Sędzia ukradł kiełbasę. SN: „Nie ma przedawnienia”

Postępowanie dyscyplinarne przeciwko Zbigniewowi J., byłemu już sędziemu Sądu Okręgowego w Tarnobrzegu, który cztery lata temu ukradł w markecie kiełbasę, nie jest przedawnione – orzekł dzisiaj Sąd Najwyższy. Zbigniew J. w grudniu 2006 r. w jednym z marketów w Stalowej Woli ukradł kiełbasę wartą 6 zł. Włożył ją do rękawa. Gdy przeszedł przez sklepową bramkę, zatrzymał go ochroniarz. Przyjechała policja, o całej sprawie zostali powiadomieni przełożeni sędziego.

W czerwcu br. Sąd Apelacyjny w Katowicach, choć uznał, że sędzia dopuścił się „przewinienia dyscyplinarnego”, to jednak go nie ukarał, bo od zdarzenia minęło już ponad trzy lata. Zgodnie z prawem, po upływie trzech lat od zdarzenia, sąd jest zobowiązany do odstąpienia od wymierzenia kary dyscyplinarnej.

Odwołanie od tego rozstrzygnięcia złożył sam Zbigniew J., według którego sprawa dotyczyła wykroczenia. Sędzia dowodził, że znacznie wcześniej nastąpiło przedawnienie i katowicki sąd w całości powinien umorzyć sprawę dyscyplinarną.

Dzisiaj Sad Najwyższy nie podzielił tej argumentacji. Eugeniusz Wildowicz, sędzia SN, wskazał, że sprawa przed sądem dyscyplinarnym w Katowicach dotyczyła uchybienia godności urzędu sędziego, a nie wykroczeń. Dlatego – jak zaznaczył sędzia Wildowicz – rozstrzygnięcie katowickiego sądu było prawidłowe, a przedawnienie takiej sprawy dyscyplinarnej następuje według Prawa o ustroju sądów powszechnych po pięciu latach od dnia zdarzenia.

Dzień po kradzieży kiełbasy, sędzia J. został złapany na jeździe po pijanemu w Jeziórku. Tam szalał na drodze z prędkością około 150 km/godz. Proces w tej sprawie toczy się w Sądzie Rejonowym w Staszowie i nie widać końca procesu.

Zbigniew J. nie pierwszy wsiadł za kierownicą „na gazie”. W sierpniu 2005 r. w Chełmie złapali go policjanci, gdy miał 2,3 promila alkoholu w organizmie. W tej sprawie J. został skazany prawomocnym wyrokiem na początku br. przez Sąd Okręgowy w Lublinie. Dostał rok więzienia w zawieszeniu na dwa lata.

Zbigniew J. już nie orzeka, jest w stanie spoczynku.

Źródło: Gazeta Wyborcza Rzeszów

Prezesi stoczni chcą milionów za areszt

Uniewinnieni prezesi stoczniowego holdingu będą domagać się przed sądem wysokich odszkodowań i zadośćuczynienia za ich aresztowanie w 2002 r. – Zrujnowano nam kariery – mówi Krzysztof Piotrowski, , były prezes stoczni, który osiem lat czekał na sprawiedliwość
Sąd prawdopodobnie już w listopadzie zajmie się sprawą odszkodowań i zadośćuczynienia dla siedmiu byłych szefów dawnej Stoczni Szczecińskiej Porta Holding SA.

– Czekamy tylko na akta sprawy, które były ostatnio w Sądzie Najwyższym – mówi Piotrowski.

SN zajmował się wnioskiem prokuratury o kasację wyroku uniewinniającego prezesów holdingu stoczniowego. 5 października wniosek został oddalony. Tym samym ostatecznie skończyła się sprawa, w której oskarżonymi byli dawni prezesi stoczni. Prokuratura zarzuciła im najpierw malwersację, a potem nadużycie uprawnień, brak dbałości i „wyrządzenie w mieniu spółki szkody majątkowej w wielkich rozmiarach w łącznej kwocie ok. 68 mln zł”.

– Zrujnowano nam kariery, dwumiesięczny areszt odbił się na moim zdrowiu – mówi Piotrowski. – Moja żona musiała zrezygnować z kariery naukowej. Nigdy już nie wróciłem do takiej aktywności zawodowej, jak kiedyś. Przez osiem lat musiałem tłumaczyć się z tego, czego nie zrobiłem. Mimo wyroku uniewinniającego, zawodowo mi się nie poukładało. Pracuję na Politechnice Poznańskiej. Wykładam tematy niezwiązane z branżą okrętową. Nie czuję się usatysfakcjonowany.

Areszt załamał też karierę 67-letniego dziś Marka Tałasiewicza, który dopiero teraz, startując z listy PO do sejmiku, w pełni wraca do życia publicznego.

– W 2002 roku mogłem jeszcze wiele zrobić, byłem młodszy, byłem zdrowy – mówi Tałasiewicz. – Sprawa została zamknięta dopiero po ośmiu latach. I jest to skandal.

Przypadek Tałasiewicza jest zresztą najbardziej kuriozalny. Jako oskarżony o niezachowanie ostrożności przy podpisaniu przez zarząd trzech uchwał, nigdy nie usłyszał od prokuratora, na czym konkretnie polegało jego przestępstwo.

– Z tego, co wiem, pozostali prezesi przeszli na emeryturę, tylko Arkadiusz Goj jeszcze pracuje, w Szwajcarii – mówi Piotrowski.

Wniosek o odszkodowanie i zadośćuczynienie każdy z uniewinnionych złożył osobno. Sprawy mają być jednak w sądzie rozpatrywane razem. Jakich pieniędzy domagają się? Piotrowski nie chce tego ujawnić. Na pewno każdy przypadek jest inny. Nieoficjalnie wiemy, że w grę wchodzą kwoty około miliona złotych (za wyjątkiem Marka Tałasiewicza, który domaga się mniejszego odszkodowania).

– Kiedy zostałem aresztowany, byłem już w okresie wypowiedzenia – tłumaczy Tałasiewicz. – Miałem zacząć pracę na uczelni. Miałem deklarację na piśmie. Areszt i to, co się działo później, ten plan zniszczyły.

Według Piotrowskiego pieniądze będą potrzebne przede wszystkim na opłacenie adwokatów, którzy ich bronili. Prezesi wzięli tych z górnej półki: Marka Mikołajczyka, Bartłomieja Sochańskiego, Michała Domagałę, Wojciecha Wąsowicza.

