Sędzia skazał człowieka, choć go nie widział

Przez rok katowicki sąd wyjaśniał, czy handlujący ziemią biznesmen groził swojej wspólniczce. Kiedy przewodniczący składu zachorował, sprawę przejął inny sędzia. I bez przesłuchania oskarżonego, pokrzywdzonej oraz świadków wydał wyrok skazujący. – Dokładnie przeczytałem akta sprawy – wyjaśnia „Gazecie”
– Nikt mnie nie poinformował, że zmienił się sędzia. Dowiedziałem się o tym kilka dni temu, kiedy pocztą dostałem wyrok skazujący – mówi Zenon W., były wicemistrz Polski w boksie. Przed laty był znaną postacią w śląskim półświatku, teraz zajmuje się handlem ziemią dla sieci handlowych.

Trzy lata temu katowicka prokuratura oskarżyła go o to, że w latach 2005-2007 groził śmiercią swojej wspólniczce i domagał się od niej pieniędzy. Sprawa jest skomplikowana, bo kiedy miało dochodzić do gróźb, wspólniczka W. była najpierw na chrzcie, a potem na roczku jego syna.

Zenon W. i jego wspólniczka kupili nieruchomość w Zgorzelcu i uzyskali zgodę władz na budowę tam centrum handlowego. Podpisali też wstępne porozumienie na sprzedaż tego terenu pod budowę Plazy. Transakcja miała opiewać na ponad 20 mln zł. I wtedy drogi wspólników się rozeszły. Zenon W. pozwał więc wspólniczkę i domagał się od niej połowy zysków z Plazy. Kobieta z kolei zawiadomiła prokuraturę, że jej groził i wymuszał od niej pieniądze.

Proces W. rozpoczął się w październiku 2009 r. w Sądzie Rejonowym w Katowicach. Odbyło się sześć rozpraw, podczas których sędzia Tadeusz Kaźnica odebrał wyjaśnienia od oskarżonego, potem przesłuchał pokrzywdzoną, a następnie jej konkubenta. Następni w kolejności mieli być świadkowie obrony. Nie pojawili się jednak przed sądem, bo w listopadzie 2010 r. sędzia Kaźnica zachorował.

W związku z tym, że choroba się przedłużała, jego sprawy przejęli inni sędziowie. Akt oskarżenia przeciwko Zenonowi W. trafił do sędziego Grzegorza Hajduka, który 23 maja uznał, że mężczyzna kierował groźby pod adresem wspólniczki, „a groźby te wzbudziły w niej uzasadnioną obawę, że zostaną spełnione”. W. został skazany na prace społeczne. Sędzia wyrok wydał w trybie nakazowym, bez informowania o tym stron. Taki tryb przysługuje, jeśli okoliczności czynu i wina oskarżonego nie budzą wątpliwości.

– Skąd sędzia wiedział, że groźby, do których się nie przyznaję, wzbudziły obawy u mojej wspólniczki, skoro jej nawet nie przysłuchał? – pyta Zenon W.

Sędzia Hajduk powiedział nam, że miał pełne prawo skorzystać z trybu nakazowego. – Dokładnie też przeczytałem akta sprawy i na tej podstawie wydałem wyrok – powiedział „Gazecie”.

Jednak prof. Piotr Kruszyński, karnista z Uniwersytetu Warszawskiego, uważa, że nie stosuje się takich praktyk, skoro wcześniej przez rok sąd prowadził postępowanie dowodowe. – Oj, sędzia się pospieszył – powiedział nam prof. Kruszyński.

Sędzia Michał Dmowski, wiceprezes Sądu Rejonowego w Katowicach, wyjaśnia, że nie ma możliwości nakazania sędziom, w jakim trybie mają prowadzić sprawy. – To byłoby z mojej strony naruszenie niezawisłości sędziowskiej – stwierdził wiceprezes.

Zenon W. napisał już sprzeciw od wyroku sądu. Zgodnie z przepisami musi zostać przyjęty, a wtedy proces ruszy od początku w normalnym trybie. Najwcześniej pod koniec roku. Nie będzie go już prowadził sędzia Hajduk, bo zabraniają tego przepisy.

gazeta.pl

CIA miało więzienie w Polsce – Polska to kraj bezprawia!

Złamanie konstytucji, bezprawne pozbawienie wolności i udział w zbrodni przeciwko ludzkości – takie zarzuty chciał postawić urzędnikom państwowym rządu SLD prokurator Jerzy Mierzewski w sprawie „tajnych więzień CIA” w Polsce. Śledztwo mu odebrano.

Śledztwo trwa od 2008 r. Jest ściśle tajne i nie można nawet uzyskać informacji, kto został przesłuchany. „Gazeta” ujawnia pytania, które prokuratorzy zadali zespołowi ekspertów. Mieli ocenić zgodność z prawem międzynarodowym kwestii przetrzymywania w Polsce więźniów, których CIA zidentyfikowało jako członków Al-Kaidy.

– W pytaniach są ustalenia, które wynikają ze śledztwa – wyjaśnia osoba, która przekazała nam materiał. Pytań jest dziesięć. Prokuratorzy Robert Majewski (zastępca prokuratora apelacyjnego w Warszawie) i Jerzy Mierzewski (prowadzący śledztwo) chcieli wiedzieć m.in.: * Czy prawo międzynarodowe reguluje funkcjonowanie ośrodków przetrzymywania osób podejrzewanych o działalność terrorystyczną? * Czy pozwala na wyłączenie takiego ośrodka spod jurysdykcji państwa, w którym on działa? * Jaki wpływ na status prawny osoby zatrzymanej i podejrzewanej o działalność terrorystyczną ma fakt uznania, że należy do Al-Kaidy? * Jakie znaczenie dla statusu prawnego tej osoby ma zatrzymanie jej poza obszarem okupowanym lub strefą działań zbrojnych?

Pytania prokuratorzy wysłali w lutym. Odpowiedź dostali w maju. Eksperci na 50 stronach odpowiedzieli, że: * nie ma przepisów pozwalających utworzyć w Polsce ośrodek obcego wywiadu wyjęty spod kontroli naszych władz; * funkcjonowanie takiego ośrodka i przetrzymywanie w nim podejrzewanych to złamanie konstytucji i konwencji międzynarodowych; * więzionych tam można kwalifikować jako pokrzywdzonych z artykułu o zbrodniach wojennych i przeciwko ludzkości; * żadne przepisy nie odnoszą się bezpośrednio do członków Al–Kaidy; * regulacje przyjęte przez USA (m.in. zgoda na tzw. podtapianie) nie są zgodne z prawem międzynarodowym.

