Skarb państwa zapłaci olbrzymie odszkodowanie dawnemu Centrozapowi

Skarb państwa ma zwrócić spółce Ideon (dawny Centrozap) 27,8 mln zł wraz z odsetkami za błędne decyzje organów podatkowych – potwierdził Sąd Najwyższy, zamykając prawie dziesięcioletni proces w tej sprawie. Ideon znajduje się obecnie w upadłości układowej.
– Ta sprawa pokazuje, jak ostrożnie trzeba wydawać decyzje podatkowe obciążające przedsiębiorców wielomilionowymi zobowiązaniami – powiedział w uzasadnieniu wyroku sędzia Wojciech Katner. Podkreślił, że decyzje podatkowe opiewające na bardzo wysokie kwoty podejmował ten sam inspektor podatkowy, miały one w dodatku rygor natychmiastowej wykonalności. W efekcie dochodziło do zajęcia kont bankowych i blokowania środków na bieżącą działalność, co omal nie doprowadziło spółki do bankructwa i likwidacji.

Pracownicy na bruk, straciła gospodarka

– Upadłość to nie jest tylko sprawa przedsiębiorcy, dotyczy ona dużej liczby osób zatrudnionych w spółce, a nawet ma wpływ na całą gospodarkę, zwłaszcza gdy chodzi o spółkę notowaną na giełdzie – podkreślił Katner. Tym samym Sąd Najwyższy potwierdził wcześniejsze orzeczenia sądów I i II instancji zasądzających na rzecz katowickiej spółki 27,8 mln zł wraz z odsetkami i kosztami procesu. Chodzi o decyzje aparatu skarbowego z czasów, gdy spółka nosiła nazwę Centrozap. W marcu 2012 r. Walne Zgromadzenie Akcjonariuszy Centrozapu podjęło uchwałę o zmianie nazwy na Ideon SA.

Wielki proces przeciwko skarbowi państwa

Był to jeden z największych w Polsce procesów wytoczonych przez podmioty gospodarcze skarbowi państwa. Spółka twierdziła, że działania aparatu skarbowego i ujawnienie informacji o bardzo poważnych zobowiązaniach podatkowych doprowadziły ją do kłopotów finansowych – straciła nie tylko aktywa i pieniądze, ale także dobre imię, zaufanie odbiorców, wiarygodność na krajowych i zagranicznych rynkach. Pierwotnie spółka żądała 100 mln zł.

Poszło o rzekome wyłudzenie VAT

Problemy Centrozapu zaczęły się w połowie lat 90., gdy spółka zajmowała się handlem oprogramowaniem komputerowym. W 2001 r. urząd kontroli skarbowej dopatrzył się nieprawidłowości i wydał serię decyzji nakazujących spółce zapłatę rzekomo wyłudzonego podatku VAT.

Kwoty zobowiązań z poszczególnych decyzji sięgały 120 mln zł. Decyzje te miały dodatkowo rygor natychmiastowej wykonalności. W efekcie zajęte zostały konta bankowe spółki, a na nieruchomościach należących do niej ustanowiono hipoteki.

Spółka odwołała się od tych decyzji, a sądy administracyjne potwierdziły, że większość z tych decyzji była sprzeczna z prawem. Centrozap odzyskał jedynie część zajętych środków. Skierował więc do sądu cywilnego pozew o odszkodowanie od skarbu państwa.

14 błędnych decyzji urzędników

Pierwszy proces w tej sprawie przed katowickim sądem okręgowym trwał ponad trzy lata. W listopadzie 2008 r. sąd przyznał spółce 42,5 mln odszkodowania.

Wraz z odsetkami liczonymi od marca 2005 r. chodziło o kwotę ok. 63 mln zł. W uzasadnieniu sąd podkreślił, że nie ma wątpliwości co do tego, że urzędnicy skarbowi wydali w sprawie Centrozapu 14 błędnych decyzji, przyczyniając się tym do pogrążenia i upadłości spółki.

Apelację od tego wyroku złożyła Prokuratoria Generalna reprezentująca w procesie skarb państwa. Prokuratoria stała na stanowisku, że nie było mowy o bezprawności decyzji wydanych wobec Centrozapu, choć – jak przyznała – można mówić o ich wadliwości.

Gdy katowicki sąd apelacyjny podzielił wątpliwości Prokuratorii i oddalił powództwo Centrozapu, spółka skierowała do Sądu Najwyższego skargę kasacyjną, którą SN uznał za zasadną.

Sprawa trafiła więc ponownie do katowickiego sądu okręgowego, który tym razem wydał orzeczenie korzystne dla spółki i zasądził na jej rzecz 27,8 mln zł odszkodowania wraz z odsetkami i kosztami procesowymi.

Katowicki sąd ogłosił upadłość spółki

Prokuratoria Generalna zaskarżyła to orzeczenie do Sądu Najwyższego, ale w czwartek SN oddalił jej skargę kasacyjną, kończąc tym samym trwający prawie 10 lat proces. W uzasadnieniu czwartkowego wyroku SN wskazał, że sądy prawidłowo ustaliły, które decyzje były bezprawne i stanowiły bezpośrednie źródło odpowiedzialności odszkodowawczej Skarbu Państwa.

– Bezprawność decyzji skarbowych nie musi być wyartykułowana wprost, ona wynika z ich treści – powiedział sędzia Katner. SN wytknął też wiele nieprawidłowości Prokuratorii Generalnej i organom skarbowym. – W toku procesu dała się zauważyć bierność i nikłe zainteresowanie procesem strony pozwanej – powiedział Katner. Dodał, że mimo wezwań Prokuratoria Generalna nie odnosiła się do dowodów z opinii biegłych ustalających wysokość odszkodowania.

