raport.

Cezary Ziółkowski z Departamentu Praw Człowieka Ministerstwa Sprawiedliwości podkreślał, że władze skupiają się na zwalczaniu przeludnienia w celach. W latach 2006-09 w polskich zakładach karnych przybyło 17 tys. miejsc, coraz więcej skazanych korzysta z dozoru elektronicznego, resort stara się też, by sądy częściej stosowały kary ograniczenia wolności zamiast więzienia, zaś tym, którzy na to zasługują, łatwiej było uzyskać zwolnienie warunkowe. MS podkreśla też, że w ostatnich latach przesłanki zastosowania aresztu tymczasowego, zwłaszcza trwającego ponad 2 lata, są o wiele bardziej rygorystyczne niż kiedyś.

Z kolei rzeczniczka prasowa Służby Więziennej ppłk Luiza Sałapa poinformowała, że obecnie w zakładach karnych jest mniej więźniów niż miejsc. Jak dodała, więzienia są jednak zaludnione w różnym stopniu, np. dlatego że prawo nakazuje separować różne kategorie osadzonych. „W dzisiejszych warunkach w zakładach karnych nie ma mowy o 4 m kw na osobę” – przyznała Sałapa. Od ub.r. SW wydaje skazanym zaświadczenia, że przebywają w celi przeludnionej. Na tej podstawie mogą oni składać oni pozwy cywilne o odszkodowania. Jak powiedziała Sałapa, w 2010 r. sądy rozpatrzyły 146 takich spraw i zasądziły łącznie 370 tys. zł od Skarbu Państwa.

Sałapa powiedziała też, że od czasu wizytacji CPT podpisano ponad 500 nowych umów z personelem medycznym na opiekę nad osadzonymi. „Sytuacja może nie jest idealna, natomiast czynimy wszelkie starania, żeby się z nią uporać” – przekonywała.

CPT kontroluje przestrzeganie Konwencji Rady Europy o zapobieganiu torturom oraz nieludzkiemu lub poniżającemu traktowaniu lub karaniu, która została przyjęta w 1987 r. i weszła w życie dwa lata później. Ostatnia wizyta przedstawicieli CPT w naszym kraju była czwartą od 1994 r., czyli momentu, kiedy ratyfikowaliśmy konwencję.

Rafał Lesiecki
PAP

Trybunał zauroczony majestatem władzy

Zachowanie sędziów TK bardziej przypomina uczucia chłopczyka, który z rozdziawionymi ustami przygląda się orszakowi królewskiemu, niż postawę wolnego obywatela w demokratycznym państwie – twierdzi filozof prawa. Przepis kodeksu karnego pozwalający na karanie za znieważanie prezydenta jest – w najlepszym wypadku – irytującym anachronizmem, a w najgorszym – poważnym zagrożeniem dla wolności słowa w demokratycznym państwie. Wielka szkoda, że Trybunał Konstytucyjny nie skorzystał z okazji, jaką dało mu pytanie prawne sformułowane przez gdański Sąd Okręgowy, i nie wyrugował tego potworka z polskiego systemu prawnego. Poza wszystkim innym pozwala to postawić pytanie o rolę TK w ochronie praw człowieka w dzisiejszej Polsce.

Sędziowie zawiedli

Nie da się bowiem ukryć, że swym jednogłośnym wyrokiem z 6 lipca TK postawił się po stronie władzy, a przeciwko jej konstytucyjnym ograniczeniom, po stronie obrońców „majestatu”, a przeciwko prześmiewcom, po stronie przywilejów ochrony godności najwyższych urzędników, a przeciwko społecznej krytyce, zwłaszcza jeśli nie spełnia ona wygórowanych oczekiwań związanych z kulturalną, cywilizowaną i subtelną formą.

Czytając wątpliwości sądu okręgowego, a potem odpowiedź TK, poczułem żal, że gdański sąd nie mógł – jak mógłby to uczynić jakikolwiek sąd amerykański, najniższej choćby rangi – powiedzieć: dla nas ten przepis jest niezgodny z konstytucją, nie możemy go zatem stosować.

Niestety, w polskim systemie scentralizowanej kontroli konstytucyjności ustaw jest tylko jeden sąd, który może to uczynić: Trybunał mieszczący się przy alei Szucha w Warszawie. Tym większa spoczywa na nim odpowiedzialność za ochronę uprawnień konstytucyjnych obywateli RP. I tym większe rozczarowanie, gdy wydaje orzeczenie tak mierne, tak przymilne wobec władzy wykonawczej, tak lekceważące znaczenie wolności słowa realizowanej przez obywateli – nawet jeśli są mało kulturalni czy wręcz grubiańscy.