Według naszych informacji odpowiedzi ekspertów zamykały etap śledztwa, po którym prok. Mierzewski planował postawić zarzuty urzędnikom państwowym rządu SLD. Wydali oni zgodę na utworzenie w Polsce tajnego więzienia CIA (w rejonie Szyman w woj. warmińsko-mazurskim).

Ale dwa tygodnie temu – jak ujawniła „Gazeta” – Mierzewski został od śledztwa odsunięty. Wcześniej stanowisko zastępcy prokuratora apelacyjnego stracił Majewski. Ich przełożony, warszawski prokurator apelacyjny Dariusz Korneluk, odmówił podania przyczyn.

Mierzewski odmówił rozmowy z „Gazetą”, powołując się na tajemnicę śledztwa. Ustaliliśmy, że sprawę odebrano mu przez telefon, akurat gdy rozmawiał z prawnikiem reprezentującym jednego z dwóch więzionych w Polsce Saudyjczyków uznanych przez Amerykanów za terrorystów z Al-Kaidy. Abd al-Rahim Hussein Muhammed Abdu Al-Nashiri i Zayn al-Abidin Muhammad Husayn do dziś siedzą w Guantanamo, głównym amerykańskim ośrodku odosobnienia terrorystów.

Niedawno ich pełnomocnicy ogłosili, że polska prokuratura przyznała im status pokrzywdzonych. Z tego, co wiemy, w materiałach dotyczących tego statusu wskazano (wśród wielu) art. 189 k.k. mówiący o „pozbawieniu wolności ze szczególnym udręczeniem”.

– Fakt, że przyjęto tę kwalifikację, pozwala wyciągnąć wniosek, że do takiego pozbawienia wolności z dużym prawdopodobieństwem doszło, co oczywiście nie przesądza ostatecznego rozstrzygnięcia – ocenia prof. Zbigniew Ćwiąkalski. W 2008 r. jako minister sprawiedliwości rządu PO-PSL polecił wszcząć śledztwo ws. więzień CIA. Czy jest zaskoczony ustaleniem, że w Polsce istniał „ośrodek przetrzymywania wyjęty spod naszej jurysdykcji”? Ćwiąkalski: – Nic więcej nie mogę powiedzieć.

Z naszych informacji wynika, że Agencja Wywiadu (to ona z polskiej strony wykonywała umowę o prowadzeniu ośrodka odosobnienia) utajniła przed prokuraturą wiele materiałów. Współpracy w śledztwie odmawia strona amerykańska. Prok. Korneluk zapewniał nas niedawno, że śledztwo jest „nadal priorytetem”. Zaprzeczał, że zmierza ku umorzeniu. Ale nasz rozmówca z warszawskiej prokuratury twierdzi: – Umorzenie byłoby samobójstwem politycznym. Dlatego ustalono z Amerykanami, że nie przyślą żadnej odpowiedzi na wniosek o pomoc prawną, a nie jak poprzednio – odmowną. Będziemy mówić, że czekamy na ich stanowisko, i w końcu śledztwo zostanie zawieszone. Może uda się tak doczekać przedawnienia.

Sprawa więzień CIA jest niewygodna nie tylko dla SLD. Gdy w 2005 r. informacje o nich ujawniły amerykańskie media, rząd PiS-LPR-Samoobrona zaprzeczał. Dementował też ustalenia niekorzystnego dla Polski raportu Rady Europy.

Źródło: Gazeta Wyborcza

Sprawa śmierci Blidy. Kurtka z ABW

Ślady na kurtce agentki ABW, która była z Barbarą Blidą w chwili śmierci, mogłyby wyjaśnić, co się naprawdę stało. Ale po strzale agentka dostała nową kurtkę. Nie wiadomo więc, którą zbadali kryminolodzy. Śladów nie znaleźli
Śledztwo w sprawie mataczenia i zaniedbań w zabezpieczaniu śladów po śmierci Barbary Blidy niedawno umorzyła łódzka prokuratura. Uzasadnienie nie zawiera jednak odpowiedzi na najważniejsze wątpliwości ekspertów i posłów komisji śledczej badającej okoliczności tej śmierci.

Znaleźliśmy tam sensacyjne informacje o zachowaniu funkcjonariuszy w domu Blidów tragicznego dnia. Opisał je Radomił Bartodziejski z łódzkiej prokuratury okręgowej.

Kurtka z ABW

Blida zginęła 25 kwietnia 2007 r. od strzału z własnego rewolweru Astra 680 chwilę po wejściu do jej domu oficerów ABW z nakazem zatrzymania. Była wtedy w łazience z funkcjonariuszką Barbarą P.

Na kurtce, którą agentka dostarczyła do ekspertyzy, nie było śladów prochu z tego rewolweru, mimo że znaleziono je na ciele i ubraniu Blidy. A przecież agentka, jak zeznała, stała w chwili strzału „na wyciągnięcie ręki”.

Na zbadanej odzieży agentki nie ma także śladów krwi, choć były na kurtce dowódcy ekipy ABW – też obecnego przy reanimacji Blidy.

Prokurator Bartodziejski stwierdza, że agentka „nie miała kontaktu z chmurą gazów prochowych”, a krwią nie musiała się poplamić. Ale kilka stron dalej pisze, że agentce zaraz po śmierci Blidy dostarczono inną kurtkę! Przywiozła ją funkcjonariuszka ABW z Katowic.

To fakt zupełnie nowy. Nie wyszedł na jaw w trakcie przesłuchań oficerów ABW przed komisją śledczą.

Bartodziejski pisze: „Po oddaniu kurtki do dyspozycji prokuratora jeden z funkcjonariuszy ABW przekazał Barbarze P. inną kurtkę, koloru niebieskiego lub granatowego, stanowiącą własność funkcjonariuszki z delegatury ABW w Katowicach Anny W. Anna W. zeznała, że w dniu postrzelenia się przez Blidę podczas pobytu w pracy została poproszona przez przełożonego o przywiezienie do domu takiej kurtki w przewidywaniu, że może ona być potrzebna Barbarze P. w związku z możliwością ubrudzenia się krwią. Anna W. przywiozła z domu kurtkę i inne elementy odzieży i przekazała je Barbarze P. za pośrednictwem innego funkcjonariusza ABW. Nie ustalono którego”.

Prokurator podkreśla, że druga kurtka „na pewno nie była koloru czarnego”. Ale nie odpowiada na pytania:

• Skąd troska przełożonych o odzież Barbary P., skoro nawet nie ubrudziła się krwią? • Dlaczego kazano Annie W. przywieźć „taką” kurtkę, czyli podobną do kurtki Barbary P.? • O której godzinie Barbara P. ją dostała? • Kiedy Anna W. odzyskała swoją kurtkę (wg prokuratora – „po pewnym czasie”)? • Dlaczego nikt nie „zadbał” o odzież dowódcy, na której ślady krwi były? • I najważniejsze: skąd pewność, że do badania kryminalistycznego oddano właściwą kurtkę?