– W moim przypadku panowie Sochański i Wąsowicz czekają na pieniądze – przyznaje Piotrowski.

W 2002 r. na skutek załamania się rynku okrętowego szczecińska stocznia straciła płynność finansową. Szefowie spółki przygotowywali się do kryzysu od kilku lat, inwestując w handel paliwami. Krzysztof Piotrowski twierdzi, że stocznia potrzebowała od rządu Leszka Millera (SLD) jedynie gwarancji kredytowych. Usłyszeli, że „prywatnym państwo nie pomaga”. Byli prezesi są przekonani, że lewicowy rząd z premedytacją doprowadził do zatopienia stoczni.

– Chodziło o przejęcie bazy paliwowej w Świnoujściu, która należała do holdingu – twierdzi Piotrowski. – Po naszym aresztowaniu Portę Petrol kupiła spółka Prolim należąca do Jerzego Jędrykiewicza, wówczas członka władz krajowych SLD i szefa tej partii na Pomorzu.

Sąd ogłosił upadłość stoczni w lipcu 2002 r. Prezesi holdingu zostali 20 dni wcześniej. Zresztą zapowiedział to publicznie ówczesny szef MSWiA Krzysztof Janik. Wszystko odbyło się w atmosferze burzliwych demonstracji stoczniowców na ulicach Szczecina domagających się szybkiego ukarania winnych katastrofy stoczni.

Proces ciągnął się trzy i pół roku i był największym gospodarczym procesem w dziejach szczecińskiego sądu okręgowego. Na ławie oskarżonych zasiadł były prezes Stoczni Szczecińskiej Porta Holding SA Krzysztof Piotrowski oraz wiceprezesi i członkowie zarządu Ryszard Kwidzyński, Grzegorz Huszcz, Zbigniew Gąsior, Andrzej Żarnoch, Arkadiusz Goj i Marek Tałasiewicz. Z każdą rozprawą okazywało się, że akt oskarżenia rozpada się w pył, a na jaw wychodzą zaskakujące okoliczności jego powstania (zignorowany został m.in. dokument Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów, który był korzystny dla prezesów). W trakcie procesu runął filar aktu oskarżenia: opinie biegłych prokuratury, którzy – zeznając – przyznali w końcu rację oskarżonym.

gazeta.pl

Cypryjczyk: „Oskarżam! Mam dowody! Korupcja przy wyborze Polski i Ukrainy na organizatorów Euro 2012. 11 mln euro”

Spyros Marangos, skarbnik cypryjskiej federacji piłkarskiej, twierdzi: Mam dowody na korupcję w procesie wyboru Polski i Ukrainy na organizatorów mistrzostw Europy w 2012 roku. W grę miała wchodzić kwota jedenastu milionów euro. UEFA stanowczo zaprzecza.
W sobotę o rewelacjach Marangosa napisały m.in. niemieckie gazety oraz francuska agencja prasowa AFP.

Według niego, w „sprzedaż” praw do organizacji Euro 2012 zamieszanych było przynajmniej pięciu członków Komitetu Wykonawczego UEFA. Do transakcji miało dojść w jednej z cypryjskich kancelarii prawnych, a w grę wchodziła kwota 11 milionów euro. Marangos ujawnił, że o całej sprawie poinformował władze UEFA już parę miesięcy temu.

– Codziennie dostajemy różne donosy. Nie na każdy możemy reagować. Gdybyśmy zajmowali się wszystkimi bezgranicznie ufając informatorom, a nie mieli żadnych dowodów, to niewiele zostałoby nam czasu dla piłki nożnej – zbagatelizował sekretarz generalny UEFA Gianni Infantino.

Marangos miał nadzieję, że sprawa wycieknie jeszcze latem. Na 24 sierpnia umówił się z ówczesnym przewodniczącym Komisji Dyscyplinarnej UEFA Peterem Limacherem, który zamieszany jest także w aferę korupcyjną w Niemczech. Spotkanie zostało jednak cztery dni wcześniej odwołane.

– Na życzenie moich przełożonych muszę zrezygnować z ustalonego terminu. Oczywiście wszelkie koszty, jak zakupiony bilet lotniczy, poniosę. Byłbym jednocześnie wdzięczny, gdybym dostał od pana jakieś dokumenty lub inne dowody – zacytowała niemiecka gazeta „Sueddeutsche Zeitung” treść maila, którego wysłał Limachera. Do kolejnych kontaktów podobno nie doszło.

18 kwietnia 2007 r. członkowie Komitetu Wykonawczego UEFA wybrali Polskę i Ukrainę na organizatorów Euro 2012, uznając, że wspólna kandydatura tych krajów jest lepsza niż włoska i chorwacko-węgierska.

W środę Międzynarodowa Federacja Piłkarska (FIFA) zawiesiła tymczasowo dwóch członków Komitetu Wykonawczego, którzy są podejrzani o to, że byli gotowi sprzedać swoje głosy podczas wyborów gospodarzy piłkarskich mistrzostw świata w 2018 i 2022 roku.

gazeta.pl

Jak spocząć na Laurze? Wystarczy 200 głosów. I pieniądze

Ile głosów klientów musi zdobyć produkt, aby wygrać „największy projekt konsumencki w kraju”? 20 tys.? 10 tys.? Tysiąc? Wystarczy 179.

Bank: Zadzwonili z firmy PR. Zrobili badania że klienci bardzo nas lubią. Możemy używać tytułu Laur Konsumenta. Trzeba tylko zapłacić.

– I zapłaciliście?

– Dzwonili i dzwonili. Konkurencja chwali się tym Laurem, postanowiliśmy więc nie być gorsi.
Laur "konsumenta"

Strona internetowa organizatora: „Laur Konsumenta to obecnie największy projekt konsumencki w kraju”. Organizowany od 2004 r. Od roku prowadzi go katowicka spółka zajmująca się PR – Kowalski Pro-Media. Przyznaje: Laur Klienta, Konsumenta oraz Odkrycie Roku, sponsoruje imprezy kabaretowe. Laurem chwali się np. Biedronka, gigant energetyczny Tauron, e-księgarnia Merlin czy Mazda.