TK nie jest od uczenia nas manier kulturalnej debaty na wzór cichych rozmów w gabinetach trybunalskich. TK jest od ochrony naszych praw przed zapędami władzy. Tej funkcji w swym orzeczeniu z 6 lipca nie sprostał – więcej: zawiódł w sposób dramatyczny.

Poddani, nie obywatele

Na szczegółową analizę orzeczenia przyjdzie czas, gdy ogłoszone zostanie jego uzasadnienie. Ale już lektura komunikatu prasowego opublikowanego oficjalnie na stronie TK pozwala na zrekonstruowanie głównych linii argumentacji. Jest ona zaskakująco licha. Zaskakująco – jak na intelektualną jakość sędziów, którzy podpisali się pod tym orzeczeniem, a z których wielu – tu deklaracja osobista – znam i cenię.

Przede wszystkim orzeczenie wydaje się przepojone uwielbieniem dla władzy i jej majestatu. Klimat ten wydaje się bliższy uczuciom chłopczyka, który z rozdziawionymi ustami przygląda się orszakowi królewskiemu, niż postawie wolnego obywatela w demokratycznym państwie.

„Poczucie własnej godności i posiadanie autorytetu jest jednym z niezbędnych warunków efektywnego wykonywania funkcji konstytucyjnie przypisywanych głowie państwa” – czytamy w komunikacie. Ale czy poczucie godności może wynikać z tłumienia obraźliwych – zdaniem obrażanego – poglądów i ocen? Czy autorytet może być budowany przez zakazy prawne?

„Doniosły charakter funkcji prezydenckich wynikających z ustawy zasadniczej powoduje, że prezydentowi RP należny jest szczególny szacunek i cześć”. Uff! – to maksyma lepiej odnosząca się do poddanych niż do obywateli. A jeśli ktoś prezydenta akurat nie szanuje – być może błędnie lub nagannie – czy możemy ów szacunek w nim rozbudzić pod groźbą pozbawienia wolności do lat trzech?

„Dokonanie czynu określonego w kwestionowanym przepisie (czyli znieważenie prezydenta – przyp. WS) jest jednocześnie znieważeniem samej Rzeczypospolitej”. Czy rzeczywiście? Czy nie można szanować Rzeczypospolitej, nie szanując jednocześnie aktualnego pierwszego obywatela? I czy szacunek dla Rzeczypospolitej rzeczywiście powinien być egzekwowany za pomocą prawa karnego?

W swej niechęci do eliminacji art. 132 kodeksu karnego Trybunał wydaje się sparaliżowany majestatem włazy, uwiedziony jej dostojeństwem, rzucony na kolana przed jej potęgą. Nie są to emocje, jakie powinny kierować obrońcą obywateli przed kaprysami władzy. Trybunał wybrał swoje miejsce: po stronie majestatu, przeciwko krytykom.

Treść i forma

Ale – powie ktoś – krytyka to nie znieważanie. Znieważanie to obelgi, inwektywy, obraźliwe oceny. Oto drugi filar orzeczenia TK – i druga jego słabość.

„Zniewagi nie można uznać za element dopuszczalnej krytyki prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej. Bowiem prawo do krytyki tego organu obejmuje wypowiedź swobodną jedynie co do treści, a nie formy (w szczególności obraźliwej lub poniżającej)”. Ale czy da się tak łatwo oddzielić treść od formy; czy możemy prawnie nakazać ludziom, by swą krytykę najwyższych władz – w tym prezydenta – wyrażali w formie eleganckiej, delikatnej, akceptowalnej dla delikatnych uszu prawników zaludniających budynek Trybunału Konstytucyjnego? Czy zadaniem prawa karnego jest spowodowanie, by codzienna debata o postępowaniu władz publicznych przypominała klimat seminarium uniwersyteckiego, sali konferencyjnej Trybunału, klubu dżentelmenów z powieści Dickensa?

Oczywiście, byłoby pysznie, gdyby w dyskursie publicznym nie padały słowa obelżywe i niepoparte faktami insynuacje. Ale konstytucyjna wolność słowa może być prawnie ograniczona tylko wtedy, gdy ograniczenie to jest niezbędne – tak, niezbędne, absolutnie konieczne! – do realizowania pewnych, ściśle wyliczonych, celów demokratycznego państwa.