Kolejne wątpliwości. Agentka Barbara P. wydała kurtkę prokuratorowi dopiero o 10.10, czyli trzy godziny po strzale. Odzież była zapakowana w worki foliowe. Ale Centralne Laboratorium Kryminalistyczne dostało ubrania funkcjonariuszy w „szarej, papierowej torbie obszytej nicią, opieczętowanej i oznakowanej”.

Kto i po co przepakował odzież przed badaniem?

Ekspert kryminalistyki z Uniwersytetu Śląskiego dr Michał Gramatyka (biegły komisji śledczej) uważa, że kurtki agentki nie zabezpieczono właściwie – „w protokole zabezpieczenia jest opisana w sposób umożliwiający jedynie grupową identyfikację”.

Jeżeli kurtkę przed badaniem kryminalistycznym zamieniono, byłby to kolejny element wskazujący na to, że zaraz po śmierci Blidy zacierano ślady. Wbrew ustaleniom łódzkiej prokuratury.

Zagadki akcji w domu Blidy

Umarzając śledztwo w sprawie zacierania śladów po śmierci Barbary Blidy, prokuratura w Łodzi nie wyjaśniła najważniejszych wątpliwości. Jest ich nawet więcej, niż było.

Z policyjnej notatki z 25 kwietnia 2007 r. wynika, że Barbara P., funkcjonariuszka, która była w łazience z Blidą w chwili jej śmierci, umyła ręce przed poddaniem się badaniu na obecność prochu. Zrobiła to, mimo że powinna się wstrzymać do przyjazdu specjalistów od kryminalistyki. Chociaż umycie rąk znacznie utrudniło zbadanie śladów, prokurator Radomił Bartodziejski w uzasadnieniu umorzenia śledztwa nie komentuje tego wątku.

Brak odcisków

Jeszcze mniej miejsca poświęca kluczowej dla kwestii zacierania śladów sprawie braku odcisków palców na rewolwerze, z którego strzału zginęła Blida.

Badający jej śmierć posłowie komisji śledczej zwrócili uwagę, że broń sprawia wrażenie, jakby ktoś ją wytarł. Rewolwer najpierw trzymała Barbara Blida, a potem jej mąż, który na polecenie dowodzącego akcją przełożył ją z podłogi do umywalki. Mimo to na broni nie znaleziono ani śladów DNA, ani linii papilarnych. Nie było ich nawet na języku spustowym, choć eksperci stwierdzili, że jego naciśnięcie wymagało wyjątkowo dużej siły. Powinien ustąpić pod naciskiem ok. 3 kg. A ten wymagał aż 7 kg!

Na rewolwerze znaleziono dwie nitki: białą wełnianą i zieloną syntetyczną. Nie dało się ustalić, skąd pochodzą, bo „nie posiadały swoich odpowiedników wśród zabezpieczonej na miejscu odzieży oraz innych przedmiotów”.

Brak śladów palców i nitki potwierdzały przypuszczenia, że ktoś mógł wytrzeć broń. Ale prokurator bez wahań przyjął wersję, że nitki „były efektem przypadkowego naniesienia, co w przyrodzie jest zjawiskiem powszechnym”. Braku śladów nie skomentował.

Tymczasem jedna z hipotez komisji jest taka, że Blida zginęła od przypadkowego strzału, który padł w trakcie szamotaniny z funkcjonariuszką Barbarą P. Doszło do niej, gdy agentka zobaczyła rewolwer i próbowała go Blidzie zabrać. ABW nie wiedziała, że w domu Blidów jest broń, bo wcześniej tego nie sprawdziła. Agentka mogła czuć się winna, bo nie przeszukała Blidy i nie sprawdziła łazienki. Potem więc koledzy próbowali ją ratować, zacierając ślady tego, co się stało naprawdę. Wytarli rewolwer, bo mogły być na niej odciski i DNA Barbary P.

Zagadka Tomasza F.

Prokurator w uzasadnieniu nie wyjaśnia, dlaczego oględziny miejsca dramatu zostały zarządzone dopiero o 10.50 (czyli ponad 3 godziny po stwierdzeniu śmierci Blidy), skoro pierwsi policjanci przyjechali do domu Blidów już o 6.30. Potem dojeżdżały kolejne ekipy policyjne, a prokuratorzy przyjechali między 9 a 10.

Zupełnie zagadkowa jest postać funkcjonariusza ABW Tomasza F., kierowcy, który przywiózł pod dom Blidów agentkę mającą filmować zatrzymanie Blidy. Komisja śledcza ustaliła, że nie był zwykłym kierowcą, ale funkcjonariuszem wydziału operacyjnego. Co zatem robił w domu Blidów, skoro zatrzymania mieli dokonać funkcjonariusze wydziału śledczego?

Polecenie wejścia do domu Blidów Tomasz F. dostał od naczelnika wydziału operacyjnego, chociaż na miejscu funkcjonariuszami ABW dowodził kto inny. Miał – jak zeznał przed komisją – „sprawdzić, czy kolegom i koleżance nie potrzebna jest pomoc”. Pilnował, by nikt postronny nie wszedł do domu (ale przecież na zewnątrz stali policjanci i mieli rozkaz nikogo nie wpuszczać), i wreszcie brał udział w przeszukaniu mieszkania, chociaż nie wydali mu takiego polecenia ani policjanci, ani prokuratorzy. Nie pamięta, czego szukał, bo nie dostał żadnego spisu dokumentów, które miałby znaleźć.

F. był jedynym funkcjonariuszem ABW, który był domu Blidów przez cały dzień, niemal 16 godzin. Nikt nie pobrał od niego odcisków palców, nikomu też nie zdał raportu z tego, co tam robił.

Z uzasadnienia wynika, że F. po strzale wszedł do domu i poszedł do łazienki, kiedy jeszcze trwała reanimacja Blidy. Przejął od Barbary P. kroplówkę. I asystował lekarzom aż do zgonu Blidy. Mimo to prokurator pisze, że do łazienki do czasu zakończenia reanimacji „nie wchodziły żadne osoby poza członkami ekip medycznych”!

Kto był w łazience, jest ważne. Tam znajdowała się broń, z której padł strzał i z której tajemniczo zniknęły ślady.

Rozgrzane telefony agentów

Prokurator Bartodziejski w ogóle nie analizuje wątku, że agenci ABW po śmierci Blidy przez kilka godzin bezustannie wydzwaniali.

Np. Barbara P. dzwoniła aż 50 razy, i to mniej więcej w tym samym czasie, gdy pomagała w reanimacji Blidy. Wiceszef ABW Grzegorz Ocieczek dzwonił 123 razy do 29 osób; Michał Cichy, naczelnik wydziału śledczego ABW w Katowicach – 225 połączeń do 73 osób (twierdzi, że dzwonił do dziennikarzy).