– Od razu zastrzegam, że na temat know-how konkursu nie chcę mówić zbyt wiele. Na rynku pojawiły się firmy usiłujące podrabiać nasz pomysł – mówi przez telefon Robert Kowalski szef spółki Kowalski Pro-Media.

Na część zadanych pytań w ogóle więc nie odpowiedział.

W ubiegłym roku Laur przyznano kilkuset firmom. Ilu dokładnie? Nie wiadomo. Na stronie Lauru znajduje się lista 216 nagrodzonych w 72 kategoriach. Wyróżniono: kasze, krawaty, nawozy do upraw warzywniczo-sadowniczych czy oliwki. Nie jest pełna – brakuje nagrodzonych Odkryciem Roku. Zmienia się tez liczba kategorii – w 2008 r. Laur przyznano aż 783 firmom.

Konkurs jest prosty. Kilkunastu studentów dzwoni do ludzi, firm i instytucji z krótkim pytaniem: Jaki produkt uważają za najlepszy? Czy najlepsze skarpety robi Wola, Milena, Bornpol, a może ktoś inny? Organizator decyduje, jakie firmy są wymienione w pytaniu. Skąd biorą namiary? – Korzystamy z różnych baz danych – twierdzi. Ankietowany, jak podkreśla Kowalski, może oczywiście wymienić produkt, który sam uważa za najlepszy, a nie trafił na listę. Głosować można też przez internet. – Zbieramy głosy, zliczamy je i to matematyka decyduje, który produkt jest najpopularniejszy. Kto zdobywa najwięcej głosów, ten wygrywa – mówi Kowalski.

Takie telefony to „zakrojony na skalę ogólnopolską sondaż”. – To nadużycie, badanie czy sondaż muszą być reprezentatywne. A Laur Konsumenta nie jest – twierdzi Arkadiusz Wódkowski prezes Polskiego Towarzystwa Badaczy Rynku i Opinii.

W sondażu układa się specjalne próby osób, do których się dzwoni, według wykształcenia, płci itp. Laur ma np. kategorię pierniki. Żeby dowiedzieć si, jaki piernik jest najpopularniejszy, trzeba skonstruować próbę ludzi, którzy jedzą pierniki, czyli zadzwonić np. do 13 tys. osób, a następnie z nich wybrać tysiąc do konkretnego badania.

Czym jest więc Laur? – Sondą. Taką, jaką robi się np. przy okazji talk-show w telewizji – twierdzi Wódkowski. Zapowiada, że PTBRiO będzie interweniować w sprawie posługiwania się przez Laur słowem sondaż.

Organizator nie ujawnia na stronie, ile głosów oddano na dany produkt. Jak twierdzi, takie dane konsumentów nie interesują. Ile więc trzeba głosów, aby wygrać „największy projekt konsumencki w kraju”? 20 tys.? 10 tys.? Tysiąc? Po kilku rozmowach organizator ujawnia część danych. W 2009 r. zwycięska wśród producentów skarpet Wola zdobyła 179 głosów, a w kategorii nawozy do upraw warzywniczo-sadowniczych Inco-Veritas otrzymał 247 głosów (na 400).

Zwycięzca za posługiwanie się Laurem wykupuje ogłoszenie w dodatku reklamowym wydawanym przez Kowalski Pro-Media. Koszt? Tajemnica handlowa. – 15-16 tys. zł – ujawnia jedna z firm biorących udział w konkursie [to kilka razy mniej niż kosztuje profesjonalny sondaż]. – Ale my wykupiliśmy niewielką reklamę. Do tego dochodzą „niewielkie” pieniądze za licencję na wykorzystywanie logo. Organizator tłumaczy, że bierze pieniądze bo musi przecież pokryć koszt prowadzenia „sondażu”.

Laureatów szczegóły zwykle nie interesują. Prezes linii lotniczej: – Nie zadawaliśmy pytań o liczbę oddanych na nas głosów. Byłoby to niegrzeczne. Moduł reklamowy? Owszem, wykupiliśmy. Czy 200-300 głosów dla zwycięzcy to dużo? – Z jednej strony mało, patrząc na liczbę obsługiwanych przez nas klientów. Z drugiej dużo – wymijająco odpowiada prezes.

Działy PR za to momentalnie wykorzystują informacje o Laurze w reklamach oraz informacjach prasowych. Jak tłumaczy Piotr Haman, wiceprezes zarządu firmy Cursor zajmującej się tzw. wsparciem sprzedaży w sklepach, firmy liczą, że informację o nagrodzie podadzą media, a w konsekwencji zwiększy się zainteresowanie produktem przez kupujących.

„Ostatnie lata dowiodły, że najchętniej sięgamy po towary i usługi rekomendowane przez bliskich i znajomych, czyli w rzeczywistości – innych konsumentów. Projekt Laur Konsumenta doskonale odzwierciedla to zjawisko”.

gazeta.pl

Katowice: Pełnomocnik Kościoła w rękach agentów CBA

Marek P., pełnomocnik kościoła przed komisją majątkową MSWiA został zatrzymany przez CBA. Zarzuty: korupcja i gigantyczne oszustwa. Gliwicka prokuratura złożyła wniosek o jego aresztowanie. Marek P. to były oficer śląskiej Służby Bezpieczeństwa, który wkradł się w łaski Kościoła i przez kilkanaście lat zajmował się odzyskiwaniem dla niego utraconego majątku. Decyzje w tej sprawie wydaje komisja majątkowa MSWiA i stanowi to rekompensatę za nieruchomości i grunty zabrane Kościołowi w czasach PRL-u.

Parafie z całego kraju prosiły Marka P., aby reprezentował je przed komisją majątkową. Były oficer SB był bowiem nie tylko skuteczny, ale także potrafił sprawić, że członkowie komisji akceptowali niską wycenę przekazywanych terenów. Chodziło o to, aby Kościół dostał jak najwięcej hektarów. Marek P. pośredniczył potem w ich sprzedaży.

Na współpracy z Kościołem Marek P. dorobił się majątku, ma świetnie prosperujące firmy w Bielsku-Białej i Krakowie. W niedzielę na zlecenie gliwickiej prokuratury został zatrzymany przez agentów Centralnego Biura Antykorupcyjnego. – Przedstawiliśmy mu cztery zarzuty dotyczące korumpowania członka komisji majątkowej oraz oszustw na ponad 10 mln zł – potwierdził nam prokurator Michał Szułczyński, rzecznik prasowy Prokuratury Okręgowej w Gliwicach, która prowadzi śledztwo w sprawie nieprawidłowości przy odzyskiwaniu kościelnej ziemi. We wtorek do sądu trafił wniosek o jego aresztowanie.