Z komunikatu prasowego wynika, że TK uważa, iż karanie za znieważanie jest niezbędne dla „bezpieczeństwa i porządku publicznego”. Jest to opinia tak ekscentryczna, że wystarczy ją wyartykułować, by się przekonać, jak jest nieprzekonująca. Czy staniemy się państwem słabszym, mniej bezpiecznym i uporządkowanym, jeśli ordynarne – i moralnie niedopuszczalne – inwektywy nie będą zagrożone karami więzienia?

Nawet królowa nie jest pod ochroną

W swym orzeczeniu TK pociesza się, że sądy stosują ów przepis „z odpowiednią ostrożnością wynikającą z gwarantowanej w państwie demokratycznym wolności słowa”. Ale może to po prostu oznacza, że sądy lepiej rozumieją rangę wolności słowa niż Trybunał Konstytucyjny? Tylko on jednak może wyeliminować formalnie ową anomalię z polskiego systemu prawnego – tak jak stało się to w tylu innych państwach demokratycznych.

W USA sam pomysł ścigania za znieważenie prezydenta potraktowany byłby jako niedorzeczność. W innych państwach zachodnich, jeśli nawet takie przestępstwo istnieje formalnie na papierze, to jest faktycznie martwe. Nawet w Wielkiej Brytanii królowa od dawna przestała być pod ochroną.

Trybunał nie wykorzystał szansy podsuniętej mu przez pytanie prawne gdańskiego sądu, który słusznie zauważył, że kwestionowany przepis „stanowi zagrożenie dla wolności słowa, dając podstawę do ingerencji państwa wyposażonego w aparat ścigania w prawo do debaty publicznej stanowiącej istotny składnik demokratycznego systemu prawnego”. Wbrew tej obserwacji TK wykazał się zdumiewającą pokorą wobec władzy i jej najwyższego piastuna, który „uosabia majestat Rzeczypospolitej i z tej racji należy mu się szacunek”.

Mam nadzieję, że prezydent Komorowski – i jego następcy – nie weźmie tego pochlebstwa za dobrą monetę i będzie walczyć o zdobycie szacunku obywateli prezydenckimi działaniami, a nie rygorami prawa karnego, którym właśnie dał swe imprimatur Trybunał Konstytucyjny.

Autor jest profesorem filozofii prawa Uniwersytetu w Sydney, a także profesorem Akademii Leona Koźmińskiego i Centrum Europejskiego Uniwersytetu Warszawskiego

Rzeczpospolita

Sąd pomaga ZUS nie płacić za jego błędy

Już pięć lat trwa proces o wyrównanie strat jakie Małgorzata Bauer poniosła z winy ZUS, który nie przekazał na czas jej składek emerytalnych do OFE. Warszawscy sędziowie mają nie lada kłopot z tym pozwem.

Powódka dostała wszystko to co przysługuje jej zgodnie z przepisami. W czasie procesu ZUS nie tylko odnalazł zagubione składki i przekazał na jej konto w OFE. Zgodnie z art. 47 ust 10a ustawy o systemie ubezpieczeń społecznych dostała one także odsetki liczone według tego przepisu na podstawie stóp rentowności 52-tygodniowych bonów skarbowych.

– Zaległości powstawały przez pięć lat. Przez to, że ZUS zgubił część moich składek, nie trafiły one w terminie na konto emerytalne w OFE, więc nie mogły pracować – tłumaczy powódka. – Teraz domagam się wyrównania stanu konta w Funduszu, do takiego poziomu, jaki narósł w wyniku obracania składkami wpłaconymi przez ZUS na czas. Przez opóźnienie ciągle brakuje tam ok. 7 tys. złotych.

Po tym jak w 2007 r. jej pozew trafił do warszawskiego sądu okręgowego, sędziowie z wydziału ubezpieczeń społecznych chcieli przesłać tę sprawę do wydziału cywilnego, a ten ze względu na wartość przedmiotu sporu do sądu rejonowego.

Pomogło dopiero zażalenie powódki i decyzja sądu apelacyjnego, że jest to jednak sprawa z zakresu ubezpieczeń społecznych i powinna być jednak rozpatrywana przez wydział, który właśnie chciał się jej pozbyć.