Niestety, nie da się ustalić, kto do kogo dzwonił, bo funkcjonariusze zeznali, że wymieniali się telefonami, pożyczali je sobie, gdy się rozładowały. Eksperci od służb specjalnych twierdzą, że to dobrze im znana tzw. kombinacja operacyjna, która uniemożliwia ustalenia, kto, z kim i kiedy rozmawiał. Funkcjonariusze ABW są szkoleni, jak to robić.

Część uzasadnienia (dwie strony z 40) jest tajna. Dlaczego? Rzecznik łódzkiej prokuratury Krzysztof Kopania: – Bo dotyczyły materiałów tajnych przekazanych prokuraturze przez ABW.

– To bardzo dziwne, bo wcześniej dostawaliśmy wszystkie niejawne materiały, mogliśmy je przeglądać w naszej tajnej kancelarii – mówi Marek Wójcik (PO) z komisji śledczej. Jego zdaniem w tajnej części mógł się znaleźć „opis jakiejś operacji, która była prowadzona w domu Blidy po jej śmierci”.

Z lektury uzasadnienia wynika, że śledztwo tak naprawdę nie dotyczyło zacierania śladów (art. 239 Kodeksu karnego), ale znacznie łagodniej karanego przekroczenia uprawnień (art. 231), czyli tzw. przestępstwa urzędniczego. – W ten sposób prokurator nie badał mataczenia, a tylko przekroczenie uprawnień czy niedopełnienie obowiązków – komentuje Ryszard Kalisz, szef sejmowej komisji śledczej. – A to zupełnie co innego. Zastosowanie art. 231 a nieużycie 239 pozwoliło prokuratorowi na umorzenie śledztwa.

Jak poinformował nas rzecznik Prokuratury Generalnej, przeanalizuje ona decyzję o umorzeniu i przekaże wnioski do łódzkiej apelacji, która nadzoruje łódzką prokuraturę okręgową.

gazeta.pl

Sędzia naruszyła zasady etyki zawodowej. I awansowała

Sąd dyscyplinarny uznał, że katowicka sędzia, orzekając w sprawach z udziałem adwokata, z którym była emocjonalnie związana, naruszyła zasady etyki zawodowej. Tuż przed tym wyrokiem sędzia jednak awansowała. – To niedopuszczalne i trzeba to wyjaśnić – mówi członek Krajowej Rady Sądownictwa.

Sprawa dotyczy sędzi Hanny Sz., byłej rzecznik prasowej Sądu Okręgowego w Katowicach. Kilka dni temu sąd dyscyplinarny uznał, że naruszyła ona zasady etyki sędziowskiej. – Sąd nie mógł jednak wymierzyć jej kary, bo karalność czynu uległa przedawnieniu – potwierdza sędzia Wojciech Dziuban, rzecznik prasowy Sądu Apelacyjnego w Krakowie, przed którym toczył się dyscyplinarny proces sędzi Hanny Sz.

Wszczęto go po publikacji „Gazety”, która trzy lata temu ujawniła, że w 2005 roku sędzia nagminnie wyznaczała jako obrońcę z urzędu jednego z katowickich adwokatów. Za udział w rozprawie mecenas dostawał kilkaset złotych. Tylko w 2005 roku zarobił w ten sposób około 60 tys. zł. Dodatkowo sędzia Hanna Sz. orzekała w 26 sprawach, w których występował ten adwokat. Nie byłoby w tym nic nagannego, gdyby nie fakt, że co najmniej od drugiej połowy 2004 r. sędzia była emocjonalnie związana z mecenasem, co było jedną z przyczyn rozpadu jej małżeństwa.

Po naszej publikacji zastępca rzecznika dyscyplinarnego przy Sądzie Apelacyjnym w Katowicach wszczął postępowanie wyjaśniające. Kodeks jasno wskazuje bowiem, że sędzia nie może być emocjonalnie związany z uczestnikami postępowania (jeżeli tak jest, powinien się wyłączyć z orzekania) lub ich faworyzować.

Sędzi Hannie Sz. przedstawiono zarzut uchybienia godności sędziowskiej oraz działania sprzecznego z etyką zawodową. Groziło jej wydalenie z zawodu. Proces dyscyplinarny toczył się dwa lata. Początkowo została uniewinniona, jednak Sąd Najwyższy krytycznie podszedł do tego wyroku i uchylił go. Teraz uznano winę sędzi, ale stwierdzono, że nie można jej ukarać.

Dwa miesiące przed tym wyrokiem prezes Sądu Okręgowego w Katowicach wiedząc, że trwa sprawa dyscyplinarna, powołała Hannę Sz. na stanowisko wiceprzewodniczącego wydziału XXIII. To awans oznaczający większy prestiż oraz podwyżkę. Sędzia dostała bowiem dodatek funkcyjny w wysokości około 1000 zł.

– Podejmując tę decyzję kierowałam się zasadą domniemania niewinności oraz oceną całego dorobku zawodowego sędzi – mówi Monika Śliwińska, prezes katowickiego sądu. Dodaje, że kandydaturę Hanny Sz. pozytywnie zaopiniowało również kolegium Sądu Okręgowego. – Jak tylko dostanę wyrok, zapoznam kolegium z jego uzasadnieniem i poproszę o opinię. Dopiero wtedy zdecyduję, co dalej – podkreśla prezes Śliwińska.

Profesor Marian Filar, członek Krajowej Rady Sądownictwa, był zdumiony, że tuż przed zakończeniem procesu dyscyplinarnego awansowano sędziego, na którym ciążyły tak poważne zarzuty. – Muszę powiedzieć kolokwialnie, bo inaczej nie mogę, że to są jakieś jaja, na które wymiar sprawiedliwości nie może sobie pozwolić – stwierdził profesor. Dodał, że na najbliższym posiedzeniu KRS poruszy ten temat. – Bo wymiar sprawiedliwości musi być jak żona Cezara – podkreśla.

Zaskoczenia nie kryje także doktor Adam Bodnar, sekretarz Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka. – Podjęcie decyzji przed ogłoszeniem wyroku, który jak się okazuje stwierdza winę, źle świadczy o kierownictwie sądu oraz członkach jego kolegium. I uderza w wizerunek sądu jako instytucji – podkreśla doktor Bodnar.

Sędzia Hanna Sz. powiedziała nam wczoraj, że zaskarży wyrok sądu dyscyplinarnego. Nie chciała go jednak komentować. – To, co mam do powiedzenia, napiszę – stwierdziła.