We wrześniu 2013 r. katowicki sąd ogłosił upadłość spółki, jednak nie zakończyła ona działalności. Sąd zatwierdził bowiem układ z wierzycielami, a jednym ze źródeł spłaty wierzycieli będzie dziś zasądzone odszkodowanie od skarbu państwa.

Ideon pogrążył Polonię Warszawa

Prezes i udziałowiec Ideona Ireneusz Król w lipcu nabył 100 proc. udziałów w Polonii Warszawa, klubie Ekstraklasy od Józefa Wojciechowskiego, prezesa JW. Construction. Początkowo chciał przenieść klub do Katowic, ale ostatecznie pozostawił go w Warszawie. Na koszulkach piłkarzy zawitało logo Odeonu. Jednak bardzo szybko Król przestał płacić piłkarzom. W związku z tym zaczęli oni rozwiązywać umowy (z winy klubu). Polonia nie otrzymała licencji na grę w Ekstraklasie i ostatecznie nowy sezon rozpoczęła w IV lidze piłkarskiej (czyli piątej klasie rozgrywek).

gazeta.pl

Miała być wielka afera w wymiarze sprawiedliwości. Ale sprawa się przedawniła

Porażka wymiaru sprawiedliwości. Wrocławski sąd apelacyjny umorzył – z powodu przedawnienia – sprawę trzech osób, które miały powoływać się na korupcyjne wpływy w sądzie i prokuraturze. Na ławie oskarżonych siedzieli wrocławski adwokat Jacek L., przedsiębiorca Bogdan O. i Tomasz K. osoba przed laty doskonale znana w przestępczym półświatku. Zapadł też wyrok uniewinniający w jedynym wątku sprawy, w którym nie doszło do przedawnienia. Oskarżeni mieli – w 2003 roku – utrudniać wrocławskie śledztwo przeciwko warszawskiemu gangsterowi Markowi K.
Na początku 2003 roku prokuratura Psie Pole poszukiwała listem gończym warszawskiego gangstera Marka K. Adwokat, przedsiębiorca i człowiek znany w półświatku mieli wówczas przekonywać gangstera, że za łapówkę załatwią mu korzystną decyzję sądu. Dzięki niej gangster mógł uniknąć aresztowania. Tak też się stało. Sąd wydał decyzję, dzięki której poszukiwany listem gończym mężczyzna do aresztu nie trafił.

Później tenże sam gangster Marek K. „skruszył się” i zaczął opowiadać, że ową decyzję załatwił sobie za łapówkę. W 2006 roku mecenas L. i inne związane z tą sprawa osoby trafiły do aresztu.

Wtedy podejrzenia sięgały korupcji w wymiarze sprawiedliwości. Śledczy próbowali udowodnić, że doszło do wręczenia łapówki wrocławskiemu sędziemu, który wydał korzystną dla gangstera decyzję. Ale dowodów na to, że sędzia wziął nie znaleziono.

Dzisiaj – po siedmiu latach od zatrzymań i aresztów – wrocławski Sąd Apelacyjny ostatecznie zakończył sprawę. W pierwszej instancji prowadził ją Sąd Okręgowy w Opolu. W kwietniu ubiegłego roku cała trójka została skazana na kary po półtora roku więzienia, m.in. za powoływanie się na korupcyjne układy i utrudnianie śledztwa. Dodatkowo opolski sąd ocenił, że trzej oskarżeni oszukali gangstera, bo wzięli od niego pieniądze niby na łapówkę, a tak naprawdę wzięli je do własnych kieszeni.

Dziś Sąd Apelacyjny ten wyrok zmienił. Powoływanie się na korupcyjne układy – czyli tak zwana „płatna protekcja” – to przestępstwo, które przedawniło się więc sprawę sąd musiał umorzyć. A na utrudnianie śledztwa, dotyczącego gangstera, dowodów nie było żadnych – ocenił dzisiaj Sąd Apelacyjny. Zarzut oszustwa zaś opolski sąd dopisał oskarżonym bezprawnie. Nie mógł tego zrobić, bo takiego zarzutu prokuratura nie postawiła w akcie oskarżenia.

Śledztwo w tej sprawie miało być wielką aferą we wrocławskim wymiarze sprawiedliwości. Krążyły opowieści o nieprawdopodobnych aferach, jakie wyszły na jaw przy okazji podsłuchów, założonych przez CBŚ w tej sprawie. Ale – poza mecenasem Jackiem L – nikomu z sądownictwa, prokuratury czy palestry zarzutów nie postawiono.

Mecenas L został wcześniej prawomocnie skazany w innym wątku tej sprawy. Zarzucono mu m.in., że złożył w prokuraturze zawiadomienie o przestępstwie, którego nie było. Z ustaleń śledztwa wynikało, że oskarżenie rzucił na osobę skonfliktowaną ze swoim znajomym. Wyrok – półtora roku więzienia. Sprawa przeszła przez wszystkie instancje – łącznie z Sądem Najwyższym – i wszędzie wyrok został utrzymany w mocy. Ale mecenas mówi, że skazano go nieuczciwie i jest niewinny żądnego przestępstwa. Mówi, że jego sprawa to efekt nagonki na prawnicze środowiska , prowadzonej za czasów IV RP”. Zapowiada, że będzie próbował wznowić proces, w którym został prawomocnie skazany.

Prawo dopuszcza taką możliwość gdyby dziś pojawiły się „nowe okoliczności”, jednoznacznie wskazujące, że przestępstwa nie było a skazanie to pomyłka.

gazetawroclawska.pl

Arcypedofil uniknie odpowiedzialności ponieważ jest obywatelem Watykanu !!!!