Według naszych informacji zatrzymanie Marka P. było możliwe dzięki zeznaniom Dariusza Moskały, jego byłego bliskiego współpracownika. Moskala zasiadał w zarządach wszystkich spółek kontrolowanych przez Marka P. Kiedy poróżnił się z nim o pieniądze, zaczął zeznawać o interesach byłego oficera SB. Zdradził też, dlaczego był on tak skuteczny w odzyskiwaniu kościelnego majątku.

Moskała opowiedział śledczym m.in., że na polecenie Marka P. dał 20 tys. zł łapówki reprezentującemu stronę kościelną członkowi komisji majątkowej MSWiA. Po co była łapówka? Aby komisja wydała pozytywną decyzję o przyznaniu parafii, której pełnomocnikiem była Marek P., odpowiedniej rekompensaty.

Według prokuratury Marek P. wyszukiwał też rzeczoznawców, którzy wydawali fałszywe opinie co do wyceny gruntów, o zwrot których ubiegał się Kościół. Tak było m.in. z nieruchomościami przejętymi w Zabrzu przez działające przy krakowskim zakonie albertynek Towarzystwo Pomocy dla Bezdomnych im. Brata Alberta. Biegły, który sporządził dla niego opinię grunty wycenił na 7 mln zł, kiedy ich faktyczna wartość wynosiła co najmniej 40 mln zł. Zaraz po otrzymaniu tej działki albertynki sprzedały je firmie TDJ Investments, która należy do Tomasza D. (ma przedstawione zarzuty w sprawie handlu kościelną ziemią), jednego z najbogatszych Polaków.

Kilka miesięcy temu „Rzeczpospolita” ujawniła, że Marek P. już rok temu przygotowywał się do zatrzymania przez służby specjalne i zdeponował u Moskały 13 kartonów z dokumentacją dotycząca swojej działalności przed komisją majątkową. Dodatkowo założył w Czechach firmę, która miała przejąć udziały w jego polskich firmach.

W ciągu 19 lat działalności komisja majątkowa przy MSWiA przekazała Kościołowi 490 nieruchomości, w tym m.in. 19 szpitali, 8 domów dziecka, 26 szkół, 9 przedszkoli, 3 muzea, teatry i biblioteki. Ponadto budynki archiwum, prokuratury, sądu, izby skarbowej, operetki, a nawet browar. Wartość nieruchomości zwróconych lub przekazanych w zamian – gdy przedwojennej własności nie można było zwrócić – to 24,1 mld zł! Kolejne 107,5 mln zł to rekompensaty oraz odszkodowania wypłacone gotówce.

W tym czasie Marek P. reprezentował przed komisją interesy m.in. krakowskich albertynek, bazyliki Mariackiej w Krakowie, parafii Jana Chrzciciela w Bielsku-Białej, sióstr elżbietanek, czy też Polskiej Kongregacji Cystersów.

Kim jest Marek P.

Na początku lat 70. Marek P. przeniósł się z MO do Służby Bezpieczeństwa w Katowicach. Był inspektorem w wydziale śledczym, zajmował się sprawami gospodarczymi. „Newsweek” ujawnił, że miał 12 kontaktow operacyjnych i trzech tajnych współpracowników. W trakcie służby skończył studium nauk spolecznych przy komitecie wojewódzkim PZPR w Katowicach. Pod koniec lat 70. wyjechał do Austrii, gdzie zajął się biznesmen. Do Polski wrócił w latach 90. Według „Newsweeka” widywano go u arcybiskupa Damiana Zimonia, metropolity górnośląskiego oraz biskupa Tadeusza Rakoczego, biskupa diecezji bielsko-żywieckiej.Wtedy też zaczął odzyskiwać majątek dla Kościoła. – Wszystko, co robię, robię zgodnie z prawem – mówił na kilka miesięcy temu P.

Źródło: Gazeta Wyborcza Katowice

Warszawa: Minister ds. równouprawnienia – szkoła katolicka może odmówić zatrudnienia lesbijce

Szkoła katolicka może odmówić zatrudnienia lesbijce. Tak twierdzi minister ds. równouprawnienia Elżbiety Radziszewskiej. Jej wypowiedź wzbudziła protest organizacji broniących praw mniejszości seksualnych – podaje portal tvp.info. – Minister złamała zasadę niedyskryminacji – mówi Elżbieta Czyż z Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka.

Dziennikarka ”Gościa Niedzielnego” zapytała minister Radziszewską, czy szkoła katolicka, która odmówi zatrudnienia zadeklarowanej lesbijce, może zostać pozwana do sądu. – Oczywiście nie! I właśnie nowa ustawa precyzuje takie sytuacje (wcześniej nie było to uregulowane). Szkoły katolickie czy wyznaniowe mogą się kierować własnymi wartościami i zasadami – odpowiedziała Elżbieta Radziszewska.

– To boli, że minister odpowiedzialna za tolerancję promuje nietolerancję. W dodatku w ogóle nie orientuje się w przepisach. Polski kodeks pracy i przepisy unijne zabraniają dyskryminacji ze względu na orientację seksualną. Na terenie Unii Europejskiej sądy niejednokrotnie brały stronę osób zwalnianych z pracy z powodu orientacji – powiedział portalowi tvp.info Robert Biedroń z Kampanii Przeciw Homofobii.

Co o sprawie mówi minister Elżbieta Radziszewska? W rozmowie z portalem tvp.info mówi, że nie żałuje swojej wypowiedzi dla „Gościa Niedzielnego”. Jej zdaniem, prawo szkół katolickich do niezatrudniania gejów wynika wprost z przepisów unijnych. – Jeśli ktoś się z tym nie zgadza, niech pisze protest do Komisji Europejskiej. Rzeczą nieprzyzwoitą jest posądzanie mnie o homofobię – protestuje.

Warszawa: Policjanci mogli fałszować dowody ws. „gangu obcinaczy palców”

Policjanci, prowadzący śledztwo w sprawie gangu tak zwanych „obcinaczy palców”, mogli fałszować dowody – informuje „Rzeczpospolita”. Rzecz dotyczy serii porwań w latach 2003 – 2005 na Mazowszu. Sprawa jest niecodzienna ze względu na kaliber podejrzeń i fakt, że doniesienie złożył sam komendant główny policji gen. Andrzej Matejuk – podkreśla „Rzeczpospolita”.