Wyrok z aprobatą przyjął zastępca rzecznika dyscyplinarnego Sądu Apelacyjnego w Katowicach, który prowadził postępowanie przeciwko sędzi Hannie Sz. Nie ma zamiaru go zaskarżać. – Sąd dyscyplinarny podzielił wszystkie podniesione przez niego zarzuty. Trudno natomiast polemizować z przedawnieniem karalności – wyjaśnia sędzia Waldemar Szmidt, rzecznik prasowy Sądu Apelacyjnego w Katowicach. Dodał, że kwestia awansu Hanny Sz. należy wyłącznie do kompetencji prezesa Sądu Okręgowego i nie była ona konsultowana ani aprobowana przez Sąd Apelacyjny.

Źródło: Gazeta Wyborcza Katowice

Proces kardiochirurga: Ile kosztuje niesprawiedliwość?

512 tys. zł odszkodowania za niesłuszny areszt i utracone zarobki domaga się od Skarbu Państwa kardiochirurg Tomasz Hirnle po tym jak został uniewinniony od zarzutów korupcyjnych. Dużo? W tym momencie można postawić pytanie: Ile zażądałby każdy z nas, gdyby ktoś nagle zamknął nas w areszcie, powiedział, że jesteśmy przestępcami i zmarnował nam kilka lat życia?

– To było 13 czerwca 2005 roku – rozpoczął w piątek, 6 maja, składanie zeznań przed białostockim sądem kardiochirurg. W zasadzie na to co się zdarzyło przed i po tej dacie można teraz podzielić życie profesora Tomasza Hirnle.

PRZED. Był szanowanym w kraju lekarzem, który został zaproszony do współpracy ze szpitalem klinicznym w Białymstoku. W zasadzie miał zostać cudotwórcą stawiającym na nogi klinikę kardiochirurgii szpitala, która była najbardziej zadłużona w placówce. Zaproponowano mu wysoki kontrakt, który zależał od liczby wykonanych operacji i zysków kliniki. Po roku pracy jednostka spłaciła długi i wyszła „na zero”, w kolejnym – była już na plusie. Pensja lekarza się wahała, ale było to kilkanaście tysięcy złotych miesięcznie.

PO. 13 czerwca, w poniedziałek rano, pierwszy dzień pracy po urlopie, do gabinetu lekarza weszli policjanci i chcieli go zatrzymać za wzięcie łapówki. Jak? Co? Gdzie? Kiedy? Nie tłumaczyli. Lekarz wcześniej przyjął w gabinecie kilku pacjentów, a na sali operacyjnej czekała na niego pacjentka, już z rozciętą klatką piersiową. Jako, że nie miał kto go zastąpić, Hirnle poszedł wykonać operację. Za nim na salę operacyjną wszedł policjant z bronią. Po wszystkim policjanci wyprowadzili go ze szpitala. Nie zakładali kajdanek. Dopiero wtedy – jak mówił w sądzie lekarz – zaczął się domyślać, że to podstawiona przez policjantów osoba mogła mu wręczyć łapówkę. Chwilę przed wejściem funkcjonariuszy jakaś kobieta zostawiła mu na biurku kopertę. Lekarz nie sprawdził co w niej jest, schował do biurka i akurat weszli policjanci.

Hirnle kolejne 24 godziny spędził Komendzie Wojewódzkiej Policji w Białymstoku, a potem wyszedł na wolność. Sąd rejonowy nie zdecydował się na jego aresztowanie. Zrobił to kilka dni później sąd okręgowy. Chirurg za kratami siedział do połowy sierpnia.

Jak stwierdził w sądzie profesor, w areszcie podupadł na zdrowiu. Pojawiło się nadciśnienie, pogorszył się wzrok. Siedział w celi z przestępcami gospodarczymi, ale na spacery chodził już z mordercami. Jako, że jego sprawa była bardzo znana, to kiedy przeprowadzano go między budynkami, z okien słyszał różne wyzwiska pod swoim adresem. Po wyjściu na wolność wrócił do pracy w szpitalu. Stracił jednak kontrakt i stanowisko. Dostał etat asystenta i niską pensję.

O tym, że sprawa Hirnlego nie jest tak oczywista, można było przeczuwać w marcu 2006 roku. Wtedy białostocki sąd bezterminowo wstrzymał jego proces. Okazało się, że śledztwo dotyczące okoliczności wręczenie łapówki wszczęła prokuratura w Krakowie.

W tamtym czasie wersja oficjalna wydarzeń była taka, że do policjantów z wydziału korupcyjnego podlaskiej policji zgłosił się pacjent z Warszawy, od którego Hirnle miał zażądać łapówki za operację. Mundurowi przygotowali akcję wręczenia kontrolowanej korzyści majątkowej. Córkę chorego uzbroili w minikamerę i specjalnie przeszkolili, aby dała pieniądze wprost do ręki lekarza. Kobieta jednak położyła kopertę z 5 tys. zł na biurku.

Tyle, że krakowscy śledczy ustalili zdecydowanie więcej. Ich zdaniem za całą akcją stał lekarz Wojciech S., podwładny Hirnlego, który chciał się na nim zemścić za to, że ten nie wziął go na specjalizację. Wynajął za 20 tys. zł ludzi z warszawskiego półświatka, by wręczyli łapówkę lekarzowi. Policjanci wiedzieli, że wszystko jest ustawione, ale zorganizowali akcję. Mieli presję osiągnięcia znaczącego wyniku. Co więcej, żeby sprawa była bardziej oczywista, manipulowali zeznaniami świadków.

Najważniejszych dowodów w krakowskim śledztwie dostarczył dziennikarz TVN. To do niego zgłosili się rozżaleni warszawiacy, z którymi Wojciech S. nie rozliczył się do końca. Reporter wypłacił im zaległości, a ci opowiedzieli, że cała akcja policji to wielka lipa.

Po kilku procesach Hirnle został ostatecznie uniewinniony. Sądy uznały, że nie można urządzać polowania na niewinnego człowieka i nie może być tak, że jedynym dowodem winy jest ten z nielegalnej prowokacji. Na ławie oskarżonych siedzą teraz Wojciech S. i policjanci organizujący całą prowokację. Ich proces toczy się już kilkanaście miesięcy, a najbliższa rozprawa w czwartek.

Tomasz Hirnle za to co się stało domaga się w sumie 512 tys. zł odszkodowania. 100 tys. z tej kwoty to zadośćuczynienie za niesłuszne aresztowanie (choć jak zaznaczył jest to sytuacja niemierzalna), reszta to utracone przez kilka lat zarobki z kontraktu.

Jednak kardiochirurg najbardziej w tym wszystkim żałuje straconego czasu. – Myślę, że przez tych parę lat bardzo wiele okazji zostało straconych dla kliniki. Wiem, że wiele rzeczy mógłbym zrobić lepiej i więcej – mówił na sądowym korytarzu dziennikarzom.