Abp Józef Wesołowski jako obywatel Watykanu nie może być poddany ekstradycji – poinformował Watykan polską prokuraturę. Abp Wesołowski to b. nuncjusz apostolski na Dominikanie, odwołany przez papieża w związku z podejrzeniami o pedofilię. – Pod koniec grudnia otrzymaliśmy z Watykanu odpowiedź na nasz październikowy wniosek o pomoc prawną – powiedział rzecznik Prokuratury Okręgowej w Warszawie Przemysław Nowak, potwierdzając informacje tvn24.

Dodał, że w piśmie wskazano, iż abp Wesołowski jest obywatelem państwa watykańskiego, a prawo karne państwa watykańskiego nie zezwala na ekstradycję obywatela tego kraju. Watykan poinformował też, że prowadzi własne postępowanie w sprawie abp. Wesołowskiego.

„Abp Wesołowski jest objęty immunitetem dyplomatycznym”

– Państwo Watykan poinformowało także po raz kolejny, że abp Wesołowski objęty jest immunitetem dyplomatycznym, a jego zakres regulują standardowe przepisy prawa międzynarodowego” – powiedział Nowak.

Prokuratura pytała o zakres immunitetu, ponieważ z jej wstępnych analiz wynikało, że immunitet dyplomatyczny „rozciąga się tylko i wyłącznie na czynności czy też działania, które mają związek właśnie z funkcją dyplomaty”.

Nowak poinformował też, że prokuratura cały czas analizuje dokumenty uzyskane z Dominikany, a żadne przełomowe decyzje procesowe nie zostały dotąd podjęte.

Śledztwo w sprawie podejrzenia seksualnego wykorzystywania dzieci przez dwóch polskich duchownych: ks. Wojciecha Gila i abp. Wesołowskiego – odwołanego przez papieża Franciszka nuncjusza apostolskiego na Dominikanie – od końca września prowadzi Prokuratura Okręgowa w Warszawie. Prokuratorzy badają, czy zachodzi podejrzenie, że polscy duchowni dopuszczali się na Dominikanie pedofilii, za co w Polsce grozi do 12 lat więzienia. Drugim wątkiem postępowania jest przestępstwo utrwalania treści pornograficznych z dziećmi (zagrożone pozbawieniem wolności do 10 lat).

Formalną podstawą wszczęcia tego śledztwa były informacje, jakie prokuratura uzyskała z polskiego przedstawicielstwa dyplomatycznego w Bogocie, które potwierdziło w prokuraturze na Dominikanie, że prowadzone jest tam postępowanie w sprawie dotyczącej dwóch polskich obywateli.

Prokuratura dostała 600 stron tłumaczeń z Dominikany

Prokurator generalny Dominikany przesłał do Polski materiały ws. pedofilii polskich duchownych. Na początku grudnia prokuratura otrzymała tłumaczenia materiałów – ponad 600 stron dokumentów. Są to m.in. ekspertyza informatyka badającego zatrzymane w śledztwie komputery, a także protokoły przesłuchań pokrzywdzonych i świadków, dokumenty bankowe oraz opinia psychologiczna.

Nuncjusz apostolski na Dominikanie abp Wesołowski został w sierpniu odwołany ze stanowiska w związku z oskarżeniami o pedofilię. Podawano wtedy, że Watykan wszczął postępowanie wobec zarzutów pedofilii.

Watykańskie postępowanie w związku z zarzutami wobec abp. Wesołowskiego toczy się w Kongregacji Nauki Wiary, która zajmuje się wszystkimi takimi przypadkami. Najwyższą karą kościelną za pedofilię jest wykluczenie ze stanu duchownego.

gazeta.pl

Koperta pod stołem to nie łapówka, czyli znana okulistka niewinna, choć winna

Zaskakujący wyrok w korupcyjnej sprawie znanej okulistki. Sąd uniewinnił Ariadnę G., mimo że dostawała pieniądze od firm jako dyrektor kliniki okulistycznej w Katowicach. Zakwalifikował dawaną gotówkę jako „nieformalne opłaty”. O tej sprawie było głośno nie tylko dlatego, że Ariadna G. to założycielka i wieloletnia szefowa kliniki – największej w kraju i jednej z największych w Europie – ale też dlatego, że jest ona byłą synową I sekretarza PZPR Edwarda Gierka.

Wyrok wydał warszawski sąd rejonowy pod koniec listopada 2013 r. Uzasadnienie ogłosił za zamkniętymi drzwiami. Dopiero dziś, gdy skończył je pisać, wiadomo, dlaczego uniewinnił lekarkę. „Wyborcza” poznała szczegóły tego uzasadnienia.

Najpierw artykuł, potem NIK i prokuratura

Problemy utalentowanej lekarki, która jest niekwestionowanym autorytetem w dziedzinie okulistyki, zaczęły się od tekstu w „Tygodniku Podhalańskim”. Po nim prokuratura wszczęła śledztwo, a NIK kontrolę.

Upadek dyrektorki następuje rok później, gdy do prokuratury wpływają zawiadomienia o łapówkach z austriackiej firmy, która dostarczała medykamenty do kliniki. Okulistka traci stanowisko, przechodzi na emeryturę.

Padły mocne podejrzenia: kupowanie sprzętu bez przetargów, prowadzenie z oferentami negocjacji przed rozpoczęciem procedur przetargowych, przyjmowanie do warunków przetargu parametrów wskazanych przez oferentów. Przez rok śledztwo toczyło się niemrawo.

Prokuratura przesłuchuje Agnieszkę B., przedstawicielkę austriackiej firmy medycznej C., która dostarczała medykamenty do szpitala. Jej zeznania nic nie wnoszą. Śledztwo nabiera tempa rok później, gdy do akt wpływają zawiadomienia o przyjmowaniu korzyści majątkowych przez dyrektor G. Ich autorami są właściciele austriackiej firmy oraz ta sama Agnieszka B., która jeszcze niedawno, zeznając, nic istotnego nie opowiedziała.

