Skarb państwa zapłaci olbrzymie odszkodowanie dawnemu Centrozapowi

Skarb państwa ma zwrócić spółce Ideon (dawny Centrozap) 27,8 mln zł wraz z odsetkami za błędne decyzje organów podatkowych – potwierdził Sąd Najwyższy, zamykając prawie dziesięcioletni proces w tej sprawie. Ideon znajduje się obecnie w upadłości układowej.
– Ta sprawa pokazuje, jak ostrożnie trzeba wydawać decyzje podatkowe obciążające przedsiębiorców wielomilionowymi zobowiązaniami – powiedział w uzasadnieniu wyroku sędzia Wojciech Katner. Podkreślił, że decyzje podatkowe opiewające na bardzo wysokie kwoty podejmował ten sam inspektor podatkowy, miały one w dodatku rygor natychmiastowej wykonalności. W efekcie dochodziło do zajęcia kont bankowych i blokowania środków na bieżącą działalność, co omal nie doprowadziło spółki do bankructwa i likwidacji.

Pracownicy na bruk, straciła gospodarka

– Upadłość to nie jest tylko sprawa przedsiębiorcy, dotyczy ona dużej liczby osób zatrudnionych w spółce, a nawet ma wpływ na całą gospodarkę, zwłaszcza gdy chodzi o spółkę notowaną na giełdzie – podkreślił Katner. Tym samym Sąd Najwyższy potwierdził wcześniejsze orzeczenia sądów I i II instancji zasądzających na rzecz katowickiej spółki 27,8 mln zł wraz z odsetkami i kosztami procesu. Chodzi o decyzje aparatu skarbowego z czasów, gdy spółka nosiła nazwę Centrozap. W marcu 2012 r. Walne Zgromadzenie Akcjonariuszy Centrozapu podjęło uchwałę o zmianie nazwy na Ideon SA.

Wielki proces przeciwko skarbowi państwa

Był to jeden z największych w Polsce procesów wytoczonych przez podmioty gospodarcze skarbowi państwa. Spółka twierdziła, że działania aparatu skarbowego i ujawnienie informacji o bardzo poważnych zobowiązaniach podatkowych doprowadziły ją do kłopotów finansowych – straciła nie tylko aktywa i pieniądze, ale także dobre imię, zaufanie odbiorców, wiarygodność na krajowych i zagranicznych rynkach. Pierwotnie spółka żądała 100 mln zł.

Poszło o rzekome wyłudzenie VAT

Problemy Centrozapu zaczęły się w połowie lat 90., gdy spółka zajmowała się handlem oprogramowaniem komputerowym. W 2001 r. urząd kontroli skarbowej dopatrzył się nieprawidłowości i wydał serię decyzji nakazujących spółce zapłatę rzekomo wyłudzonego podatku VAT.

Kwoty zobowiązań z poszczególnych decyzji sięgały 120 mln zł. Decyzje te miały dodatkowo rygor natychmiastowej wykonalności. W efekcie zajęte zostały konta bankowe spółki, a na nieruchomościach należących do niej ustanowiono hipoteki.

Spółka odwołała się od tych decyzji, a sądy administracyjne potwierdziły, że większość z tych decyzji była sprzeczna z prawem. Centrozap odzyskał jedynie część zajętych środków. Skierował więc do sądu cywilnego pozew o odszkodowanie od skarbu państwa.

14 błędnych decyzji urzędników

Pierwszy proces w tej sprawie przed katowickim sądem okręgowym trwał ponad trzy lata. W listopadzie 2008 r. sąd przyznał spółce 42,5 mln odszkodowania.

Wraz z odsetkami liczonymi od marca 2005 r. chodziło o kwotę ok. 63 mln zł. W uzasadnieniu sąd podkreślił, że nie ma wątpliwości co do tego, że urzędnicy skarbowi wydali w sprawie Centrozapu 14 błędnych decyzji, przyczyniając się tym do pogrążenia i upadłości spółki.

Apelację od tego wyroku złożyła Prokuratoria Generalna reprezentująca w procesie skarb państwa. Prokuratoria stała na stanowisku, że nie było mowy o bezprawności decyzji wydanych wobec Centrozapu, choć – jak przyznała – można mówić o ich wadliwości.

Gdy katowicki sąd apelacyjny podzielił wątpliwości Prokuratorii i oddalił powództwo Centrozapu, spółka skierowała do Sądu Najwyższego skargę kasacyjną, którą SN uznał za zasadną.

Sprawa trafiła więc ponownie do katowickiego sądu okręgowego, który tym razem wydał orzeczenie korzystne dla spółki i zasądził na jej rzecz 27,8 mln zł odszkodowania wraz z odsetkami i kosztami procesowymi.

Katowicki sąd ogłosił upadłość spółki

Prokuratoria Generalna zaskarżyła to orzeczenie do Sądu Najwyższego, ale w czwartek SN oddalił jej skargę kasacyjną, kończąc tym samym trwający prawie 10 lat proces. W uzasadnieniu czwartkowego wyroku SN wskazał, że sądy prawidłowo ustaliły, które decyzje były bezprawne i stanowiły bezpośrednie źródło odpowiedzialności odszkodowawczej Skarbu Państwa.

– Bezprawność decyzji skarbowych nie musi być wyartykułowana wprost, ona wynika z ich treści – powiedział sędzia Katner. SN wytknął też wiele nieprawidłowości Prokuratorii Generalnej i organom skarbowym. – W toku procesu dała się zauważyć bierność i nikłe zainteresowanie procesem strony pozwanej – powiedział Katner. Dodał, że mimo wezwań Prokuratoria Generalna nie odnosiła się do dowodów z opinii biegłych ustalających wysokość odszkodowania.

We wrześniu 2013 r. katowicki sąd ogłosił upadłość spółki, jednak nie zakończyła ona działalności. Sąd zatwierdził bowiem układ z wierzycielami, a jednym ze źródeł spłaty wierzycieli będzie dziś zasądzone odszkodowanie od skarbu państwa.