Sprawa została odroczona do początku czerwca i być może wtedy zapadnie wyrok.

Źródło: Gazeta Wyborcza Białystok

Proces w sprawie kupowania głosów niczego nie wyjaśnił

Sędzia, która nie wie, jak się głosuje w wyborach. Wyrok, który zapada bez zapoznania się z dowodami. Uzasadnienie wyroku, które powstaje w dziwnie krótkim czasie. To tylko niektóre okoliczności środowej rozprawy nad wyborami w Wałbrzychu, które nie dają mi spokoju. Powiem bez owijania w bawełnę: to był dziwny proces. Zamiast poważnej rozprawy nad zdegenerowaną demokracją, którą w Wałbrzychu handlowano za parę złotych, wino marki wino lub worek ziemniaków, wyszła farsa i pokaz niekompetencji.

Już na samym początku rozprawy sędzia Małgorzata Wurm-Klag wprawiła w osłupienie licznie przybyłych dziennikarzy, zabraniając rejestrowania jej przebiegu. Zażądała nie tylko wyłączenia kamer, lecz także wygoniła kamerzystów z sali. Pytana przez reportera TVP o powody utrudniania mu pracy, odparła, że nie musi się tłumaczyć. Oczywiście, że nie musi. To suwerenna decyzja sędziego. Ale w tym przypadku kompletnie niezrozumiała. Ranga i stawka wczorajszego procesu była tak wysoka, że należało go transmitować na żywo, a nie utrudniać pracę dziennikarzom. Bo co w nim, u licha, było do ukrywania?

Po procesie jego uczestnicy komentowali, że pani sędzia nie chciała, by ktoś utrwalał jej pracę, bo nie ogarniała materii, którą przyszło jej się zajmować. Ja też momentami odnosiłem wrażenie, że Małgorzata Wurm-Klag znalazła się w bajce, której nie rozumie. Bo czy normalnym jest, że wyznaczona do rozpatrywania protestu wyborczego sędzia sądu okręgowego z kilkunastoletnim doświadczeniem nie wie, czym różni się głosowanie w pierwszej i drugiej turze wyborów samorządowych? Że w pierwszej oddajemy głos na kilku kandydatów na różne szczeble samorządu, a w drugiej rozgrywka dotyczy już tylko dwóch kandydatów walczących o fotel prezydenta? A o takiej niewiedzy świadczyły jej pytania do Roberta S.

Sędzia od razu odrzuciła wnioski o przeprowadzenie dowodów mających stwierdzić, czy w Wałbrzychu głosy nie były fałszowane także po wrzuceniu ich do urn. Mirosław Lubiński chciał, by kartom do głosowania przyjrzał się biegły grafolog. By to specjalista rozstrzygnął, czy aby na pewno kartki, na których krzyżyki znajdowały się przy nazwiskach obydwu kandydatów, wypełniane były przez jedną i tę samą osobę. Sądu to nie interesowało.

Podobnie jak zestawienie, z którego wynika, że w Wałbrzych podczas drugiej tury wyborów zanotowano najwyższy w Polsce współczynnik nieważnych głosów. Nie przeszkodziło to sądowi w mocnym twierdzeniu, że nie ma żadnych podstaw, by uznać, że głosy fałszowano.

Podobnie rzecz miała się z przesłuchanymi świadkami. Dwóch z nich, pod przysięgą i rygorem trzech lat więzienia za składanie fałszywych zeznań, przyznało, że kupiło kilkaset głosów. Sędzia jakby w ogóle nie usłyszała ich zeznań. Uznała, że nawet jeśli głosami handlowano, to na „znikomą” skalę. Nie wzięła pod uwagę, że różnica między oboma kandydatami w drugiej turze wyniosła zaledwie 325 głosów. Ile głosów należałoby kupić, by przekonać sąd, że wybory zostały ustawione?

I na koniec sprawa, która najbardziej zbulwersowała zebraną na sali publiczność, choć powinna budzić podziw, bo był to popis sędziowskiej sprawności. Sędzia w ciągu półgodzinnej przerwy nie tylko podjęła decyzję o wyroku w skomplikowanej sprawie, lecz także napisała trzystronicowe uzasadnienie pełne wyliczeń, ile głosów było ważnych, ile nieważnych, na ilu postawiono krzyżyk przy obu nazwiskach, a na ilu zamiast krzyżyka było kółko lub inny symbol, zmieściła też wyliczenia, ilu osobom prokuratura postawiła zarzuty, ile z nich dotyczy pierwszej, a ile drugiej tury.

Jestem pełen podziwu dla pani sędzi Małgorzaty Wurm-Klag. W pierwszej części rozprawy wydawała się kompletnie niezorientowana w rozpatrywanej materii, a podczas krótkiej przerwy dokonała się w niej cudowna przemiana i zademonstrowała imponującą sprawność. Nie zmienia to jednak oceny, że po procesie w sprawie wyborczej korupcji w Wałbrzychu zamiast odpowiedzi na kilka fundamentalnych dla demokracji pytań, pojawiło się tych pytań znacznie więcej.

gazeta.pl

Skroił 42 miliony, a zapłaci tylko 10 tys.

Na 10 tys. zł grzywny skazał we wtorek łódzki sąd Andrzeja Pęczaka. Były poseł SLD odpowiadał za wyprowadzenie pieniędzy ze swoich rachunków bankowych. Zarzut ma związek ze sprawą niegospodarności w Wojewódzkim Funduszu Ochrony Środowiska w Łodzi. Na chybionych inwestycjach fundusz stracił ponad 42 mln zł, a Pęczak był jednym z podejrzanych o spowodowanie tych strat (w styczniu tego roku został prawomocnie skazany na trzy lata i osiem miesięcy więzienia).

Ponieważ groziło mu nawet 100 tys. zł grzywny i obowiązek naprawienia szkody, prokuratura zabezpieczyła jego majątek – w tym pieniądze na rachunkach bankowych. Okazało się, że mimo komorniczej blokady Pęczak wypłacał pieniądze. Na początku października 2004 r. podjął z konta 16,5 tys. zł i przelał na inny rachunek. Stamtąd około 3 tys. zł przekazał na konto Parlamentu Europejskiego w Luksemburgu, a ponad 14 tys. zł wypłacił.

Przed pierwszą rozprawą były poseł konsekwentnie nie przyznawał się do zarzutów i odmawiał odpowiedzi na jakiekolwiek pytania. W sądzie nastąpił jednak nieoczekiwany zwrot – Pęczak za pośrednictwem swojego adwokata potwierdził wszystkie ustalenia przedstawione przez prokuraturę w akcie oskarżenia i choć unikał sformułowania „przyznanie się do winy”, złożył wniosek o dobrowolne poddanie się karze 7 tys. zł grzywny.