Zarzuty dotyczą policjantów prowadzących przed laty śledztwo w sprawie tzw. gangu obcinaczy palców. W latach 2003 – 2005 w Polsce miała miejsce seria porwań. Przestępcy chcąc dodatkowo zastraszyć rodziny ofiar i skuteczniej wymusić okup, przesyłali im obcięte palce uprowadzonych. Stąd nazwa tej grupy.

W 2008 r., w mieszkaniu jednego z policjantów prowadzących sprawę porywaczy, znaleziono skonfiskowane jednemu z gangsterów telefony komórkowe. Z informacji gazety wynika też, że jeden z funkcjonariuszy miał trzymać w domu inny dowód – kosmyk włosów jednej z osób porwanych i włos zabezpieczony na miejscu porwania. To przykuło uwagę Biura Spraw Wewnętrznych w policji.

Pojawiły się podejrzenia o wymuszanie zeznań świadków i podejrzanych, a także nadużycia w postaci pobieżnego przypisywania niektórych porwań tym samym osobom. Prowadzący śledztwo chcieli się w ten sposób wykazać dużą skutecznością swoich działań.

Do dzisiaj nikomu nie przedstawiono zarzutów, a śledztwo potrwa jeszcze kilka miesięcy – dowiedziała się od prokuratorów „Rzeczpospolita”. Komendant główny policji, generał Andrzej Matejuk, złożył doniesienie w sprawie przekroczenia przez policjantów uprawnień.

Źródło: „Rz”

Warszawa: Dlaczego nie uratowano Ewy?

Co z tego, że mamy w szpitalu nowoczesny sprzęt, którym chwalimy się w telewizji? W weekend nie ma nikogo, kto może opisać zdjęcia tomografu. Boję się, że do śmierci pani Ewy mogła przyczynić się ta polska bylejakość. W piątek tuż po godz. 18 45-letnia Ewa Trautman wychodzi od okulisty; rutynowe badanie. Nagle upada na chodnik. Zbiegają się przechodnie, ktoś z komórki dzwoni po pogotowie.

Warszawa, ul. Bobrowiecka!

Erka wiezie Ewę do najbliższego szpitala, pięć osiedlowych ulic dalej. Szpital Czerniakowski uchodzi za jeden z najlepiej wyposażonych w stolicy. W styczniu uruchomił Szpitalny Oddział Ratunkowy. Dyżuruje całą dobę, ma nowy, supernowoczesny sprzęt.

Gdy wnoszą Ewę na oddział, jest jeszcze przytomna. Ma drgawki, wysoką temperaturę, szybko rośnie jej ciśnienie. W ciągu godziny do szpitala przyjeżdża jej mąż Tomasz i 19-letnia córka Ola. Ewa ma otwarte oczy, uśmiecha się na ich widok.

Tomasz: – Lekarka wyglądała na bardziej przerażoną ode mnie. Nie potrafiła powiedzieć, co działo się z żoną.

Dyżur na oddziale ratunkowym ma Joanna Rutkowska. Od razu zleca badanie tomografem. Ale jest problem – ostatni radiolog wyszedł z pracy o godz. 14. Kolejny przyjdzie dopiero w poniedziałek.

Doktor Rutkowska sama więc musi zanalizować zdjęcie i postawić diagnozę. Choć dopiero zaczęła specjalizację neurologiczną, nie ma jeszcze 30 lat, niedawno ukończyła studia medyczne – nie ma kogo się poradzić.

Bierze komórkę, fotografuje zdjęcie z tomografu i wysyła MMS-a do prof. Jerzego Jurkiewicza, neurochirurga. Profesor jest ordynatorem w Szpitalu Bielańskim, ale z Czerniakowskim podpisał umowę na konsultację trudniejszych przypadków.

71-letni prof. Jurkiewicz nie przyjeżdża w nocy do szpitala, stan Ewy ocenia na podstawie zdjęcia z komórki. Nie wiemy, co dokładnie radzi młodszej koleżance. Po rozmowie z profesorem Rutkowska notuje: „pacjentka niezakwalifikowana do leczenia operacyjnego”.

Rutkowska informuje męża Ewy, że to najprawdopodobniej napad padaczkowy, neuroinfekcja, co może oznaczać wirusowe zapalenie opon mózgowych. Pewności nie ma.

– Padaczka? – mąż się dziwi. – Żona na padaczkę nigdy nie chorowała. W ogóle nie chorowała, skarżyła się tylko na ciśnienie.

Ewa trafia na oddział neurologiczny. Dostaje leki przeciwobrzękowe, przeciwdrgawkowe i płyny.

W oczekiwaniu na radiologa

W sobotę stan Ewy znacznie się pogarsza. Neurolog Krzysztof Czuperski notuje: „nieprzytomna, bez kontaktu słownego”.

Personel szpitala słyszy, jak Czuperski dzwoni do Szpitala Zakaźnego przy ul. Wolskiej i pyta, czy mogą zabrać pacjentkę. Odpowiedź: nie ma miejsc.

Doktor Czuperski zleca drugie badanie tomografem. Radiologów nie ma w pracy, więc sam interpretuje zdjęcie. Za radą kolegi z Zakaźnego dorzuca Ewie antybiotyki i leki przeciwgorączkowe.

W niedzielę stan Ewy jest tak zły, że przewożą ją na oddział intensywnej terapii. Doktor Małgorzata Radzymińska notuje: „pacjentka przywieziona z podejrzeniem wirusowego zapalenia opon mózgowych”. Podaje Ewie leki przeciwwirusowe.

Ewa traci oddech, Radzymińska każe podłączyć ją do respiratora.

Choć Ewa leży na intensywnej terapii, przy łóżku na zmianę są rodzice, teściowie. Mąż prawie ze szpitala nie wychodzi, wciąż dopytuje, co się dzieje z Ewą.

– Pewności nie ma.

Radiolog (nazwiska nie znamy) przychodzi do pracy w poniedziałek, ale zdjęcia tomograficzne wykonane w piątek i sobotę opisane zostają dopiero we wtorek i w środę.