Według niej miało być tak: Agnieszka B. najpierw pracuje w firmie L. założonej przez Francuza (polskiego pochodzenia). Francuz poleca jej skontaktowanie się z G., którą zna m.in. z kongresów dla lekarzy. Firma z branży optycznej musi mieć bowiem wśród klientów tak ważną placówkę jak śląska klinika okulistyczna. Umawia spotkanie.

Jest przełom 1999/2000. Agnieszka B. uzyskuje informacje – nie wiadomo od kogo – że jest zwyczaj przekazywania G. 10 proc. prowizji za kontrakt od zapłaconej przez szpital faktury. Informuje o tym Francuza, a ten podobno przyjmuje to do wiadomości.

Śledczy zakładają, że B. wikła się w proceder samodzielnie, bo Francuz zaprzecza potem, że płacono takie prowizje. Pieniądze miały być wręczane w pokoju dyrektorki, w szpitalu. Pierwszy raz 22,5 tys. zł pod koniec 2003 r. W sumie przez pół roku ok. 100 tys. zł. Pieniądze na prowizje miały pochodzić z kasy firmy. Jak je rozliczano? Księgowa miała kupować puste faktury. Część pieniędzy miała też pochodzić z darowizn na sanktuarium w Gietrzwałdzie – po wpłaceniu darowizny część miała wracać w gotówce.

Koperty po wiedeńsku

B. zmienia pracę. Przechodzi do polskiej odnogi austriackiej firmy C. Za jakiś czas nowy pracodawca wykupi część firmy, w której B. pracowała wcześniej.

Podczas rozmów z Austriakami kobieta ma stawiać warunek: trzeba nawiązać współpracę z profesor G. Uprzedziła o prowizjach, a ci, choć niechętnie, się zgadzają. Tym razem ma to być 13 proc. od faktury. Pieniądze mają być przekazywane w euro w Wiedniu w latach 2006-07 r. Po dzisiejszym kursie prawie 270 tys. zł.

Faktem jest, że G. bywała w Wiedniu. Austriacy mówią, że pieniądze na prowizję brali z kasy firmy. Oficjalnie rozliczano je jako zaliczki na usługi marketingowe (na wydrukach jest nazwisko G.). Pieniądze w kopercie mieli przekazywać Agnieszce B. Nie liczyła ich. Nigdy nie widzieli, jak polska współpracowniczka wręczała kopertę. Miała być „dyskretna”. Austriacy mówią, że raz koperta wypadła na ziemię, ale nie są pewni komu.

Ostatnia koperta miała być przekazana w grudniu 2007 r., już po pierwszych zeznaniach Agnieszki B. w prokuraturze (nie opowiedziała o prowizjach). Austriacy mówili, że chcą zakończyć proceder. Woleli rozliczać się, opłacając badania w szpitalu lub szkolenia, na których by wykładała G. Ale sprawa ucichła. Potem było zaś zawiadomienie do prokuratury.

Dlaczego doniosła?

Prokuratura ma zeznania Austriaków, Agnieszki B. i jeszcze jednej osoby, która raz miała wręczyć łapówkę (ten wątek umorzono). Nikt poza Agnieszką B. nie widział wręczania kopert.

Ona sama była nieprecyzyjna co do dat spotkań z G., przekazywanych kwot i tego, za jakie umowy one były. Prokuratura sprawdzała, skąd wypłacano gotówkę na prowizje. Śledczy w firmie medycznej Francuza nie potwierdzili kupowania pustych faktur. Znaleziono tylko kilka pism z darowiznami po 5-7 tys. zł na sanktuarium.

Prokurator musiał odpowiedzieć na jeszcze jedno pytanie: dlaczego Austriacy i B. sami przyznali się do procederu? Odpowiedź: obawiali się, że wyjdzie na jaw podczas kontroli NIK. Informując zaś prokuraturę o prowizjach, sami uniknęli odpowiedzialności karnej.

Profesor oskarżono o przyjęcie 13 łapówek z art. 228 par. 1 kodeksu karnego: „kto, w związku z pełnieniem funkcji publicznej, przyjmuje korzyść majątkową lub osobistą albo jej obietnicę, podlega karze pozbawienia wolności od 6 miesięcy do lat 8”.

Nie ma korzyści, nie ma przestępstwa

Wyrok wydał sędzia Maciej Jabłoński. Sądził sprawę z oskarżenia Janusza Kaczmarka przeciwko Jarosławowi Kaczyńskiemu. Chciał skierować Kaczyńskiego na badania psychiatryczne. Po tej decyzji odsunięto go od sprawy. Kazał też policji doprowadzić siłą na rozprawę redaktora naczelnego „Gazety Polskiej”, gdy ten nie stawił się na proces z TVN.

Sąd uznał istnienie nieformalnego porozumienia pomiędzy Agnieszką B. a profesor G. Zeznania głównego świadka przyjął za wiarygodne, choć z zastrzeżeniem.

Sędzia badał też motyw przyznania się do procederu. Musiał zapewne dać odpowiedź na pytania, czy B., pobierając pieniądze z firm na prowizje, nie zachowała ich dla siebie. Oskarżenie G. byłoby zaś dla niej wygodnym alibi. Sędzia uznał, że nie zatrzymywała ich. Przyjął, że przyznała się z obawy przed kontrolą NIK. Tym samym uniknęła odpowiedzialności karnej.

Z powodu braku związku pomiędzy kopertami a korzyścią, jaką miałaby mieć okulistka, prokuratura przegrała jednak sprawę przed sądem. Bo nikt nie potwierdził, żeby profesor wpływała na przetargi. Nie sprawiała ona nawet wrażenia osoby przychylnej.