Na taką kwotę nie zgodziła się obecna na sali prokurator, która zażądała podwyższenia grzywny do 10 tys. Pęczak na tę propozycję przystał. Poprosił o rozłożenie mu tych 10 tys. na raty i oświadczył, że liczy na pomoc finansową córki.

Sąd przychylił się do wniosku i wymierzył Pęczakowi 10 tys. grzywny. Wyrok nie jest prawomocny.

Źródło: Gazeta Wyborcza Łódź

Od 10 lat czekają w więzieniu na ostateczny wyrok

Wrocławski sąd apelacyjny ma we wtorek wydać wyrok w sprawie zabójstwa wałbrzyskiego antykwariusza sprzed 11 lat. Bez względu na to, jaki będzie, sprawa jest bulwersująca, bo kwestia winy dwóch oskarżonych budzi wątpliwości, a siedzą w więzieniu od blisko 10 lat. Wątpliwości są skutkiem błędów i niedociągnięć popełnionych przez policję i prokuraturę podczas śledztwa oraz braku precyzji kolejnych składów sędziowskich, które zajmowały się sprawą w Świdnicy i Wrocławiu. Oskarżeni – Radosław K. i Patryk R. – od początku przekonują, że są niewinni.

68-letni Henryk Ś. został zamordowany 16 marca 2000 roku w swoim antykwariacie przy ul. Garbarskiej w Wałbrzychu. Dosięgło go sześć pocisków: pięć kawałków grubego drutu wystrzelonych z broni własnej roboty i kula z pistoletu kaliber 9 mm. Nie wiadomo, co zginęło ze sklepu, poza notatkami, od kogo kupił jaki przedmiot. Sprawcy nie zdjęli jednak złotego roleksa z ręki ofiary ani nie zabrali 1600 zł, które antykwariusz miał w kieszeni.

Policja błądziła po omacku kilka miesięcy. Nie ustaliła, do kogo należą odciski palców zabezpieczone w sklepie (po części dlatego, że źle pobrano materiał porównawczy, czyli odciski palców od osób, z którymi chciano porównać znalezione w sklepie). Nie znalazła butów, których ślady zostały na zapleczu antykwariatu, ani broni. Nie potwierdziła ani nie wykluczyła wątku, że zabity był paserem.

Śledztwo nabrało tempa po reportażu o zabójstwie w programie „997”. Na policję zgłosiła się kobieta twierdząca, że jej syn widział trzech mężczyzn wchodzących i po kilku minutach wybiegających z antykwariatu, gdy doszło do zbrodni. Kobieta i syn zostali świadkami anonimowymi. Syn, czyli „świadek anonimowy nr 1” zeznał, że w trzecim biegnącym rozpoznał chłopaka, którego znał z widzenia – „Piranię”, czyli Radosława K. Po kilku miesiącach policja ustaliła, że drugim był Patryk R., a „jedynka” rozpoznał go na zdjęciu w 80 procentach. Trzeciego sprawcy nie ustalono.

Obaj podejrzani zostali oskarżeni o zabójstwo ze szczególnym okrucieństwem. 16 grudnia 2002 roku Sąd Okręgowy w Świdnicy skazał ich na 25 lat więzienia. Nie ustalił motywu. Przyjął, że kierowała nimi chęć zysku lub żądza zemsty, bo nie lubili antykwariusza.

Wyrok utrzymał Sąd Apelacyjny we Wrocławiu. A w czerwcu 2004 roku Sąd Najwyższy odrzucił kasację Radosława K. Ale trzy lata później przywrócił termin złożenia kasacji Patrykowi R., a gdy ten ją złożył w sierpniu 2009 roku SN skasował wyrok sądu apelacyjnego z 2003 roku. Werdykt uzasadnił tym, że nie wszyscy sędziowie ze składu wydającego wyrok zapoznali się z utajnionymi zeznaniami świadków anonimowych.

Jednak po kolejnym procesie sąd apelacyjny w listopadzie 2009 roku zawyrokował tak jak za pierwszym razem. SN znów skasował wyrok, uznając rację obrońcy mecenasa Jerzego Świteńkiego, że wiarygodność świadka anonimowego nr 1 należy zweryfikować, poddając go badaniom psychologicznym. SN nakazał też sędziom wyjazd do Wałbrzycha i osobiste sprawdzenie, czy z miejsca, gdzie – jak twierdzi „jedynka” – stał, mógł widzieć to, o czym zeznał.

Wtorkowy werdykt zostanie wydany już na podstawie tych ustaleń.

Komentuje Katarzyna Lubiniecka: Sądy w niemocy, oskarżeni w celach

Nie wiem, czy oskarżeni są winni, czy nie, ale wiem, że poszlakowa sprawa dotycząca ludzkiego życia powinna być dopięta na ostatni guzik. Tymczasem obnażyła słabość organów ścigania i sądów: policjanci źle zdjęli odciski palców i nie sporządzili protokołu z pierwszego przesłuchania świadka anonimowego. A prokurator świadka przesłuchał dopiero trzy miesiące po ustaleniu go przez policję i nie sprawdził, czy w ogóle mógł on widzieć zdarzenie, które relacjonował. W efekcie sąd apelacyjny dopiero teraz robi rzeczy, które powinny zostać zrobione już 11 lat temu.

Gdy czyta się uzasadnienie pierwszego wyroku, nasuwają się kolejne wątpliwości. Sędzia pisze np. tak: „Oskarżeni nie okazali żalu z powodu czynu, a postawa Radosława K. przyjęta w toku procesu świadczyła, iż pozbawiony jest emocji, dobrze przystosowuje się do życia w warunkach izolacji. Również wymiar kary przyjął ze spokojem i bez emocji, odwrotnie Patryk R., który siedział ze spuszczoną głową i tak opuścił salę rozpraw. To zachowanie oskarżonych było dodatkowym potwierdzeniem, iż są oni sprawcami zabójstwa”.

O takim uzasadnieniu powinni dowiedzieć się wszyscy potencjalni przestępcy, którzy powinni wiedzieć, że o ich winie może przesądzić reakcja na wyrok.

Źródło: Gazeta Wyborcza Wrocław

Z sądu: miasto zapłaci 7 mln zł za błędy urzędników

Ponad siedem milionów złotych odszkodowania mają zapłacić władze Łodzi firmie, która wybudowała czterogwiazdkowy hotel Ambasador Centrum – tak postanowił łódzki sąd okręgowy. Ta kwota ma wynagrodzić hotelarzom straty, jakie wynikły z poślizgu w budowie. Bo zdaniem sądu opóźnienie to było spowodowane błędami miejskich urzędników.