Ideon pogrążył Polonię Warszawa

Prezes i udziałowiec Ideona Ireneusz Król w lipcu nabył 100 proc. udziałów w Polonii Warszawa, klubie Ekstraklasy od Józefa Wojciechowskiego, prezesa JW. Construction. Początkowo chciał przenieść klub do Katowic, ale ostatecznie pozostawił go w Warszawie. Na koszulkach piłkarzy zawitało logo Odeonu. Jednak bardzo szybko Król przestał płacić piłkarzom. W związku z tym zaczęli oni rozwiązywać umowy (z winy klubu). Polonia nie otrzymała licencji na grę w Ekstraklasie i ostatecznie nowy sezon rozpoczęła w IV lidze piłkarskiej (czyli piątej klasie rozgrywek).

gazeta.pl

„Gdzie ws. radarów były służby specjalne?”

– W dokumentach ws. przetargu na radary, do których dotarły „Wiadomości” TVP1 fałszerstwo goni fałszerstwo – tak wiceprzewodniczący Zespołu Doradców Gospodarczych TOR Adrian Furgalski komentował w TVP Info informacje „Wiadomości” TVP1 o podejrzeniu nieprawidłowości przy przetargu na radary dla lotnisk w Warszawie i Krakowie. „Wiadomości” TVP1 ustaliły, że firma, która wygrała wart 26 mln zł przetarg na dostawę i montaż specjalistycznych radarów na lotniskach w Warszawie i Krakowie, mogła posłużyć się fałszywymi dokumentami, próbując udowodnić swoje doświadczenie w instalowaniu takich urządzeń w innych portach lotniczych na świecie.

– Kiedy reporterzy „Wiadomości” przedstawili mi te dokumenty, to przecierałem oczy ze zdumienia. Dlatego, że tam fałszerstwo goni fałszerstwo – mówił Adrian Furgalski. – Pomijam już fakt, że firma która startowała w przetargu, jest firmą handlową nie mającą z rynkiem lotniczym nic wspólnego. Reprezentuje ona firmę czeską, która już dwa lata temu próbowała nam wcisnąć taki radar. Wtedy odpowiedź Państwowej Agencji Żeglugi Powietrznej była taka: odrzucamy, nie macie doświadczenia w lotnictwie cywilnym, a parametry tego radaru w naszym przekonaniu nie zapewniają norm bezpieczeństwa. Uważam, że w ciągu dwóch lat, ta firma nie jest w stanie przedstawić radaru, który nie będzie zagrażał bezpieczeństwu – dodał.

Ekspert wskazywał na fakt, że informacje o potencjalnych nieprawidłowościach były kierowane do PAŻP od połowy roku, a mimo to zdecydowano się na podpisanie umowy. – Gdzie są odpowiednie służby? – dopytywał się Furgalski. – Mamy tarczę antykorupcyjną i ABW z mocy przepisów musi sprawdzać wszystkie przetargi powyżej 20 mln zł. Więc, jeśli nie ma potwierdzenia, że taki radar gdziekolwiek pracuje, fałszowane są podpisy, wymaga to sprawdzania. Jeżeli sama Państwowa Agencja Żeglugi Powietrznej była głucha na bardzo dużą ilość ostrzeżeń, to nasuwa się pytanie, gdzie są służby specjalne, bo one winne zapewnić temu przetargowi bezpieczną otoczkę – podkreślił.

Furgalski stwierdził, że w razie potwierdzenia się zarzutów, umowa na radary będzie nieważna. Zasugerował także, że ministerstwo transportu powinno skontrolować proces kontrowersyjnego przetargu.

tvp.info

Strażnicy gminni na łowach w Kłomnicach. Wlepili aż 7 tys. mandatów – bezprawinie?

Strażnicy gminni z Mykanowa wystawili bezprawnie blisko 7 tys. mandatów za przekroczenie prędkości – ocenił Śląski Urząd Wojewódzki. Sprawa trafiła do prokuratury, ale ta nie dopatrzyła się przestępstwa. Pewien częstochowianin wpadł w sidła fotoradaru na terenie gminy Kłomnice i dostał mandat od strażników gminnych z… Mykanowa.

Nie chciał zapłacić kary i złożył skargę do wojewody śląskiego. Ten skierował do Mykanowa kontrolerów, którzy wykryli wiele nieprawidłowości dotyczących stosowania fotoradarów.

Mandat to mandat. Płać, człowieku!

Generalnie wykryto, że od lipca 2011 roku do końca marca 2013 roku tamtejsi strażnicy wystawili w sąsiedniej gminie blisko 7 tys. mandatów z naruszeniem obowiązujących przepisów.

Jak do tego doszło? Otóż przed trzema laty władze Kłomnic podpisały porozumienie z Mykanowem, w myśl którego mykanowscy strażnicy dostali zgodę na wystawianie fotoradaru na sąsiednim terenie. I zaczęli działać.

Tymczasem kontrola wojewody wykazała, że podpisując międzygminne porozumienie, zapomniano w regulaminie straży w Mykanowie dokonać wpisu o upoważnieniu do kontroli fotoradarem, także na terenie Kłomnic. Zdaniem kontrolujących takiego wpisu w regulaminie straży gminnej mogła dokonać tylko Rada Gminy Mykanów. To był najpoważniejszy zarzut. Ponadto w kilkunastu innych przypadkach wytknięto mykanowskiej straży nienadążanie za zmianami w przepisach.

Po kontroli w Mykanowie wojewoda śląski, który sprawuje nadzór nad strażami gminnymi i miejskimi, poprosił Śląską Komendę Wojewódzkiej Policji, aby ta skierowała sprawę do prokuratury. I tak się stało. Prokurator miał zbadać, czy komendant straży w Mykanowie przekroczył uprawnienia służbowe i działał na szkodę interesu publicznego bądź prywatnego.

Równolegle sprawca całego zamieszania, czyli wielokrotnie karany za szybką jazdę częstochowianin, nie przyjmując mandatu, miał sprawę w sądzie. Ten uznał, że nawet gdy mandat był wystawiony bez administracyjnego upoważnienia na terenie gminy Kłomnice, to ten fakt nie zwalnia od odpowiedzialności za popełnione wykroczenie. I skazał mieszkańca Częstochowy na karę grzywny.

Podobnie na sprawę patrzyła prokuratura. Uznała, że być może doszło do błędów administracyjnych, ale prawo karne nie zostało złamane. Stąd odmowa wszczęcia śledztwa. Co więcej, Dariusz Rowicki, szef mykanowskich strażników udowodnił w prokuraturze, że zanim przystąpiono do porozumienia między gminami, pytano o zgodę na używanie fotoradaru na drogach sąsiedniej gminy komendę wojewódzką policji. I takie upoważnienie zostało udzielone.