Następnie sędziowie próbowali tę sprawę umorzyć, powołując się na brak decyzji ZUS w tej sprawie. Tak się składa, że urzędnicy ZUS unikali wydania decyzji jak ognia, nic dziwnego że jej nie było. Także za tym razem sąd apelacyjny podważył niekorzystne rozstrzygnięcie sądu okręgowego, zobowiązał go do nakazania ZUS wydania decyzji w tej sprawie i merytoryczne rozstrzygnięcie pozwu.

Po trzech latach procesu udało się jej więc uzyskać przekazanie zaległych składek do OFE, wraz z ustawowymi, bardzo niskimi odsetkami. Powódka nie złożyła jednak broni i domaga się pełnego wyrównania strat, powstałych przez opieszałość ZUS. Gdy sprawa trafiła do sądu apelacyjnego, nagle sędziowie nabrali wątpliwości, co do tego, czy nie powinien zająć się nią sąd cywilny i wysłali w tej sprawie pytanie prawne do Sądu Najwyższego, co wydłużyło ten proces o kolejne dwa lata.

– To bardzo ciekawa sprawa – stwierdził Zbigniew Korzeniowski, sędzia Sądu Najwyższego. – Tutaj nie ma żadnych wątpliwości, że takim pozwem powinien zająć się wydział ubezpieczeń społecznych. Sąd apelacyjny rozstrzygnął już te wątpliwości, rozpatrując zażalenia na postanowienia sądu okręgowego.

To jednak nie koniec tej sprawy, gdyż roszczeniami powódki ponownie musi zająć się sąd apelacyjny. Nawet po korzystnym dla Małgorzaty Bauer wyroku, sprawa prawdopodobnie znowu trafi do Sądu Najwyższego. W tym czasie osoby przechodzące na emerytury mogą otrzymywać niższe świadczenia od tych które im się należą.

Rzeczpospolita

Proces prokuratora. Miał brać łapówki

Pod zarzutem powoływania się na wpływy w sądzie, brania łapówek za wypuszczenia podejrzanych z aresztów i ukręcania śledztw stanie przed sądem były wieloletni szef Prokuratury Rejonowej w Częstochowie Marek C.

Konszachty prokuratora C. ze światem przestępczym wyszły na jaw w 2005 r. po aresztowaniu właściciela firmy windykacyjnej Patex z Częstochowy Roberta S. oraz dilera samochodowego Jana F. Śledztwo prowadził Wydział V do Spraw Przestępczości Zorganizowanej i Korupcji Prokuratury Okręgowej w Katowicach. Robert S. opowiadał śledczym o tym jak korumpował prokuratorów, policjantów, sędziów. Pod koniec 2006 r. Marek C., który był oddelegowany do Prokuratury Okręgowej w Częstochowie, został nieoczekiwanie – jeszcze przed ostateczną decyzją o uchyleniu immunitetu – zawieszony w czynnościach służbowych. To była jedna z ostatnich decyzji odchodzącego wówczas z Częstochowy Prokuratora Okręgowego Piotra Skrzyneckiego. Oznaczało to odsunięcie Marka C. od wszystkich czynności służbowych i pozostawienie mu połowy uposażenia. Tak jest do dziś. W 2007 r. sąd dyscyplinarny przy Prokuratorze Krajowym uchylił Markowi C. immunitet. To pozwoliło na sporządzenie zarzutów karnych.

Wg katowickich śledczych, w 2003 r. prokurator C. wziął 10 tys. zł za załatwienie uchylenia aresztu tymczasowego zamieszanego w przestępstwa paliwowe Grzegorza G. W tym samym roku za obietnicę przyjęcia 20 tys. zł miał spowodować wypuszczenie z aresztu Włodzimierza T. Tych pieniędzy nie wziął, skończyło się na 5 tys., gdy w 2004 r. Włodzimierz T. odzyskał wolność. Marek C. miał też przyjąć 50 tys. zł łapówki za utrącenie śledztwa w sprawie przedsiębiorcy branży paliwowej Józefa B.

W razie udowodnienia winy prokuratorowi grozi do 12 lat więzienia.

Akt oskarżenia trafił z Katowic do częstochowskiego sądu już 1 kwietnia ub. roku, tyle, że do tej pory proces prokuratora i współpracujących z nim trzech oskarżonych, którzy pośredniczyli m.in. w przekazywaniu łapówek: Roberta Sz., Jana F, i Stanisława C. – nie ruszył z miejsca.