Cegal to rodzinna spółka działająca na rynku od kilkunastu lat. Należy do niej trzygwiazdkowy hotel Ambasador przy ul. Kosynierów Gdyńskich, a w listopadzie ubiegłego roku otworzyła Ambasadora Centrum przy al. Piłsudskiego. To drugi w Łodzi czterogwiazdkowy hotel. Oferuje gościom 143 pokoje, w tym cztery apartamenty. Na parterze są basen, trzy sauny i jacuzzi, a na piętrze pięć sal konferencyjnych.

Inwestor twierdzi, że hotel powstałby półtora roku wcześniej, gdyby nie błędne decyzje urzędników. W 2003 r. firma wystąpiła o tzw. warunki zabudowy. Po czterech latach okazało się, że decyzja nie jest prawomocna: urzędnicy popełnili błędy, które sprawiły, że całą procedurę trzeba było rozpocząć od nowa. To doprowadziło do poślizgu w budowie i strat, bo wzrosły ceny materiałów budowlanych, a Cegal zaczął zarabiać na hotelu później, niż planował. Początkowo domagał się ponad 17,3 mln zł odszkodowania, ostatecznie żądania ograniczył do 13,7 mln zł.

Miasto nie chciało uznać roszczeń. Jego pełnomocnik przekonywał, że inwestor przyczynił się do tej sytuacji. Ale sędzia Marek Kruszewski nie miał wczoraj wątpliwości: – Roszczenie powoda jest słuszne co do zasady.

Uznał, że urzędnicy prowadzący sprawę warunków zabudowy dla nowego hotelu złamali prawo. Wydali decyzję, ale odwołali się od niej właściciele sąsiedniej nieruchomości. Urzędnicy powinni się tym zająć dalej, ale tego nie zrobili. – W ten sposób naruszyli przepisy, które nakazują organowi administracji nadanie biegu odwołaniu w terminie tygodnia – tłumaczył sędzia Kruszewski. – Takie bezprawne działanie było źródłem opóźnienia w inwestycji i strat, które poniósł inwestor.

Wyliczając odszkodowanie, sąd oparł się na zleconej w czasie procesu opinii biegłego. Nakazał miastu wypłacić firmie Cegal 1,3 mln zł odszkodowania za wzrost kosztów budowy. Utracone dochody z powodu poślizgu w otwarciu hotelu wyliczył na ponad 5,8 mln zł. Do tego dochodzą ustawowe odsetki za różne okresy. Gmina została też obciążona kosztami procesu w wysokości niemal 50 tys. zł.

Sąd podkreślił, że właściciel hotelu wygrał proces, ale tylko w połowie. Firma chciała odszkodowania za utracone korzyści do końca kwietnia 2010 r., sąd przyznał je tylko do grudnia 2009 r., bo uznał, że Cegal nie udowodnił swoich strat po tym czasie.

Wyrok nie jest prawomocny. Współwłaściciele firmy Cegal zapowiedzieli apelację. – Wysokość odszkodowania nie jest satysfakcjonująca – mówiła pełnomocnik firmy Anna Barańska. – Wyliczając je, sąd nie wziął pod uwagę dokumentów, jakie złożyliśmy, czyli umowy z wykonawcą hotelu i faktur.

Władze Łodzi z dalszymi decyzjami będą czekać do czasu, gdy dostaną pisemne uzasadnienie wczorajszego wyroku. – Orzeczenie nie jest dla gminy niekorzystne – uważa Marcin Masłowski z biura prasowego Urzędu Miasta Łodzi. – Odszkodowanie przyznane przez sąd jest dwa razy niższe niż kwota główna, jakiej żądali powodowie.

gazeta.pl

Rośnie armia urzędników. Koszt – dodatkowe 1,6 mld złotych

Od stycznia do września 2010 r. przybyło w Polsce 40 tys. urzędników.
Wzrost liczby urzędników nastąpił już po zapowiedzi premiera dotyczącej redukcji zatrudnienia w sektorze publicznym. Ograniczanie etatów miało być jednym z działań oszczędnościowych wspierających walkę z deficytem budżetowym. Tymczasem zamiast ograniczenia liczby urzędników nastąpił wyraźny wzrost ich liczby.

Podstawą do zapowiadanego przez premiera zwolnienia 10 proc. pracowników miał być średni stan zatrudnienia z 30 czerwca 2010 r. i 1 lutego br. Tymczasem według aktualnych danych GUS (raport z 14 stycznia 2011 r.) zatrudnienie w administracji publicznej, ZUS i obronie narodowej w ciągu pierwszych trzech kwartałów 2010 r. wzrosło o 40 tys.

– To bardzo duży i niczym nieuzasadniony wzrost, który w dodatku nastąpił po dwóch latach intensywnego zatrudniania pracowników w administracji publicznej. Od grudnia 2007 do grudnia 2009 r. urzędnicza armia wzrosła z 382 do 428 tys. osób, z czego 16 tys. stanowili urzędnicy państwowi – mówi Dominika Staniewicz, ekspert BCC ds. rynku pracy.

Eksperci BCC, opierając się na danych GUS, policzyli koszt rozrostu biurokracji, licząc wyłącznie koszty wynagrodzeń. Przyjmując jako przeciętne wynagrodzenie brutto w 2010 r. kwotę 3400 zł, oznacza to, że miesięcznie wydajemy ok. 136 mln zł więcej (40 000 etatów x 3400 zł). W skali roku daje to ponad 1,6 mld zł dodatkowych wydatków. Do tego dochodzą jeszcze trzynaste pensje, premie, nagrody itp. Jak przyznaje Staniewicz, ciężko oszacować wszystkie koszty zatrudnienia takiej liczby urzędników. – Kilka lat temu dotarłam do danych, z których wynikało, że pensje to ok. 80 proc. kosztów związanych z pracą urzędnika. W tej sytuacji oznacza to, że wszystkie koszty dodatkowych etatów mogą wynosić nawet 2 mld zł, chociaż są to oczywiście dane szacunkowe.

Jednocześnie przedstawiciele BCC zwracają uwagę na inny fakt – przy procedurze naboru urzędników nie są stosowane nowoczesne metody poszukiwania pracowników.

– Przynajmniej na wstępnym etapie rekrutacji powinna ona być prowadzona przez firmy zewnętrzne, profesjonalne firmy pośrednictwa pracy, które zweryfikują umiejętności kandydatów – mówi Staniewicz. – Urząd powinien dostawać wyselekcjonowanych kandydatów mających odpowiednie kompetencje. Gdyby urzędników wybierano z tak przygotowanej grupy, nie pojawiałyby się zarzuty, że gdzieś panuje nepotyzm czy zatrudnia się przypadkowe osoby zaprzyjaźnione z kimś z urzędu. Niestety, polska administracja boi się takiej rynkowej weryfikacji kandydatów. Dlaczego – każdy może sobie sam odpowiedzieć.