Kwestia każdego przetargu była sprawą otwartą. Dlatego sąd orzekł, że proceder nie wyczerpał znamion czynu zabronionego, i uniewinnił prof. G. Sąd potępił jednak działania Agnieszki B., uznając, że przesuwają one granice znanej patologii w szpitalach, np. sponsorowanie kongresów, w stronę finansowego, nieformalnego wsparcia.

Sędzia Jabłoński podkreśla, że „zjawiska korupcyjne są przedmiotem sporów co do jej granic”. Przychyla się do opinii, że trzeba badać powód wręczenia korzyści majątkowej i to, jaki jest jej skutek, a nie tylko jej wartość.

Inne firmy nie oskarżały G. o prowizje. Prokuratura umorzyła wątki związane z raportem NIK.

Nowym dyrektorem szpitala został Dariusz Jorg z NIK, tej samej, która szukała nieprawidłowości w klinice okulistycznej założonej przez profesor. Jorg jest dyrektorem do dziś. Agnieszka B. nie pracuje już dla Austriaków.

Taki wyrok nie odstraszy

Grażyna Kopińska, ekspert Fundacji Batorego, jest zaskoczona: – Szef szpitala dostaje koperty od firmy, która wygrywa w nim przetargi, i nie jest to korupcja? Taki wyrok nie będzie pełnił funkcji odstraszającej. A to ważne, bo korupcja na linii pacjent – lekarz maleje, ale na linii szpital – firmy medyczne rośnie. Szpitale mają teraz dużo pieniędzy do wydania, a jest nad tym słaba kontrola.

Kopińska zauważa jednak, że paradoksalnie tok rozumowania sądu nie jest błędny. Gdyby bowiem uznać, że nie musi być związku pomiędzy korzyścią a funkcją, to każdy prezent przyjęty przez urzędnika, np. od zagranicznej delegacji, byłby podstawą do postawienia mu zarzutów.

Wyrok jest nieprawomocny. Prokuratura zapowiada apelację, ale sprawy nie komentuje.

gazeta.pl

W prokuraturze tuszowano sprawy błędów lekarskich. I nie ma winnych?

Sąd Dyscyplinarny dla prokuratorów nie zgodził się na uchylenie immunitetu wrocławskiej prokuratorce Justynie D. Nie można więc postawić jej zarzutów w śledztwie dotyczącym zamiatania pod dywan dwóch spraw dotyczących błędów lekarskich. Jedno ze śledztw zamieciono tak dokładnie, że akta zginęły bezpowrotnie a zanim skandal wyszedł na jaw i zdążono akta odtworzyć, sprawa się przedawniła. W drugiej sprawie na wiele lat skutecznie zablokowano dochodzenie. Obie medyczne sprawy prowadziła prokurator Justyna D. Śledczy z prokuratury w Legnicy chcieli postawić jej zarzuty nadużycia uprawnień i poświadczania nieprawdy w dokumentach. Ale nie zgodził się na to Sąd Dyscyplinarny. Prokuratura Okręgowa w Legnicy zapowiada zaskarżenie tej decyzji.

Jakie są powody decyzji Sądy Dyscyplinarnego? – Nie znamy ich. Czekamy na akta i pisemne uzasadnienie decyzji sądu. Na pewno je zaskarżymy – mówi rzeczniczka legnickiej prokuratury Lilianna Łukasiewicz. Zgodnie z prawem, żeby postawić zarzuty popełnienia przestępstwa prokuratorowi musi się na to zgodzić Sąd Dyscyplinarny. Od jego decyzji można się odwołać do Wyższego Sądu Dyscyplinarnego. Decyzja tego drugiego jest ostateczna.

Przypomnijmy jak było. Justyna D. pracowała w Prokuraturze Rejonowej Wrocław Śródmieście. We wrześniu 2012 roku wyszło na jaw, ze zginęły gdzieś akta sprawy znanego wrocławskiego ginekologa prof. Andrzeja K. Ofiarą błędu lekarskiego ma być Małgorzata Ossmann. W sierpniu 2007 r. lekarze mieli zbyt późno rozpoznać, że zaczął się poród. Rozpoczęło się cesarskie cięcie, ale dziecka nie udało się już uratować. Zagrożone było również życie pani Małgorzaty. Od 2007 roku pani Małgorzata walczy o sprawiedliwość.

W oparciu o opinie biegłych z medycyny sądowej profesorowi – jak również innemu lekarzowi z Kliniki Ginekologii i Położnictwa Akademii Medycznej – postawiono zarzuty popełnienia przestępstwa. W 2009 roku Justyna D. postanowiła poprosić ekspertów o dodatkową opinię. Do września 2012 wydawało się, że akta są w Zakładzie Medycyny Sądowej Akademii Medycznej w Poznaniu. W śródmiejskiej prokuraturze były nawet pisma z Poznania. We wrześniu 2012 okazało się jednak, że tak naprawdę akta Małgorzaty Ossmann nigdy do Poznania nie trafiły. Justyna D. – zapytana gdzie są – zasłabła i trafiła do szpitala. Potem okazało się też, że korespondencja z poznańską medycyną sądową została sfałszowana.

Wszczęto śledztwo, które trafiło do Legnicy. Akta pani Małgorzaty odnalazły się w… Białymstoku.Przyszły tam w dniu, w którym ujawniliśmy na portalu www.gazetawroclawska.pl , że doszło do skandalu. Jak tam trafiły, nie wiadomo.