Dbają o bezpieczeństwo czy o gminny budżet?

Straż gminna w Mykanowie jest bodaj najczęściej kontrolowaną przez urząd wojewódzki jednostka w woj. śląskim. Niemal od początku jej działalności padają zarzuty, że zakupiono tam fotoradar nie z dbałości o bezpieczeństwo na drogach, lecz z troski o wpływy do gminnego budżetu. W 2010 roku kontrola z urzędu wojewódzkiego wykazała, że rok wcześniej w Mykanowie wystawiono 9052 mandaty kierowcom złapanym dzięki fotoradarowi na sumę 2,7 mln zł. Tymczasem w przypadku innych wykroczeń takich mandatów w ciągu całego roku wypisano raptem… 22.

Od 1 stycznia 2011 r. straż gminna (miejska) może dokonywać kontroli fotoradarami na wszystkich drogach na terenie zabudowanym, a poza tym terenem wyłącznie na gminnych, powiatowych i wojewódzkich. Miejsca stawiania fotoradarów ma strażnikom wskazywać policja. Na drogach krajowych fotoradary mogą być instalowane wyłącznie przez Inspekcję Transportu Drogowego na wniosek samorządu. Wiele gmin – jak np. Żarki – na urzędowych stronach internetowych podaje nawet z miesięcznym z wyprzedzeniem miejsca i daty kontroli gminnym fotoradarem. Mykanów i Kłomnice tego nie robią.

Jak przed kilkoma dniami poinformował prezes NIK Krzysztof Kwiatkowski trwająca kontrola radarów wykazała, że część z urządzeń, wbrew przepisom, jest umieszczana w miejscu, które nie zostało uzgodnione z policją.

– Nawet jeśli radary umieszczane były pod nadzorem policji, to strażnicy ustawiali tam urządzenia tylko na kilka minut – potem przenosili je w miejsca, gdzie nie powinny stać. – Przez większość czasu pracowały tam, gdzie można uzyskać wynik, czyli dużo mandatów. Po zakończeniu służby fotoradary znów wracały na miejsce ustalone z policją – dodaje Paweł Biedziak, rzecznik NIK. To oznacza, że urządzenie stoi nie w tych miejscach, gdzie dochodziło do wypadków drogowych, a tam, gdzie można łatwo namierzyć wielu kierowców przekraczających prędkość… NIK będzie kontrolował ustawienie radarów stacjonarnych i przenośnych do końca roku. Wyniki poznamy w pierwszej połowie 2014 roku.

Jednak kierowcy powinni wiedzieć, że nawet niezgodne z prawem ustawienie fotoradaru czy błędne zapisy w regulaminach straży nie zwalniają kierowców z obowiązku zapłacenia mandatu za zbyt szybką jazdę.

gazeta.pl

Prokurator chora psychicznie, ale pracować musi

Lekarze stwierdzili u prokurator z Katowic chorobę dwubiegunową, ZUS uznał ją za niezdolną do pracy. Przełożeni kazali jej jednak wrócić do śledztw. A adwokaci zacierają ręce: – Każdy akt oskarżenia będzie można podważyć. 33-letnia Aldona R. od sześciu lat pracuje w Prokuraturze Rejonowej w Katowicach. Na początku 2012 r. zaczęła się skarżyć na bóle głowy, poszła do neurologa. Ten dał zwolnienie lekarskie i zaczął leczyć.

Terapia nie przyniosła efektu, prokurator R. czuła się coraz gorzej. Zaczęła mieć stany lękowe, urojenia i problemy z koncentracją. Neurolog wysłał ją do psychiatry, który rozpoznał poważną chorobę. Śledcza od roku leczy się psychiatrycznie. I ma potwierdzającą to dokumentację.

Utrzymuje ją narzeczony

– Aldona wstydziła się przyznać przełożonym do choroby, bo wiedziała, że to może przekreślić jej karierę. Przez pewien czas przedkładała więc L4 od neurologa, a nie psychiatry – mówi Grzegorz, narzeczony prokurator. W trakcie choroby okazało się, że kobieta zaszła w ciążę, którą po kilku tygodniach poroniła. Wtedy do pracy zaczęła wysyłać zwolnienia od ginekologa.

Zgodnie z przepisami po roku pobytu na L4 prokuratura przestała wypłacać Aldonie R. pensję. Od pięciu miesięcy kobietę utrzymuje narzeczony. – Lekko nie ma, bo leczenie jest drogie – przyznaje mężczyzna. Prokurator przestała już ukrywać chorobę psychiczną i przesyła zwolnienia lekarskie od psychiatry. W lipcu wezwano ją na kontrolę do ZUS, gdzie lekarz orzecznik stwierdził, że R. „jest trwale niezdolna do pełnienia obowiązków prokuratora”. Według ustawy o prokuraturze w takiej sytuacji powinna przejść w stan spoczynku i dostawać 75 proc. wynagrodzenia.

Sprzeciw prokuratury

Ale Krzysztof Kołaczek, szef Prokuratury Okręgowej w Katowicach, negatywnie zaopiniował wniosek. A Krajowa Rada Prokuratorów zgodnie z jego sugestią go odrzuciła. To oznacza, że R. powinna teraz wrócić do pracy i dalej prowadzić śledztwa. Dlaczego? – Kierownictwo prokuratury złożyło sprzeciw od decyzji orzecznika ZUS, bo nie wskazał on, dlaczego R. jest trwale niezdolna do pracy. Nie dysponujemy jej historią choroby, zwolnienia lekarskie przedkładane były przez lekarzy różnych specjalizacji, a jedno zostało zakwestionowane przez ZUS. Chcemy, by opinia orzecznika została zweryfikowana przez komisję lekarską, by mieć pewność, że prokurator jest chora. Tyle że trzykrotnie nie stawiła się na jej posiedzenie – mówi prokurator Marta Zawada-Dybek, rzeczniczka prasowa Prokuratury Okręgowej w Katowicach.

„Boi się nawet podejść do okna”

– Aldona jest w fatalnym stanie, boi się nie tylko wyjść z domu, ale nawet podejść do okna. Tym bardziej że jacyś ludzie z prokuratury co jakiś czas podjeżdżają pod nasz dom, robią zdjęcia, sprawdzają, czy kłódka na bramie jest zamknięta – wyjaśnia Grzegorz.