– Z uwagi pełnioną przez Marka C. funkcję i służbowe z nim kontakty sędziów, nasz sąd wnioskował o przeniesienie sprawy gdzie indziej – wyjaśnia rzecznik Sądu Okręgowego w Częstochowie Bogusław Zając. – Sąd Najwyższy uznał jednak, że nie ma takiej potrzeby i w naszym sądzie powinien znaleźć się sędzia, który nie zna oskarżonego. Taki sędzia się znalazł, ale musiało potrwać żeby mógł zapoznać się z aktami sprawy.

Proces planowano rozpocząć w poniedziałek. Sprawa nie ruszyła z miejsca, bo Marek C. przedłożył zaświadczenie o leczeniu w szpitalu.

Sprawa prokuratora C. może być wierzchołkiem góry lodowej. Pod koniec maja Robert S. znów trafił do aresztu. Zupełnie nowe śledztwo o korupcyjnym charakterze prowadzi częstochowska Prokuratura Okręgowa. Zarzuciła S. powoływanie się na wpływy w sądzie rejonowym. – Od małżeństwa, które ma proces, wziął pieniądze w zamian za obietnice załatwienia łagodnego wymiaru kary – mówi rzecznik Prokuratury Okręgowej Tomasz Ozimek.

Jak ustaliliśmy, w śledztwie jest też badany znacznie obszerniejszy wątek: korumpowania funkcjonariuszy publicznych z Częstochowy. – Ze względu na dobro postępowanie nie będziemy ujawniać żadnych szczegółów – kwituje nasze pytania prokurator Ozimek.

Robert S. z takiej formy wyłudzania pieniędzy zrobił sobie stałe źródło dochodu. M.in. przed sądem odpowiada wraz z Janem F. i wrocławianinem Ryszardem P. za wyłudzenie od Doroty Ch. z Wrocławia 475 tys. zł za pomoc w wyciągnięciu z aresztu jej męża – bossa mafii paliwowej. Dorota Ch. dostała polecenie S., aby pełnomocnikiem ustanowiła adwokata z Zielonej Góry Włodzimierza S. (mecenas w 2006 r. na wniosek katowickiej prokuratury przesiedział w areszcie 40 dni, m.in. pod zarzutem brania pieniędzy od przestępców za obietnice uwalniania aresztantów; adwokat utrzymywał, że jest niewinny). Pomocne w wypuszczeniu męża kobiety miały być „żółte papiery”. Za namową S. najpierw zameldowała się u dilera samochodowego Jana F., by potem rozpocząć leczenie psychiatryczne w Lublińcu. Ostatecznie mężczyzna opuścił areszt za 100 tys. zł poręcznia, ale Dorota Ch. twierdzi, że nie z pieniędzy, które dała właścicielowi Pateksu.

Co ciekawe w sprawie innego częstochowskiego prokuratora, Robert S. z oskarżającego o korupcję sam stał się oskarżonym. W kwietniu 2009 r. Prokuratura Okręgowa w Gliwicach uznała, że fałszywie oskarżył prokuratora. Grozi za to do 3 lat więzienia, proces w Sądzie Rejonowym Katowice-Wschód dobiega końca.

gazeta.pl

Agencja rodzinna, czyli kto pracuje w Polskiej Agencji Żeglugi Powietrznej

W Polskiej Agencji Żeglugi Powietrznej pracują żona i siostra prezesa, dwie córki i zięć dyrektora jednego z biur, syn innego, żona i zięć kolejnego, córka kierownika działu, synowa głównego księgowego…
O sprawie pisał „Dziennik. Gazeta Prawna”, „Gazeta Wyborcza” poznała jej nowe szczegóły.

Jesienią ubiegłego roku kancelaria premiera przeprowadziła kontrolę w Polskiej Agencji Żeglugi Powietrznej. PAŻP zarządza ruchem lotniczym nad Polską i kontroluje go, za co pobiera opłaty od przewoźników. Przesłane w marcu 2011 r. przez szefa kancelarii Tomasza Arabskiego wystąpienie pokontrolne było miażdżące.

„Kumoterstwo i nepotyzm w Agencji są odzwierciedleniem panującego w niej systemu wartości i norm postępowania – czytamy w dokumencie. – W przypadku zatrudniania sprzyjały im przepisy wewnętrzne, które pozwalały na dowolne stosowanie reguł naboru na potrzeby faworyzowania krewnych i znajomych (). Na 1715 pracowników PAŻP 678 pracowników nosi powtarzające się nazwiska, a aż 198 jest ze sobą wprost powiązanych rodzinnie, to znaczy ma powtarzający się adres zamieszkania ()”.