Okazało się, że Justyna D. nadzorowała jeszcze jedno śledztwo związane z lekarskim błędem. Wszczęte w 2007 roku. Dotyczyło innej kliniki Akademii Medycznej: Kliniki Chirurgii Ogólnej i Onkologicznej. O szczegółach tej sprawy niewiele wiemy. Poza szokującymi informacjami, że akta – wysłane jakoby do ekspertów – gdzieś zginęły, a rzecz wyszła dopiero po pięciu latach śledztwa. Nie odnalazły się nigdy! Odtworzono je, ale śledztwa nie uratowano. Sprawę trzeba było umorzyć z powodu przedawnienia.

Legnicka prokuratura twierdzi, że ma dowody obciążające Justynę D. Zdaniem śledczych pani prokurator celowo ukryła akta obu spraw. W historii Małgorzaty Ossmann Justynę D. chciano obciążyć dodatkowo zarzutem fałszowania pism przychodzących jakoby z Poznania.

Ale Sąd Dyscyplinarny nie zgodził się z tezą, że dowody wystarczają na zarzucenie Justynie D. przestępstwa. Jeśli opinie tę podtrzyma sąd wyższej instancji, śledztwo trzeba będzie umorzyć. A pytanie – kto tuszował sprawę błędów na Akademii Medycznej – nadal pozostanie otwarte.

Póki co, ukarani za skandal w śródmiejskiej prokuraturze zostali jedynie podatnicy. Małgorzacie Ossmann skarb państwa wypłacił 20 tysięcy odszkodowania za przewlekłość śledztwa w jej sprawie. Dopiero kilka miesięcy temu trafiła ona do sądu z aktem oskarżenia. Ale proces jeszcze się nie rozpoczął

gazetawroclawska.pl

Nowy dowód na więzienie CIA w Polsce

W archiwach wywiadu cywilnego znajduje się dokument potwierdzający istnienie w Polsce tajnego więzienia CIA – wynika z informacji WPROST. W 2004 roku Amerykanie wystąpili do strony polskiej z propozycją przedłużenia współpracy na terenie tajnego ośrodka polskiego wywiadu w Starych Kiejkutach. To tam miało być zlokalizowane tajne więzienie. Otrzymali pisemną odmowę. Ten dokument z klauzulą ściśle tajne jest datowany w czasie, gdy wywiadem kierował Andrzej Ananicz za rządów Marka Belki.

Drugim ściśle tajnym dokumentem potwierdzającym istnienie więzienia jest projekt umowy, sporządzony i podpisany przez polski wywiad. Na dokumencie nie ma jednak podpisu strony amerykańskiej. Dokument zawiera m.in. paragraf, który opisuje sytuację, co dzieje się w przypadku śmierci więźnia CIA. Co ciekawe w projekcie umowy dla opisu osób, które mają przebywać w tajnym więzieniu zastosowano termin „zatrzymani”.

To istotne fakty ponieważ w zeszłym tygodniu w Strasburgu ruszyło publiczne postępowanie w sprawie tajnego więzienia CIA w Polsce. To efekt skargi Saudyjczyka i Palestyńczyka, którzy twierdzą, że byli w Polsce przetrzymywani i torturowani przez amerykańskie służby.

Publiczną rozprawę, która odbyła się w zeszły wtorek, poprzedziło niejawne spotkanie przed Trybunałem wszystkich stron. Powołani eksperci przedstawiali swoje raporty mające świadczyć, że fakt istnienia więzienia jest bezsporny. Jednym z nich był senator Józef Pinior, były szef komisji Parlamentu Europejskiego, która prowadziła śledztwo w tej sprawie. Według informacji, które przeciekły do dziennikarzy ze strony amerykańskich adwokatów Al-Nashira i Zubajdy, między Piniorem a prokuratorem Januszem Śliwą, który prowadzi śledztwo w Polsce, wywiązała się ostra wymiana zdań. Pinior przedstawiał raport po angielsku, prokurator Śliwa mówił po polsku. Zapytał Piniora, czy spełnił prośbę polskiej prokuratury i nakłonił swoich świadków, których relacje wykorzystał do sporządzenia raportu, by złożyli oficjalne zeznania z gwarancją zachowania anonimowości. Z takim oczekiwaniem polska prokuratura wstąpiła do Piniora podczas jego przesłuchania w maju tego roku. Pinior odpowiedział, że w posiadaniu prokuratury są tajne dokumenty, które są wystarczające, żeby zamknąć sprawę. Prokurator dopytywał dalej, czy zdaniem Piniora za więzieniami mogły stać Wojskowe Służby Informacyjne? Na to Pinior zirytowany przeszedł na język polski i dobitnie podkreślił, że za więzienia CIA odpowiedzialny jest wywiad cywilny.

Więcej w najnowszym numerze Wprost.

Były adwokat staje przed sądem. Za kierowanie gangiem oszustów

Krzysztof S. – przed laty wrocławski aplikant adwokacki, a potem adwokat z szansami na wielką, prawniczą karierę – dziś będzie odpowiadał przed sądem za kierowanie gangiem oszustów. Siedzi w areszcie. Prokuratura przekonuje w akcie oskarżenia, że wśród jego ofiar są firmy z Czech i Słowacji. Płaciły mu po kilkadziesiąt tysięcy euro za dostawy cukru czy 400 tysięcy litrów oleju słonecznikowego. Kancelaria prawna, z którą związany był Krzysztof S. – miała być gwarantem wiarygodności całej transakcji. Nabywcy – gdy już się zorientowali, że doszło do oszustwa – nie mieli od kogo odzyskać zapłaconych za towar pieniędzy.
Śledztwo w tej sprawie prowadziły wrocławska prokuratura Krzyki Zachód oraz policja. Krzysztof S. przez wiele miesięcy był poszukiwany listem gończym. Dziś siedzi w areszcie. W kwietniu jego sprawa trafiła do sądu. Zdaniem prokuratury, Krzysztof S. – jeszcze jako prawnik związany z korporacją adwokacką – kierował zorganizowaną grupą przestępczą, zajmującą się oszustwami.