Niedoskonałość techniczna

Mąż Ewy dzwoni do jej pracy, zawiadamia, że Ewa jest w szpitalu. Telefon odbiera Andrzej Rutkowski, współwłaściciel firmy (przypadkowa zbieżność nazwiska z lekarką). Firma zajmuje się dystrybucją środków do higieny ust, Ewa pracuje tu od 16 lat, jest szefową sekretariatu.

Wieczorem, już w domu, Rutkowski zwierza się żonie. Beata jest prawniczką, pracuje jako radca w Banku Ochrony Środowiska. Ewę poznała dopiero dwa miesiące wcześniej na weselu znajomych. Oboje są zmartwieni, ale na razie nie wiedzą, jak pomóc.

We wtorek Tomasz widzi, że do Szpitala Czerniakowskiego przyjeżdża w końcu prof. Jurkiewicz. Dołącza do niego inna konsultantka, radiolożka ze Szpitala Bródnowskiego (nazwiska nie jesteśmy pewni).

Pomagają radiolożce z Czerniakowskiego Katarzynie Karolak analizować zdjęcia tomograficzne z piątku i soboty. Sprawia im to trudność, skoro pracują nad opisem zdjęć aż do środy rano.

Prof. Jurkiewicz wpisuje do karty choroby Ewy: „Badanie tomografu komputerowego, ze względu na niedoskonałość techniczną, jest trudne do oceny. Proponuję utrzymać dotychczasowe postępowanie wobec pacjentki”.

Ostatecznie w środę prof. Jurkiewicz i inni odrzucają podejrzenia o napad padaczki i zapalenie opon mózgowych. Doktor Karolak wklepuje do komputera: „rozległe udary żylne”.

Tomasz jest zrozpaczony: od lekarzy po raz pierwszy słyszy, że żona może już z tego nie wyjść. Ale nie poddaje się.

Obdzwania inne szpitale w Warszawie. Jeszcze w środę spotyka się z neurochirurgiem z Wojskowego Instytutu Medycznego przy ul. Szaserów. Złe wiadomości: – Każdy zabieg może oznaczać, że mózg wypłynie z krwią. Żona ma duży obrzęk i wysokie ciśnienie śródczaszkowe.

Do lekarza z dyktafonem

Gdy Rutkowscy słyszą, jak źle jest z Ewą, Beata porusza niebo i ziemię. W końcu umawia Tomasza w szpitalu MSWiA przy ul. Wołoskiej. W czwartek przyjmuje ich sam dyrektor Marek Durlik. Zgadza się przejąć pacjentkę z Czerniakowskiego.

Ale Czerniakowski nie chce wypuścić Ewy. Wicedyrektor szpitala Marek Tulibacki tłumaczy: – Przeniesienie żony jest niemożliwe. Musiałaby wyrazić na to zgodę.

Tomasz wybucha: – Ale przecież jest nieprzytomna! Niczego nie podpisze!

Wybiega ze szpitala. Naradza się telefonicznie z Beatą. Postanawiają podjąć kolejną próbę wyrwania Ewy z Czerniakowskiego. Tym razem na spotkanie z dyrektorem pójdą Tomasz, Beata, jej mąż i dodatkowy świadek – jego wspólnik.

Zabierają dyktafon, nagrywają negocjacje z ukrycia: – Wiemy, że środowisko lekarskie kryje swoje błędy. Baliśmy się, że bez świadków i nagrania dyrektor wszystkiego się wyprze.

Tulibacki najpierw nie chce przyjąć całej grupy, ale Tomasz nalega: bez świadków nie porozmawiają.

Zaczyna Beata: – Nie ma takiej prawnej możliwości, żeby pan odmówił wydania pacjentki.

Dyrektor oponuje: – Jest. Wskazania medyczne.

Beata naciska: – Jeżeli pan odmawia, to proszę to na piśmie. Ja wtedy idę do prokuratury z prośbą o nakaz.

Dyrektor nagle mięknie: – Pani mnie chyba nie zrozumiała. Nie widzę przeciwwskazań, by przewieźć pacjentkę, ale muszę porozmawiać z dyrektorem szpitala MSWiA.

Tajny informator

W czwartek ok. godz. 15 karetka wiezie Ewę na Wołoską. Lekarze powtarzają część badań, szybko stawiają diagnozę. Dyrektor Durlik dzwoni już o godz. 16.45: – Pani Ewa ma rozległy udar pnia mózgu.

Niestety, Piotr Orlicz, kierownik oddziału intensywnej terapii, podejrzewa śmierć pnia mózgu. Po czterech dniach – w poniedziałek – potwierdza to komisja lekarska. Następnego dnia zbiera się kolejna komisja. Diagnoza ta sama.

We wtorek 24 sierpnia po południu Ewa umiera. Tomasz jest z nią do ostatniej chwili.

Dopiero wtedy przypomina sobie, że w Szpitalu Czerniakowskim, gdy Ewa jeszcze żyła, podszedł do niego ktoś w kitlu i powiedział na boku: – Niech pan coś zrobi. W naszym szpitalu źle się dzieje.

Opowiada o tej rozmowie Rutkowskim. Oni odnajdują tego lekarza, spotykają się potajemnie. Słyszą: – Od piątku do poniedziałku w szpitalu nie było radiologa, który mógłby opisać prawidłowo zdjęcia z tomografu.

Beata znajduje rozporządzenie ministra zdrowia o szpitalnych oddziałach ratunkowych. Radiolodzy powinni w nich dyżurować na okrągło – a więc szpital łamał prawo.

Tajny informator wyciąga z systemu komputerowego szpitala opisy zdjęć, które po pięciu dniach od przyjęcia Ewy do Szpitala Czerniakowskiego redagowała radiolożka Katarzyna Karolak z pomocą prof. Jurkiewicza.

Z kolejnych wersji dokumentów wynika, że od godz. 11.46 we wtorek do godz. 9.14 w środę zmieniło się rozpoznanie. Pierwsza wersja mówi: „struktury mózgowia bez widocznych zmian ogniskowych”. Piąta, ostatnia wersja: „hypodensyjne obszary z zatarciem zróżnicowania struktur głębokich obu półkul mózgu”.

Co więcej, w kolejnych wersjach opisu zdjęć znikało krwawienie w mózgu. Jedna z pierwszych wersji mówi: „krew widoczna w komorze III”. Ostatnia: „nie uwidoczniono cech krwawienia wewnątrzczaszkowego”.