Jak wykazała kontrola, w Agencji zostali zatrudnieni m.in.: żona i siostra obecnego prezesa PAŻP, dwie córki i zięć dyrektora jednego z biur, syn innego, żona i zięć kolejnego, córka kierownika działu, synowa głównego księgowego itd.

Krewni i znajomi kierowników PAŻP mogli liczyć nie tylko na zatrudnienie, ale także na intratne zlecenia. Wśród skontrolowanych umów co trzecia była zawierana według klucza rodzinnego. Np. 39 tys. zł dostała znajoma głównego księgowego za wprowadzenie faktur do systemu.

Były zastępca prezesa Agencji Witold K. za kilka miesięcy doradzania otrzymał 174 tys. zł. Nie przedstawiał żadnych raportów z wykonania doradztwa. Jako potwierdzenie wykonania usługi dołączył protokoły z posiedzenia Komitetu Zarządzania Przestrzenią Powietrzną, które w ogóle nie były przedmiotem umowy.

Co więcej, Witold K. przewodniczy temu Komitetowi w imieniu ministra infrastruktury. Pozostali członkowie Komitetu wykonują swe funkcje bez wynagrodzenia.

Komitet jest wspólnym cywilno-wojskowym organem doradczym ministra infrastruktury, szefów MON i MSW, który opiniuje projekty aktów prawnych, procedury; również – akty prawne mające wpływ na pracę Agencji. Opłacanie szefa Komitetu przez PAŻP pachnie więc konfliktem interesów.

Kontrolerzy KPRM zakwestionowali sensowność niektórych szkoleń, np. za trzy godziny szkolenia „Trening trenerski. Jak szkolić i trenować osoby dorosłe” PAŻP zapłacił 20 tys. zł.

Agencja ma własne biuro prawne, ale wydaje znaczne sumy na kontrakty z kancelariami prawnymi, m.in. z kancelarią Krzysztofa Zająca – dyrektora biura prawnego IPN. Niedawno tygodnik „Nie” donosił, że Zając ma też kancelarię prawną w Garwolinie, skąd pochodzi. A prezes PAŻP Krzysztof Banaszek (mianowany w 2008 r.) pochodzi z Kołbieli, małej miejscowości pod Garwolinem.

Według dokumentu pokontrolnego wynika, że rodziny i znajomi szukają pracy w PAŻP ze względu na bardzo wysokie zarobki – w lipcu 2010 r. wynosiły średnio 15,2 tys. zł miesięcznie.

Jak się dowiedzieliśmy, zanim kontrola się zaczęła, prezes PAŻP wprowadził nowy regulamin wynagradzania zatwierdzony przez wiceministra infrastruktury Tadeusza Jarmuziewicza. Początkujący kontroler ruchu lotniczego może zarobić 26 tys. zł, a kontroler doświadczony – ponad 98 tys. zł miesięcznie. Czas pracy kontrolerów wynosi od 29,5 do 31,3 godzin tygodniowo. Za nadgodziny pobierają dodatek – 100 proc. normalnego wynagrodzenia.

Regulamin gwarantuje kontrolerom ruchu lotniczego, którzy nie spełnią warunków koniecznych do pełnienia funkcji – np. nie znają dostatecznie języka angielskiego – zachowanie wynagrodzenia. Kontroler jest przenoszony do innych obowiązków.

Prezes Agencji na pismo ministra Arabskiego odpowiedział 6 kwietnia 2011 r. Niektórzy kierownicy zostali odwołani lub przeniesieni na inne stanowiska. Sam prezes stanowisko na razie zachował.

– Sprawa nieprawidłowości została 17 maja skierowana do prokuratury, która wszczęła śledztwo w sprawie nieprawidłowości w PAŻP – mówi Julia Pitera, minister w kancelarii premiera. Zanim śledztwo się nie skończy, nie chce sprawy dalej komentować.

Według naszych informacji prokuratura otrzymała też doniesienie w sprawie rzekomego ustawiania przetargów w PAŻP.