„Gazeta” ustaliła jednak, że w katowickiej prokuraturze zdarzyła się też odwrotna historia. W czerwcu pozwolono przejść w stan spoczynku innej prokurator, choć orzecznik ZUS uznał, że jej stan zdrowia pozwalał na pracę w zawodzie. – Przepisy dopuszczają możliwość przejścia w stan spoczynku, kiedy prokurator przebywał rok na zwolnieniu lekarskim. W tym przypadku tak było, a przełożonym znany był jej stan zdrowia – tłumaczy prokurator Zawada-Dybek. Zapewnia, że jeśli komisja lekarska potwierdzi niezdolność R. do wykonywania zawodu, przełożeni pozytywnie zaopiniują także jej wniosek.

Na powrót prokurator Aldony R. do pracy czekają śląscy adwokaci. Ich zdaniem jej choroba psychiczna posłuży do podważania każdego sporządzonego przez nią aktu oskarżenia. – Przecież nie tylko podejrzany o dokonanie przestępstwa sprawca musi być poczytalny, ale dotyczy to także tropiącego go prokuratora – przypomina mecenas Andrzej Rajpert, nestor śląskiej palestry.

gazeta.pl

Sąd boi się teściowej? 45 sędziów zrezygnowało ze sprawy rozwodowej

Pani Magdalena nie może się rozwieść, bo 45 sędziów Sądu Okręgowego w Gliwicach wyłączyło się z prowadzenia sprawy. Powód? Jej teściową jest wizytatorka sądu apelacyjnego i jej ocena pracy sędziów ma wpływ na przebieg ich kariery. Pani Magdalena to filigranowa, atrakcyjna blondynka. W marcu wraz z dwiema córkami uciekła z domu. – Zostałam pobita przez męża, mam potwierdzającą to obdukcję – mówi kobieta. To przesądziło o losie jej małżeństwa. W maju opłaciła i złożyła w Sądzie Okręgowym w Gliwicach pozew o separację. Został przyjęty, a sprawie nadano sygnaturę. Jednak do dzisiaj nie wyznaczono terminu pierwszej rozprawy.

„Asekuracja sędziów graniczy z tchórzostwem”

Powód? 45 sędziów gliwickiego sądu na własne żądanie zrezygnowało z prowadzenia tej sprawy. – Powołaliśmy się na okoliczności, które mogą wywołać uzasadnioną wątpliwość co do naszej bezstronności – wyjaśnia sędzia Tomasz Pawlik, rzecznik prasowy Sądu Okręgowego w Gliwicach.

Okolicznością, o której mówi, jest to, że teściową pani Magdaleny jest sędzia wizytator Sądu Apelacyjnego w Katowicach. Odwiedza ona sądy, czyta akta prowadzonych przez sędziów spraw i wydaje opinie na temat ich pracy. Jej ocena ma wpływ na przebieg dalszej kariery sędziów.

Zdaniem prof. Piotra Kruszyńskiego, prawnika z Uniwersytetu Warszawskiego, zachowanie gliwickich sędziów to absurdalna asekuracja. – Graniczy ona z tchórzostwem, bo przecież sędzia powinien mieć charakter i nie bać się własnego cienia. Zresztą to nie sprawa karna, tylko rozwód – podkreśla prawnik. Jego zdaniem sędziowie mogliby się wyłączyć, gdyby mieli orzekać w sprawie rozwodowej sędzi sądu apelacyjnego, ale już nie jej syna. – Przecież nie żyjemy na Białorusi, gdzie wizytator może bez powodu złamać komuś karierę. W Polsce każdą negatywną opinię musi uzasadnić – przypomina prof. Kruszyński.

Posiedzenie niejawne: dziewczynki mają mieszkać z ojcem

Sprawa ma jednak dalsze konsekwencje. 27 czerwca pani Magdalena złożyła w prokuraturze doniesienie na męża. Zarzuciła mu, że była przez niego bita. Śledztwo w tej sprawie trwa i na razie nikomu nie przedstawiono zarzutów. Prokuratorzy planują przesłuchać sędzię sądu apelacyjnego.

28 czerwca mąż Magdaleny złożył w Sądzie Rejonowym w Gliwicach wniosek o przyznanie mu prawa do opieki nad córkami. I dziesięć dni później sędziowie zdecydowali, że na czas postępowania dziewczynki mają mieszkać z tatą. Dlaczego decyzja zapadła tak szybko?

W pisemnym uzasadnieniu sąd napisał, że to była sprawa niecierpiąca zwłoki, bo tego wymagał interes dzieci. „Z opinii psychologicznej wynika, że rodzice małoletnich nie potrafią porozumieć się w kwestiach dotyczących opieki nad dziećmi, podziału ról rodzicielskich oraz sposobu sprawowania władzy rodzicielskiej. (…) Dom rodzinny jest urządzony w sposób odpowiadający potrzebom dzieci. Małoletnie mają własne pokoje, urządzone stosownie do ich wieku oraz potrzeb, czują się w domu swobodnie i bezpiecznie” – argumentowali sędziowie, dlaczego to ojciec będzie się zajmował córkami.

Tyle że tę decyzję wydano na posiedzeniu niejawnym, nie informując o jego terminie pani Magdaleny. – Gdyby mnie powiadomiono, opowiedziałabym o sprawie w prokuraturze oraz o tym, co się działo w naszym domu. Sąd nie dał mi jednak szansy – mówi kobieta. 5 sierpnia odwołała się od decyzji o przekazaniu córek ojcu. Jednak jej zażalenie trafiło do sądu okręgowego, którego sędziowie nie chcą zajmować się sprawą. Nie rozpoznano odwołania do dzisiaj. – Choć sprawa nadal dotyczy dzieci, teraz już nie jest niecierpiąca zwłoki – ironizuje kobieta.

Teściowa: nie jestem stroną postępowania

Obecnie starsza córka pani Magdaleny mieszka z ojcem, młodsza z nią. W sierpniu gliwicki sąd wydał decyzję o jej przymusowym przekazaniu ojcu. Kobieta się do tego jednak nie zastosowała. – Chcę, żeby ta sprawa została rozstrzygnięta zgodnie z prawem. Tylko odnoszę wrażenie, że od początku stoję na straconej pozycji – podkreśla pani Magdalena.