Beata Rutkowska: – Przypuszczam, że lekarze próbowali zatuszować fakt postawienia błędnej diagnozy i najprawdopodobniej dopuścili się próby fałszerstwa dokumentacji.

Beata idzie do prokuratury. – Prokuratorka słucha i ocenia, że mogło dojść do przestępstwa. Namawia, by szybko złożyć zawiadomienie, żeby mogli zabezpieczyć dowody. Składamy tego samego dnia w nocy faksem – opowiada.

Czasem mi wstyd, że jestem lekarzem

Z informatorem męża Ewy umawiam się z dala od szpitala, w kawiarni na pl. Konstytucji. Prosi o zachowanie nazwiska w tajemnicy:

– Boję się, że stracę pracę. Ale zgodziłem się zeznawać jako świadek. Nie mogę dłużej patrzeć obojętnie na to, co dzieje się w szpitalu. Panią Ewę można było uratować!

W ostatnich dwóch miesiącach mieliśmy cztery lub pięć przypadków zakrzepicy żylnej. Większość pacjentów zmarła.

Boję się, że do ich śmierci mogła przyczynić się ta polska bylejakość. Niedoświadczeni lekarze przyjmują pacjentów i stawiają pierwszą, kluczową diagnozę. Mamy weekend i nikt bardziej doświadczony się nie kwapi, żeby im pomóc.

Co z tego, że mamy nowoczesny sprzęt, którym chwalimy się w telewizji? Z pracy odeszli radiolodzy, dyrektor nie chciał się zgodzić na podwyżkę. Ci, co zostali, nie dają rady dyżurować całą dobę. W weekend nie ma nikogo, kto może opisać zdjęcia tomografu.

Czasem mi wstyd, że jestem lekarzem. Część z nas zapomina o przysiędze Hipokratesa – po pierwsze: nie szkodzić. Może po śmierci pani Ewy coś się w końcu w naszym szpitalu, w Polsce zmieni?

Chcę wierzyć, że zrobiliśmy wszystko

Czy lekarze Szpitala Czerniakowskiego uważają, że zrobili wszystko, by ratować Ewę?

Dyrektor Leszek Wójtowicz: – Chcę wierzyć, że moi koledzy zrobili wszystko.

Wicedyrektor Tulibacki: – Wciąż zadaję sobie to pytanie. To był wyjątkowo trudny przypadek. Doświadczeni radiolodzy mówili, że widzieli takie tylko w książkach. Myślę, że nic więcej nie można było zrobić. Trafiła do nas za późno.

Dlaczego młodzi lekarze dyżurujący w oddziale ratunkowym nie mają wsparcia doświadczonych kolegów?

Tulibacki: – Każdy młody lekarz musi mieć trzy dyżury w miesiącu. W razie wątpliwości może zadzwonić do konsultantów. Tak było w tym wypadku.

Czy to normalne, że zdjęcie z tomografu konsultuje się, oglądając je w komórce?

Wójtowicz: – Zdjęcie przesyła się MMS-em, ale odczytuje się na komputerze, można sobie powiększyć. Jeśli są wątpliwości, konsultant przyjeżdża do szpitala.

Prof. Jurkiewicz: – Byłem 251 km od Warszawy, nie mogłem przyjechać. Zdjęcie oglądałem w komórce. Tak się robi, kiedy nie ma innej możliwości. Ja się czuję za opis odpowiedzialny. Lekarz może do mnie też zadzwonić i tylko opisać zdjęcie, ale zamiast tego lepiej chyba, kiedy wyśle MMS-a.

Czy profesor ma sobie coś do zarzucenia?

– Oczywiście, trzeba przeanalizować przyczyny choroby i zastanowić się w gronie lekarzy, czy można było postąpić inaczej. Ale robi się tak w każdym trudnym przypadku. Więcej na tym etapie nie mogę powiedzieć, obowiązuje mnie tajemnica lekarska.

Nie potrafię przejść obojętnie

Wczoraj do męża Ewy zadzwonili kolejni pracownicy Szpitala Czerniakowskiego. Powiedzieli, że grupa lekarzy chce opowiedzieć o nieprawidłowościach, które mogły mieć wpływ na śmierć Ewy: – Nie chcemy odpowiadać karnie za błędy dyrekcji.

Przyczyna śmierci Ewy wciąż jest zagadką, więcej będzie wiadomo po sekcji.

Andrzej Rutkowski wynajął kancelarię prawną, która ma kontynuować prywatne śledztwo w sprawie jego pracownicy i walczyć o odszkodowanie dla męża i córki Ewy.

Beata Rutkowska: – Nie znałam dobrze Ewy, zaangażowałam się w to z czystej potrzeby ukarania winnych. Jak widzę, że dzieje się coś złego, to nie potrafię przejść obojętnie. Chcę tego samego nauczyć moje dorastające córki.

Warszawa: Szokująca śmierć w szpitalu.

To jedna z najbardziej bulwersujących spraw, jakie ostatnio wydarzyły się w warszawskich szpitalach. 45-letnia Ewa Trautman w piątek zasłabła na ulicy. Ktoś zadzwonił po karetkę. Ewa trafiła do Szpitala Czerniakowskiego. Tam zrobiono jej tomografię, ale aż do wtorku nie opisano wyniku badań, bo… radiolog skończył pracę w piątek o 14. W tym czasie kobieta, ukochana żona Tomasza i matka Oli, umierała na szpitalnym łóżku.

– Moja żona zmarła przez bylejakość warszawskich lekarzy. Przez nich straciłem żonę, a moja córka jest sierotą – to dramatyczne i pełne bólu wyznanie to słowa Tomasza Trautmana, który historię śmierci swojej ukochanej żony opisał w rozmowie z dziennikarzami „Gazety Wyborczej”. Wcześniej o tej bulwersującej śmierci informowała stacja TVN.

Ewa Trautman zasłabła na ulicy. Miał pecha, bo zły los dopadł ją 13 sierpnia w piątek po południu. A wtedy w wielu szpitalach panuje już atmosfera „fiesty i maniany”. W szpitalach zostają okrojone zespoły, personel udaje się na weekend, a część obowiązków zostaje odłożona na potem.