– PAŻP, nie próbując polemizować z wynikami kontroli KPRM, podjął konsekwentne działania naprawcze będące efektem kontroli – twierdzi rzecznik prasowy Agencji Grzegorz Hlebowicz. – Wewnątrz instytucji zachodzi proces zmian organizacyjnych wynikających z wprowadzenia nowego regulaminu wynagradzania. Nowy system jest bardziej elastyczny. Działania te mogą budzić niezadowolenie części personelu.

Hlebowicz kwestionuje informacje o bajońskich zarobkach kontrolerów ruchu. – To mogą być sytuacje jednostkowe, wynikające z dużej liczby nadgodzin – mówi. – Ale koszty operacyjne w PAŻP utrzymują się na stabilnym poziomie.

Kontrolerzy ruchu lotniczego na całym świecie zarabiają doskonale i swoich płac bronią. Swego czasu prezydent USA Ronald Reagan złamał strajk kontrolerów, zwalniając ich i powierzając w trybie nadzwyczajnym zadanie wojskowym.

W Hiszpanii na początku 2010 r. minister transportu José Blanco ujawnił, że niektórzy kontrolerzy ruchu zarabiają prawie milion euro rocznie, a ich średnia płaca wynosi 350 tys. euro, czyli 15-krotność średniej pensji krajowej.

Ile pieniędzy ukradła była policjantka Alicja Z.?

Ile fałszywych pieniędzy wyniosła z komendy była specjalistka od falsyfikatów we wrocławskiej komendzie miejskiej policji – stara się dociec wrocławski sąd rejonowy
W piątek sędzia Michał Kupiec przesłuchiwał policjantów, którzy z nią pracowali, oraz funkcjonariusza z wydziału kontroli, który wyliczył, że ukradła 68 469 zł. Tyle zarzuca jej prokurator. 41-letnia Alicja Z. przyznaje się maksymalnie do 20 tys. zł. Sąd stara się ustalić, jak było naprawdę.

Za pośrednictwem miejskich komisariatów do byłej specjalistki od fałszywych pieniędzy spływały falsyfikaty – banknoty i monety – ujawniane w sklepach czy bankach w całym Wrocławiu. Wysyłała je do ekspertyzy w NBP. Prawdziwe oddawała właścicielom, a w przypadku podrobionych prowadziła śledztwo.

Z zeznań policjanta z wydziału kontroli wynika, że we wrocławskich komisariatach panował bałagan w śledztwach dotyczących fałszywych pieniędzy. Dlatego niełatwo było obliczyć, ile falsyfikatów zaginęło. W części komisariatów zniszczono dokumenty dotyczące tych śledztw, choć nie minął jeszcze okres ich archiwizacji. A komisariat na Starym Mieście w ogóle nie był w stanie podać takich danych. Alicja Z. twierdzi, że policjanci obciążyli ją, fałszywie zeznając, że przekazywali jej falsyfikaty bez protokołów. – A ja nigdy nie przyjęłam nic bez protokołu – zapewniała sąd. Słyszała też, że na komisariacie na Rakowcu mieli „pełną szafę” spraw dotyczących fałszywek, które leżały w niej od lat. Sugerowała, że tamtejsi policjanci pozbyli się problemu, obciążając jej konto.

Alicja Z. broni się też, że część fałszywek mogła zostać wyniesiona przez kogoś z jej pokoju. Jej koleżanka Marzena P. potwierdziła w piątek, że klucz od ich wspólnego pokoju czasem ginął i trzeba go było dorabiać. – Alicja Z. trzymała banknoty w skarbczyku, w szafie pancernej – mówiła. – Klucz od skarbczyka miała ona, ale szafa w ogóle nie była zamykana. Zamek był zepsuty, odkąd pamiętam.

Marzena P. potwierdziła też, że często koleżance pożyczała jej pieniądze. – Miała kłopoty finansowe, były okresy, że tylko ona utrzymywała rodzinę: męża i dzieci. Ale w pewnym momencie te kłopoty się skończyły. Myślałam, że wyszła na prostą.

Alicja Z. zeznała, że to wtedy właśnie zaczęła podkradać falsyfikaty. Płaciła nimi za zakupy: jedzenie, leki, ubrania. Została zatrzymana na gorącym uczynku 25 listopada 2009 roku, kiedy fałszywkami płaciła za odzież w ekskluzywnym butiku. Tłumaczy, że kradła z głupoty i biedy po tym, jak wpadła w spiralę zadłużenia po wzięciu kilku kredytów.

gazeta.pl