Wcześniej był właścicielem firmy, która miała koncesję na handel paliwami.

Wiosną 2010 roku sprzedał tę firmę mieszkańcowi Wrocławia. Zdaniem prokuratury – jednemu z członków gangu. Śledczy przekonują, że to była fikcja, bo wszystkim cały czas kierował Krzysztof S. „Paliwowa” firma z nowym prezesem zaczęła oferować do sprzedaży… cukier w dużych ilościach.

Oto przykład takiej transakcji. Pod koniec kwietnia 2010 roku firma ze Słowacji dostała ofertę zakupu cukru od wrocławskiej firmy. Słowacki przedsiębiorca przyjechał na rozmowy. Negocjacje prowadzono w biurze firmy przy ul. Powstańców Śląskich. Szybko ustalono warunki transakcji i dostawy. W negocjacjach uczestniczyły osoby, które – jak dziś twierdzi prokuratura – należały do gangu kierowanego przez Krzysztofa S.

Firma ze Słowacji zawarła umowę. Wynikało z niej, że treść kontraktu przygotowała wrocławska kancelaria prawna. Ta, z którą z wiązany był aplikant, potem mecenas S.

Na wskazane w umowie konto ze Słowacji przysłano pieniądze. Ale cukier nigdy nie dotarł do kontrahenta. Zaniepokojony szef firmy wydzwaniał do Wrocławia. W końcu skontaktował się z Krzysztofem S. , reprezentantem kancelarii przygotowującej projekt umowy. Mecenas miał go uspokajać, że wszystko jest w porządku, a cukier na pewno dotrze na miejsce przeznaczenia, bo partner jest wiarygodny.

Cukier nigdy nie dotarł na Słowację. Oszukany biznesmen ustalił później, że firma transportowa, która miała dostarczyć mu towar, nigdy nie dostała takiego zlecenia, zaś cukrownia nigdy nie sprzedawała cukru wrocławskiej firmie paliwowej. Natomiast biuro, w którym prowadzono negocjacje… było wynajęte na kilka godzin. Pieniądze słowackiej firmy zostały wypłacone w gotówce.

Akt oskarżenia opisuje kilka podobnych transakcji. Oszukane mają być zarówno polskie firmy – które zapłaciły za dostawę napojów, jak i dwie czeskie. Jedna nie doczekała się oleju słonecznikowego, druga cukru.

Krzysztof S. nie jest już adwokatem. Sam zrezygnował z korporacji. Nie przyznaje się do zarzucanych mu czynów. W śledztwie przekonywał, że był przekonany o rzetelności firm, które miały dostarczać partnerom cukier, napoje czy olej. On sam nie miał z transakcjami nic wspólnego.

gazetawroclawska.pl

„Gdzie ws. radarów były służby specjalne?”

– W dokumentach ws. przetargu na radary, do których dotarły „Wiadomości” TVP1 fałszerstwo goni fałszerstwo – tak wiceprzewodniczący Zespołu Doradców Gospodarczych TOR Adrian Furgalski komentował w TVP Info informacje „Wiadomości” TVP1 o podejrzeniu nieprawidłowości przy przetargu na radary dla lotnisk w Warszawie i Krakowie. „Wiadomości” TVP1 ustaliły, że firma, która wygrała wart 26 mln zł przetarg na dostawę i montaż specjalistycznych radarów na lotniskach w Warszawie i Krakowie, mogła posłużyć się fałszywymi dokumentami, próbując udowodnić swoje doświadczenie w instalowaniu takich urządzeń w innych portach lotniczych na świecie.

– Kiedy reporterzy „Wiadomości” przedstawili mi te dokumenty, to przecierałem oczy ze zdumienia. Dlatego, że tam fałszerstwo goni fałszerstwo – mówił Adrian Furgalski. – Pomijam już fakt, że firma która startowała w przetargu, jest firmą handlową nie mającą z rynkiem lotniczym nic wspólnego. Reprezentuje ona firmę czeską, która już dwa lata temu próbowała nam wcisnąć taki radar. Wtedy odpowiedź Państwowej Agencji Żeglugi Powietrznej była taka: odrzucamy, nie macie doświadczenia w lotnictwie cywilnym, a parametry tego radaru w naszym przekonaniu nie zapewniają norm bezpieczeństwa. Uważam, że w ciągu dwóch lat, ta firma nie jest w stanie przedstawić radaru, który nie będzie zagrażał bezpieczeństwu – dodał.

Ekspert wskazywał na fakt, że informacje o potencjalnych nieprawidłowościach były kierowane do PAŻP od połowy roku, a mimo to zdecydowano się na podpisanie umowy. – Gdzie są odpowiednie służby? – dopytywał się Furgalski. – Mamy tarczę antykorupcyjną i ABW z mocy przepisów musi sprawdzać wszystkie przetargi powyżej 20 mln zł. Więc, jeśli nie ma potwierdzenia, że taki radar gdziekolwiek pracuje, fałszowane są podpisy, wymaga to sprawdzania. Jeżeli sama Państwowa Agencja Żeglugi Powietrznej była głucha na bardzo dużą ilość ostrzeżeń, to nasuwa się pytanie, gdzie są służby specjalne, bo one winne zapewnić temu przetargowi bezpieczną otoczkę – podkreślił.