Jej teściowa nie chciała rozmawiać z „Gazetą”. – Nie jestem stroną postępowania, a zresztą dzwoni pan na mój prywatny numer. O sprawę proszę pytać rzecznika sądu – stwierdziła wizytatorka Sądu Apelacyjnego w Katowicach. Jej syn nie odbierał naszych telefonów, choć odczytywał nagrywane na skrzynkę wiadomości. Nie chciał rozmawiać.

gazeta.pl

Były szef prokuratury skazany za wyłudzenia. Osiem lat więzienia

Po trwającym siedem lat procesie katowicki sąd uznał w środę, że Jerzy Hop, były szef prokuratury apelacyjnej, wyłudził 1,7 mln zł. Sędzia wyrok odczytywał 295 minut. Prokurator został skazany na osiem lat więzienia. Wyrok nie jest prawomocny.
Przez wiele lat Jerzy Hop był jednym z najbardziej wpływowych prawników w Polsce. Kierował Prokuraturą Apelacyjną w Katowicach, największą tego typu jednostką w kraju. To jego podwładni rozbili m.in. gang „Krakowiaka”, tropili mafię paliwową, doprowadzili do uwięzienia podejrzanego o oszustwa posła Marka Kolasińskiego czy też powiązanego z lewicą Józefa Jędrucha, szefa Colloseum.

W 2002 r. Hop został jednak zatrzymany przez ABW i trafił za kratki. Zarzucono mu wyłudzenie z 65 śląskich firm 1,7 mln zł. To najwyższy rangą prokurator w Polsce, który stracił stanowisko w tak spektakularny sposób.

Jerzy Hop

Cios przyszedł z najmniej oczekiwanej strony. Nieskazitelny wizerunek Hopa nadkruszyli w kwietniu 2002 r. dziennikarze „Newsweeka”. Wyliczyli, że wydaje więcej, niż zarabia. – Biorąc pod uwagę wysokość jego zarobków, nie stać go na willę w Rybniku, dwa bmw i auto dla syna – ustalili.

H. wszystkiemu zaprzeczył. Twierdził, że pomagała mu teściowa, która miała dostać spadek po swoim mężu, żołnierzu armii Andersa. – Za pomówienia puszczę „Newsweek” z torbami – zapowiadał szef katowickiej prokuratury apelacyjnej.

Nie zdążył. Barbara Piwnik, ówczesna minister sprawiedliwości, zdymisjonowała go i poleciła wszcząć śledztwo w jego sprawie. Efekty szokowały. Krakowscy śledczy oskarżyli H. o to, że przez kilka lat wzywał do swojego gabinetu szefów różnych śląskich firm i wypłakiwał się im na temat trudnej sytuacji finansowej prokuratury. Narzekał, że nie ma pieniędzy na papier, tusze, drukarki i telefony. Prosił o wsparcie. Nikt mu nie odmawiał.

– Pieniądze, które otrzymywał na zakup sprzętu biurowego, lądowały w jego kieszeni. W zamian wystawiał fikcyjne faktury – twierdzili krakowscy śledczy.

Przez prawie cały proces prokuratura wypłacała Jerzemu Hopowi połowę pensji. W 2011 r. odszedł on w stan spoczynku ze względu na zły stan zdrowia.

Odpowiadający z wolnej stopy prokurator nie pojawił się na sali rozpraw.

gazeta.pl

Prokurator, wypadek oraz kumoterstwo w Temidzie

Zwykły proces sądowy o pieniądze odsłonił patologiczne układy w wymiarze sprawiedliwości. W najbliższą niedzielę w Telewizji Polsat zostanie wyemitowany kolejny odcinek programu „Państwo w państwie”, który powstaje we współpracy z „Pulsem Biznesu”. Przedstawimy sprawę kwalifikującą się na scenariusz niezłego thrillera prokuratorsko-sądowniczego. Prozaiczne przepychanki o zwrot pożyczki między dwoma drobnymi przedsiębiorcami przypadkowo odsłoniły obraz chorej solidarności zawodowej, kumoterstwa i nieudolności w polskim wymiarze sprawiedliwości. W centrum uwagi znalazł się prokurator Zbigniew Twardziewicz, któremu zalazł za skórę jeden ze spierających się przedsiębiorców, wspierając rodzinę ofiary wypadku, spowodowanego przez tegoż przedstawiciela Temidy.

— To była klasyczna zemsta prokuratora. Nie popełniłem żadnego przestępstwa. Prokurator Zbigniew Twardziewicz wykorzystał stanowisko prokuratorskie, aby załatwiać osobiste porachunki. Z akt mojej sprawy ginęły dokumenty, inne były podrabiane i antydatowane. Podmieniano protokoły przesłuchań. Nie pozwalano mi nawet zapoznać się z aktami sprawy. To była nagonka. Prokuratura i sądy to najpotężniejsze państwo w państwie. Odczułem to na własnej skórze — mówi bielszczanin Jerzy Jachnik.

Zwykły spór…

W 1994 r. pożyczył 38 tys. USD Janowi Niemczyckiemu, dobremu znajomemu.

Mimo zażyłości panowie roztropnie spisali umowę pożyczki. Pieniądze miały zostać zwrócone po tygodniu. W tym miejscu zaczyna się serial wzajemnych oskarżeń i pomówień o oszustwo. Gdy mijał termin spłaty długu, Jerzy Jachnik przebywał w szpitalu. Jan Niemczycki twierdzi, że całą kwotę oddał Jadwidze Jachnik, żonie pana Jerzego. Ta miała pieniądze wpłacić na swoje konto bankowe. Jachnik i jego żona temu zaprzeczają. Twierdzą, że pieniędzy nie odzyskali. Jachnik wystąpił do sądu o nakaz zapłaty. Sąd, bazując na umowie pożyczki, wydał nakaz zapłaty 38 tys. USD od Jana Niemczyckiego. Ten zawiadomił prokuraturę, twierdząc, że Jachnik to oszust. Prokuratura Rejonowa w Bielsku-Białej rozpoczęła dochodzenie. Na jej żądanie bank przedstawił informację o wpływie równowartości 38 tys. USD na konto żony Jachnika. Jednak Jachnikowie zaprzeczyli temu i przedstawili kontrdowody. Ot, zwykły spór o zwrot pożyczki, w którego rozstrzygnięcie zostały zaangażowane organy ścigania. Racje Jachnika zaczęły brać górę, a prokuratura — nie widząc przestępstwa — zamierzała sprawę umorzyć. Nie pozwolił na to Zbigniew Twardziewicz, nadzorujący śledztwo prokurator bielskiej Prokuratury Okręgowej. Czemu blokował umorzenie sprawy i uniewinnienie Jachnika? Czemu nie pozwala zamknąć postępowania karnego — mimo że o słuszności takiej decyzji przekonani byli prokuratorzy prowadzący tę sprawę?