Pacjentce wykonano badanie tomograficzne na drogim sprzęcie, ale okazało się, że radiolog, który może je opisać, o godz. 14 skończył pracę. Lekarka na dyżurze sama musiała rozpoznać wyniki, chociaż dopiero zaczyna specjalizacje neurologiczną. Nie ma jeszcze 30 lat. Komórką zrobiła zdjęcie wyników i wysłała MMS do 71-letniego prof. Jerzego Jurkiewicza. Ten ma podpisaną umowę na konsultację trudnych przypadków ze Szpitalem Czerniakowskim. Profesor do szpitala nie przyjechał. Nie wiadomo też, co poradził lekarce, ale ta wpisała do karty pacjentki „niezakwalifikowana do leczenia operacyjnego” – pisze „Gazeta Wyborcza”.

Pan Tomasz dowiedział się, że jego żona miała prawdopodobnie atak padaczki (nigdy na nią nie chorowała) i ma neuroinfekcję. W sobotę stan Ewy pogorszył się. Kobieta stracił przytomność.

Ostatecznie jej badanie zostało opisane dopiero we wtorek! Kobieta umierała w tym czasie na szpitalnym łóżku. Rodzina załatwiła jej przeniesienie do innego szpitala – MSWiA. Szpital Czerniakowski nie chciał jednak wydać pacjentki! Rodzina postawiła jednak na swoim. Tyle, że na ratunek było już za późno. W szpitalu MSWiA szybko rozpoznano u chorej śmierć pnia mózgu. Ewa zmarła we wtorek 24 sierpnia.

Z Tomaszem Trautmanem skontaktował się pracownik Szpitala Czerniakowskiego. Z tym człowiekiem rozmawiali też dziennikarze „Gazety Wyborczej”. Na razie prosi o tom by nie podawać jego nazwiska. Ale będzie zeznawać w sądzie. – Boję się, że stracę pracę, ale zgodziłem się zeznawać jako świadek. Nie mogę dłużej patrzeć na to, co dzieje się w szpitalu. Sądzę, że panią Ewę można było uratować – mówi pracownik szpitala Czerniakowskiego.

Po rozmowie z FAKT.PL w sprawę obiecała się zaangażować osobiście minister zdrowia Ewa Kopacz. – Wiem, że samorząd bada tę sprawę. Ale nasz departament kontroli też przeprowadzi jej analizę. Mi samej jest bardzo przykro. Mi jako lekarzowi. Bo wiem, co czuje lekarz, który traci pacjenta. I mam nadzieję, że lekarze, którzy leczyli tę pacjentkę, czują się podobnie, niezależnie od tego, czy popełnili błąd czy nie, bo to wykaże odpowiednie postępowanie. Będę też chciała osobiście wziąć udział w wyjaśnieniu tej sprawy – mówi nam Ewa Kopacz.

fakt.pl

Strzegom: Obecny burmistrz w czasie stanu wojennego pobił bezbronnego nauczyciela

Był to zwykły dzień 1982 roku, w jednej ze szkół podstawowych nieopodal Strzegomia trwały prawie normalne lekcje. Normalne jak na stan wojenny, ale nic nie wskazywało jak tragicznie ten dzień skończy się dla jednego z nauczycieli. Nauczyciel , człowiek wielkiej kultury i wiedzy miał w swojej klasie wiele cennych zbiorów dotyczących Jana Pawła II, historii Polski, walki o wolności i niepodległość. Ale ten dzień jeszcze się nie skończył, a dla pewnego Milicjanta ze Strzegomia dopiero się zaczynał.

W pewnym momencie pod szkołę podjechała Milicyjna Nyska, wysiadło z niej kilku funkcjonariuszy, od razu udali się do gabinetu historycznego. Tam  nauczyciela, na dzień dobry dostał w twarz tak że się przewrócił, następnie zaczęło się czyszczenie gabinetu. Milicjant Markiewicz –  obecny burmistrz Strzegomia – zaczął niszczyć najpierw albumy poświęcone Janowi Pawłowi II. Wyrywał kartki, deptał zdjęcia, wycierał w nie buty, gniótł i rwał w chorym szale wszystko co trafiło mu pod ręce. Kiedy gabinet został już zniszczony, przyszedł czas aby zając się przerażonym nauczycielem. Został zakuty w kajdanki, dostał jeszcze raz w twarz aby dobrze zapamiętał kto jest tu władzą. Kiedy leżał na ziemi Milicjant Markiewicz – tak, tak drogi czytelniku to obecny burmistrz Strzegomia – zaczął go kopać i okładać pałką. Trwało to dobrą chwilę, masakrowanie leżącego człowieka widać, przynosiło Milicjantowi wiele satysfakcji. Kiedy zakończyła się ta gehenna niewinnego i bezbronnego nauczyciela, okazało się że ma uszkodzony kręgosłup. Jest wrakiem człowieka, który nie ucierpiał przez bliżej nie sprecyzowany stan wojenny, działania SB czy ZOMO. Nauczyciel ten ucierpiał tylko i wyłącznie „dzięki” Milicjantowi Lechowi Markiewiczowi – który obecnie jest burmistrzem Strzegomia.

Pomimo wielokrotnych, prób skontaktowania się z burmistrzem Lechem Markiewiczem, był on dla nas nieuchwytny. Kiedy udało się nam jednak przez sekretariat umówić na spotkanie w sprawie pobicia z 1982 roku – burmistrz kategorycznie odmówił komentarza i zakończył rozmowę.

Fakst Strzegomski okładka

Drogi burmistrzu Lechu Markiewiczu, Milicjancie który w1982 roku pobiłeś bezbronnego człowieka; zlituj się nad miastem i jego mieszkańcami. Jesteś zakałą, nikczemnym małym człowiekiem, który raz na zawsze powinien z historii tego miasta zniknąć.

Burmistrz nigdy nie przeprosił pobitego nauczyciela, co więcej później jako urzędnik nadal starał się udowodnić swoją wyższość nad biednym schorowanym człowiekiem. Jak też wiemy wszyscy, skłonności burmistrza do bicia nie wygasły wraz z wiekiem i awansem; wszyscy pamiętamy historię sprzed 4 lat, kiedy burmistrz naruszył nietykalność cielesną drugiego człowieka – młodego chłopaka w czasie wyborów. Trudno zatem oczekiwać jakiejś wielkiej zmiany, trudno się tez dziwić radnym, że biorą przykład ze swojego szefa i bija sąsiadów.

L.Cyfer