Furgalski stwierdził, że w razie potwierdzenia się zarzutów, umowa na radary będzie nieważna. Zasugerował także, że ministerstwo transportu powinno skontrolować proces kontrowersyjnego przetargu.

tvp.info

Kontrowersyjny biurowiec na Starówce. Pozwolenie wydała matka współtwórcy projektu

Ruszyła najbardziej kontrowersyjna inwestycja w Warszawie, czyli budowa biurowca przy Placu Zamkowym. Budynek projektował architekt, zgodę na budowę wydała jego matka, urzędniczka. Zrobiła to z upoważnienia prezydent Hanny Gronkiewicz-Waltz. Na Starym Mieście, 80 metrów od Kolumny Zygmunta stanie okazały biurowiec za 130 mln złotych. Żadna inna inwestycja nie rozpaliła ostatnio w Warszawie aż takich emocji. Jednym z współtwórców projektu biurowca jest architekt Bartosz Naperty.

Projekt budowlany zatwierdziła i wydała pozwolenie na budowę jego matka Jolanta Zdziech-Naperty, która jest naczelniczką wydziału architektury i budownictwa na warszawskim Śródmieściu. Bez jej decyzji inwestycja nie mogłaby ruszyć.

Naperty, jeszcze w pierwszej połowie października, chwalił się projektem biurowca na internetowej stronie swojej pracowni architektonicznej. Wiadomości jednak zniknęły.

– Nie wiem, dlaczego tej informacji już nie ma. Może zniknęła przy jakichś zmianach na stronie? – mówi nam Bartosz Naperty, który jednocześnie przyznał, że był jednym z projektantów biurowca przy Senatorskiej.

Jolantę Zdziech-Naperty spytaliśmy, czy przed podjęciem decyzji informowała przełożonych, że współtwórcą koncepcji architektonicznej budynku jest jej syn? – Nie robiłam tego. Nie było takiej potrzeby – mówi. Pani naczelnik wskazuje, że rola jej syna w tym projekcie nie była kluczowa.

Więcej w tekście Michała Majewskiego w najnowszym numerze tygodnika (45/2013) „Wprost”.

Zatrudniają syna dyrektora, wygrywają miejskie kontrakty

Dyrektor Tadeusz Dziuba odpowiada za większość miejskich inwestycji. Jest inżynierem, tak samo jego syn. A firma, która zatrudnia Dziubę juniora, wygrywa ratuszowe przetargi. Wydział inwestycji i remontów urzędu odpowiada za praktycznie wszystkie miejskie inwestycje, poza drogowymi. Co roku wydział dyrektora Tadeusza Dziuby gospodaruje milionami złotych.

Niedawno opisywaliśmy sprawę budowy basenu przy Zespole Szkół nr 7 przy ul. Roztocze. Na początku września z pompą przecinano tam wstęgę przy zakończonej inwestycji, ale basen nadal jest zamknięty. Budowa kosztowała około 8 mln zł, odpowiadała za nią firma Edach. Na forum internetowym „Gazety” pod naszą publikacją anonimowy internauta napisał, że pracownikiem Edachu jest syn dyrektora Dziuby.

Co wie ojciec o synu?

Sprawdziliśmy i rzeczywiście okazało się, że Paweł Dziuba jest młodym inżynierem budownictwa zatrudnionym w Edachu. Gdy zapytaliśmy o to Dziubę seniora, ten stwierdził, że jego potomek raczej już tam nie pracuje. – Był na stażu. Chyba przedłużono z nim umowę, ale nie jestem pewien. Syn ze mną już nie mieszka – podkreśla.

Dyrektor Dziuba widocznie nie ma pełnych informacji. – Pan Paweł Dziuba jest inżynierem budownictwa, który u nas zdobywa niezbędny staż potrzebny do starania się o uprawnienia kierownika budowy. Został przyjęty do naszej firmy 26 września ub.r. – potwierdza Mirosław Farion, dyrektor ds. handlowych Edachu.

Jednocześnie Farion broni się, że zlecenie na budowę basenu jego przedsiębiorstwo dostało dużo wcześniej, nim przyjęto Dziubę juniora. Umowę z miastem spółka podpisała jeszcze we wrześniu 2011 r.

Odkąd syn dyrektora zdobywa doświadczenie w Edachu, firma ta wygrała przynajmniej dwa miejskie przetargi. Wiosną ratusz zlecił jej budowę zaplecza socjalno-sanitarnego przy gimnazjum nr 16 na Czechowie. W tym miesiącu Edach zdobył kontrakt na ocieplenie gimnazjum nr 7 na LSM.

– Jego pracy u nas absolutnie nie można łączyć z tym, że jego ojciec jest dyrektorem wydziału inwestycji w ratuszu. Co więcej, dbamy o to, aby nie zajmował się projektami dla gminy. Zawsze wygrywamy przetargi, oferując najniższą cenę – przekonuje Farion. Twierdzi, że Edach nie może liczyć na jakiekolwiek preferencyjne traktowanie.

– Dość powiedzieć, że dla gminy budowaliśmy również żłobek przy ul. Wolskiej. Urząd poprosił nas o roboty nieuwzględnione w projekcie, zgodziliśmy się, a do tej pory nie otrzymaliśmy za to wynagrodzenia. Nie można więc mówić o jakiejkolwiek przychylności – udowadnia Farion.

Sam Paweł Dziuba wczoraj był dla nas nieuchwytny.

Czyste ręce dyrektora

Zapytany przez nas o to prezydent Lublina Krzysztof Żuk zapowiada, że ratuszowi kontrolerzy sprawdzą prawidłowość przetargów wygranych przez Edach: – Dla pełnego wyjaśnienia sprawy polecę jednak wydziałowi audytu i kontroli, aby zbadał przetargi, co do których mogą być wątpliwości.

Żuk zastrzega też, że wierzy, iż w całej sprawie dyrektor Dziuba zachował czyste ręce: – Na blisko sto przetargów ogłoszonych w tym roku ta firma wygrała zaledwie dwa. Dyrektor nie uczestniczył w postępowaniach przetargowych, nie brał udziału w głosowaniach, w których komisje wybierały zwycięzców, więc wszystko jest transparentne.

gazeta.pl