— Działałem w stowarzyszeniu na rzecz pomocy ofiarom przestępstw. Przez kilka lat wspomagałem rodzinę człowieka, który zginął pod kołami samochodu prowadzonego przez pijanego prokuratora Twardziewicza. Pisałem pisma, opłacałem adwokata, interweniowałem u rzecznika praw obywatelskich. Zbigniewowi Twardziewiczowi włos z głowy nie spadł, bo miał plecy w prokuraturach i sądach zajmujących się jego sprawą. Nasze drogi przecięły się w mojej sprawie dotyczącej pożyczki. Wykorzystywał funkcję, by mnie ukarać za to, że ośmieliłem się dążyć do wymierzenia mu sprawiedliwości za śmiertelne przejechanie człowieka po pijanemu — oskarża Jerzy Jachnik.

…sądowa kołomyja…

W 1995 r. Zbigniew Twardziewicz pracował w Prokuraturze Rejonowej w Cieszynie. Prowadząc samochód, doprowadził do wypadku, w którym zginął bielski archeolog Stanisław Pawłowski. Policja tak nieudolnie postępowała, że dopiero po kilku godzinach od zdarzenia pobrała od sprawcy krew do badania zawartości alkoholu. Wynik: 0,4 promila. Prokurator zapewnił, że w czasie jazdy był trzeźwy, a wypił kilka łyków wódki ze stresu już po wypadku. Tego policjanci nie zauważyli. Prokurator został zawieszony w czynnościach na dwa miesiące, a prokuratorski sąd dyscyplinarny ukarał go naganą. Zbigniew Twardziewicz co prawda stracił stanowisko w prokuraturze cieszyńskiej, lecz awansował do Prokuratury Okręgowej w Bielsku-Białej. Został jednak oskarżony o „umyślne naruszenie zasad bezpieczeństwa w ruchu drogowym”.

Wydaje się, że sprawiedliwości stanie się zadość. Proces szedł jednak jak po grudzie. Wyrok zapadł dopiero po siedmiu latach. Prokurator został uniewiniony. Sąd tłumaczył, że z powodu błędów policjantów trudno było odtworzyć prawdziwy przebieg wypadku. Sprawa staje się medialna. Nadzór nad nią objęło Ministerstwo Sprawiedliwości, a proces zaczął się od nowa. Prokurator został skazany przez katowicki sąd na 2 lata więzienia w zawieszeniu na 3. Jednak nie zakazał mu wykonywania zawodu prokuratora mimo stwierdzenia, że „dalsze zajmowanie przez niego tego stanowiska zagraża ochronie praworządności”. Ministerstwo złożyło kasację do Sądu Najwyższego, domagając się wydalenia Zbigniewa Twardziewicza z prokuratury. Sąd Najwyższy skierował sprawę z powrotem do Katowic. Inny skład sędziowski nie dostrzegł konieczności wydalenia sprawcy wypadku z prokuratury, argumentując, że przez wiele lat przykładnie wykonywał obowiązki. Mimo skazującego wyroku Zbigniew Twardziewicz nadal pracuje w zawodzie i oskarża innych.

…salomonowy wyrok

Prokurator dwukrotnie nie pozwolił podległym prokuratorom umorzyć śledztwa przeciwko Jachnikowi o domniemane oszustwo w sprawie pożyczki. Nie zrobiło na nim nawet wrażenia wystąpienie w sądzie prokuratora Mateusza Wolnego, który analizując materiały sprawy, nabrał przekonania o niewinności Jachnika, obnażył błędy i nadużycia śledztwa, którego celem było skazanie Jerzego Jachnika na podstawie fałszywych dowodów. W konsekwencji prokurator Wolny sam popadł w kłopoty. Wszczęto przeciwko niemu postępowanie dyscyplinarne.

W 2009 r. sąd wydał salomonowy wyrok w sprawie Jachnika. Stwierdził, że nie można mu przypisać oszustwa, bo oskarżony był w pełni przekonany, że Jan Niemczycki nie zwrócił mu 38 tys. USD. Sąd uznał zarazem, że dowody wskazują na to, iż pieniądze zostały oddane.

— Pan Jachnik nie miał zamiaru nikogo oszukać. Mówiąc wprost: zapomniał, że pożyczka została mu zwrócona — pointuje Małgorzata Borkowska, zastępca prokuratora okręgowego w Bielsku-Białej.

Co ma do powiedzenia prokurator Zbigniew Twardziewicz? Reporterowi Polsatu tłumaczył, że jedynie domagał się uzupełniania postępowania przeciwko Jachnikowi i nie widzi podstaw do przeproszenia go za cokolwiek.

Uniewinniony po 13 latach procesu: będę żądał milionów

Prokurator zarzucił mu: udział w gangu, próby wyłudzenia odszkodowania i zwrotu VAT-u, fałszerstwo faktur. Po 13 latach został prawomocnie oczyszczony z zarzutów. Teraz będzie walczył o ponad 9 mln zł odszkodowania. W latach 90. Jarosław L. miał firmę, która m.in. handlowała podzespołami elektronicznymi. Jesienią 1997 roku przewoził je na Słowację. 10 km przed granicą jego samochód zderzył się z ciężarówką. Pożar strawił cały towar. L. nie martwił się – układy scalone były ubezpieczone w PZU na 2,7 mln zł. Po wypadku ubezpieczyciel – zamiast wypłaty odszkodowania – złożył do prokuratury zawiadomienie o podejrzeniu popełnienia przestępstwa.

Według oskarżyciela Jarosław L. namówił czterech biznesmenów, by zawyżali wartość sprowadzonych z Niemiec 35 tys. części elektronicznych. Jak? Odsprzedając z firmy do firmy po coraz wyższych cenach. Elektronika miała trafić na Słowację, bo tam eksport objęty był zerowym VAT-em. Wspólnicy mieli podzielić się zwróconym podatkiem. Kombinacja nie powiodła się – zdaniem śledczych – gdy spłonął samochód z towarem.

Prokuratura Rejonowa w Częstochowie – opierając się m.in. o opinię rzeczoznawcy PZU – oskarżyła Jarosława L. oraz czterech innych uczestników transakcji o udział w gangu, próby wyłudzenia odszkodowania i zwrotu VAT-u, fałszerstwo faktur.

Jak mówi obrońca przedsiębiorcy mec. Sławomir Załęcki, zawiłości związane z zarzutem usiłowania wyłudzenia zwrotu podatku VAT udało się odeprzeć dopiero po opinii prof. Witolda Modzelewskiego – byłego ministra finansów, twórcy przepisów dotyczących podatku VAT.

W czasie procesu pojawiły się też rozbieżności w ocenie wartości towaru. Biegły powołany przez PZU, sporządzający także opinię dla prokuratury, oszacował spalone podzespoły elektroniczne na 32 tys. zł. Biegły powołany przez sąd wycenił ten sam towar na 585 tys. zł. Dwóch innych nie było w stanie oszacować wartości z powodu braku dokumentacji związanej z towarem. Pewnej części podzespołów nie udało się w ogóle wycenić, bo w niewytłumaczalny sposób zaginęła w czasie śledztwa cała dokumentacja techniczna oraz inne dowody. Oskarżonemu przedsiębiorcy udało się wykazać, że części dowodów PZU w ogóle nie przekazało prokuraturze. Ta usunęła też kilkadziesiąt kart z akt sprawy. W odpowiedzi przyznała, że „usunięto z akt głównych dokumenty, które oceniono, że nie przedstawiały wartości dowodowej i nie zostały sporządzone przez oskarżonego”.

Po apelacjach sprawa trzykrotnie wracała do ponownego rozpatrzenia. Po 13 latach – w maju 2011 roku – zakończyła się prawomocnym uniewinnieniem Jarosława L.

Teraz przedsiębiorca zapowiada pozew o odszkodowanie i zadośćuczynienie za niesłuszny 10-miesięczny areszt. Roszczenia wobec Skarbu Państwa wyliczył na 200 tys. zł. Nie została także rozstrzygnięta kwestia wypłaty odszkodowania przez PZU. Jarosław L. będzie domagała się od ubezpieczyciela ponad 9 mln zł odszkodowania z odsetkami.

– Teraz dopiero można dochodzić roszczeń wobec PZU. Wcześniej wstrzymało ono likwidację szkody i wypłatę odszkodowania do czasu prawomocnego zakończenia postępowania – wyjaśnia mec. Załęcki.

– Trudno uznać trzynastoletni proces karny za normalny w porównaniu z długością życia ludzkiego. Dziwią także zachowania organów ścigania, które usuwają karty akt sprawy. Skoro były to akta bez znaczenia, po co było je usuwać? Zaskakuje sposób postępowania lidera polskiego rynku ubezpieczeniowego. To oraz wiele innych pytań pozostanie zapewne bez odpowiedzi. Za trzynaście lat procesu, bardzo kosztowne opinie biegłych, areszt i jego konsekwencje zapłaciłem ja oraz podatnicy – ocenia swoja sytuację Jarosław L.

Proces prokuratora. Miał brać łapówki

Pod zarzutem powoływania się na wpływy w sądzie, brania łapówek za wypuszczenia podejrzanych z aresztów i ukręcania śledztw stanie przed sądem były wieloletni szef Prokuratury Rejonowej w Częstochowie Marek C.

Konszachty prokuratora C. ze światem przestępczym wyszły na jaw w 2005 r. po aresztowaniu właściciela firmy windykacyjnej Patex z Częstochowy Roberta S. oraz dilera samochodowego Jana F. Śledztwo prowadził Wydział V do Spraw Przestępczości Zorganizowanej i Korupcji Prokuratury Okręgowej w Katowicach. Robert S. opowiadał śledczym o tym jak korumpował prokuratorów, policjantów, sędziów. Pod koniec 2006 r. Marek C., który był oddelegowany do Prokuratury Okręgowej w Częstochowie, został nieoczekiwanie – jeszcze przed ostateczną decyzją o uchyleniu immunitetu – zawieszony w czynnościach służbowych. To była jedna z ostatnich decyzji odchodzącego wówczas z Częstochowy Prokuratora Okręgowego Piotra Skrzyneckiego. Oznaczało to odsunięcie Marka C. od wszystkich czynności służbowych i pozostawienie mu połowy uposażenia. Tak jest do dziś. W 2007 r. sąd dyscyplinarny przy Prokuratorze Krajowym uchylił Markowi C. immunitet. To pozwoliło na sporządzenie zarzutów karnych.

Wg katowickich śledczych, w 2003 r. prokurator C. wziął 10 tys. zł za załatwienie uchylenia aresztu tymczasowego zamieszanego w przestępstwa paliwowe Grzegorza G. W tym samym roku za obietnicę przyjęcia 20 tys. zł miał spowodować wypuszczenie z aresztu Włodzimierza T. Tych pieniędzy nie wziął, skończyło się na 5 tys., gdy w 2004 r. Włodzimierz T. odzyskał wolność. Marek C. miał też przyjąć 50 tys. zł łapówki za utrącenie śledztwa w sprawie przedsiębiorcy branży paliwowej Józefa B.

W razie udowodnienia winy prokuratorowi grozi do 12 lat więzienia.

Akt oskarżenia trafił z Katowic do częstochowskiego sądu już 1 kwietnia ub. roku, tyle, że do tej pory proces prokuratora i współpracujących z nim trzech oskarżonych, którzy pośredniczyli m.in. w przekazywaniu łapówek: Roberta Sz., Jana F, i Stanisława C. – nie ruszył z miejsca.

– Z uwagi pełnioną przez Marka C. funkcję i służbowe z nim kontakty sędziów, nasz sąd wnioskował o przeniesienie sprawy gdzie indziej – wyjaśnia rzecznik Sądu Okręgowego w Częstochowie Bogusław Zając. – Sąd Najwyższy uznał jednak, że nie ma takiej potrzeby i w naszym sądzie powinien znaleźć się sędzia, który nie zna oskarżonego. Taki sędzia się znalazł, ale musiało potrwać żeby mógł zapoznać się z aktami sprawy.

Proces planowano rozpocząć w poniedziałek. Sprawa nie ruszyła z miejsca, bo Marek C. przedłożył zaświadczenie o leczeniu w szpitalu.

Sprawa prokuratora C. może być wierzchołkiem góry lodowej. Pod koniec maja Robert S. znów trafił do aresztu. Zupełnie nowe śledztwo o korupcyjnym charakterze prowadzi częstochowska Prokuratura Okręgowa. Zarzuciła S. powoływanie się na wpływy w sądzie rejonowym. – Od małżeństwa, które ma proces, wziął pieniądze w zamian za obietnice załatwienia łagodnego wymiaru kary – mówi rzecznik Prokuratury Okręgowej Tomasz Ozimek.

Jak ustaliliśmy, w śledztwie jest też badany znacznie obszerniejszy wątek: korumpowania funkcjonariuszy publicznych z Częstochowy. – Ze względu na dobro postępowanie nie będziemy ujawniać żadnych szczegółów – kwituje nasze pytania prokurator Ozimek.

Robert S. z takiej formy wyłudzania pieniędzy zrobił sobie stałe źródło dochodu. M.in. przed sądem odpowiada wraz z Janem F. i wrocławianinem Ryszardem P. za wyłudzenie od Doroty Ch. z Wrocławia 475 tys. zł za pomoc w wyciągnięciu z aresztu jej męża – bossa mafii paliwowej. Dorota Ch. dostała polecenie S., aby pełnomocnikiem ustanowiła adwokata z Zielonej Góry Włodzimierza S. (mecenas w 2006 r. na wniosek katowickiej prokuratury przesiedział w areszcie 40 dni, m.in. pod zarzutem brania pieniędzy od przestępców za obietnice uwalniania aresztantów; adwokat utrzymywał, że jest niewinny). Pomocne w wypuszczeniu męża kobiety miały być „żółte papiery”. Za namową S. najpierw zameldowała się u dilera samochodowego Jana F., by potem rozpocząć leczenie psychiatryczne w Lublińcu. Ostatecznie mężczyzna opuścił areszt za 100 tys. zł poręcznia, ale Dorota Ch. twierdzi, że nie z pieniędzy, które dała właścicielowi Pateksu.

Co ciekawe w sprawie innego częstochowskiego prokuratora, Robert S. z oskarżającego o korupcję sam stał się oskarżonym. W kwietniu 2009 r. Prokuratura Okręgowa w Gliwicach uznała, że fałszywie oskarżył prokuratora. Grozi za to do 3 lat więzienia, proces w Sądzie Rejonowym Katowice-Wschód dobiega końca.

gazeta.pl

Sędzia skazał człowieka, choć go nie widział

Przez rok katowicki sąd wyjaśniał, czy handlujący ziemią biznesmen groził swojej wspólniczce. Kiedy przewodniczący składu zachorował, sprawę przejął inny sędzia. I bez przesłuchania oskarżonego, pokrzywdzonej oraz świadków wydał wyrok skazujący. – Dokładnie przeczytałem akta sprawy – wyjaśnia „Gazecie”
– Nikt mnie nie poinformował, że zmienił się sędzia. Dowiedziałem się o tym kilka dni temu, kiedy pocztą dostałem wyrok skazujący – mówi Zenon W., były wicemistrz Polski w boksie. Przed laty był znaną postacią w śląskim półświatku, teraz zajmuje się handlem ziemią dla sieci handlowych.

Trzy lata temu katowicka prokuratura oskarżyła go o to, że w latach 2005-2007 groził śmiercią swojej wspólniczce i domagał się od niej pieniędzy. Sprawa jest skomplikowana, bo kiedy miało dochodzić do gróźb, wspólniczka W. była najpierw na chrzcie, a potem na roczku jego syna.

Zenon W. i jego wspólniczka kupili nieruchomość w Zgorzelcu i uzyskali zgodę władz na budowę tam centrum handlowego. Podpisali też wstępne porozumienie na sprzedaż tego terenu pod budowę Plazy. Transakcja miała opiewać na ponad 20 mln zł. I wtedy drogi wspólników się rozeszły. Zenon W. pozwał więc wspólniczkę i domagał się od niej połowy zysków z Plazy. Kobieta z kolei zawiadomiła prokuraturę, że jej groził i wymuszał od niej pieniądze.

Proces W. rozpoczął się w październiku 2009 r. w Sądzie Rejonowym w Katowicach. Odbyło się sześć rozpraw, podczas których sędzia Tadeusz Kaźnica odebrał wyjaśnienia od oskarżonego, potem przesłuchał pokrzywdzoną, a następnie jej konkubenta. Następni w kolejności mieli być świadkowie obrony. Nie pojawili się jednak przed sądem, bo w listopadzie 2010 r. sędzia Kaźnica zachorował.

W związku z tym, że choroba się przedłużała, jego sprawy przejęli inni sędziowie. Akt oskarżenia przeciwko Zenonowi W. trafił do sędziego Grzegorza Hajduka, który 23 maja uznał, że mężczyzna kierował groźby pod adresem wspólniczki, „a groźby te wzbudziły w niej uzasadnioną obawę, że zostaną spełnione”. W. został skazany na prace społeczne. Sędzia wyrok wydał w trybie nakazowym, bez informowania o tym stron. Taki tryb przysługuje, jeśli okoliczności czynu i wina oskarżonego nie budzą wątpliwości.

– Skąd sędzia wiedział, że groźby, do których się nie przyznaję, wzbudziły obawy u mojej wspólniczki, skoro jej nawet nie przysłuchał? – pyta Zenon W.

Sędzia Hajduk powiedział nam, że miał pełne prawo skorzystać z trybu nakazowego. – Dokładnie też przeczytałem akta sprawy i na tej podstawie wydałem wyrok – powiedział „Gazecie”.

Jednak prof. Piotr Kruszyński, karnista z Uniwersytetu Warszawskiego, uważa, że nie stosuje się takich praktyk, skoro wcześniej przez rok sąd prowadził postępowanie dowodowe. – Oj, sędzia się pospieszył – powiedział nam prof. Kruszyński.

Sędzia Michał Dmowski, wiceprezes Sądu Rejonowego w Katowicach, wyjaśnia, że nie ma możliwości nakazania sędziom, w jakim trybie mają prowadzić sprawy. – To byłoby z mojej strony naruszenie niezawisłości sędziowskiej – stwierdził wiceprezes.

Zenon W. napisał już sprzeciw od wyroku sądu. Zgodnie z przepisami musi zostać przyjęty, a wtedy proces ruszy od początku w normalnym trybie. Najwcześniej pod koniec roku. Nie będzie go już prowadził sędzia Hajduk, bo zabraniają tego przepisy.

gazeta.pl