Nadszarpnięte zaufanie do policji. Proces o podrzucenie marihuany

Kar więzienia – 2,5 roku bezwzględnego pozbawienia wolności oraz 1,5 roku w zawieszeniu – domaga się prokuratura dla dwóch policjantów, oskarżonych o podrzucenie narkotyków do samochodu urzędnika kontroli skarbowej.

Przed Sądem Rejonowym w Białymstoku zakończył się w środę (13.05) trwający od grudnia 2014 roku proces dwóch policjantów, oskarżonych o przekroczenie uprawnień, fabrykowanie dowodów i składanie fałszywych zeznań. Zdaniem prokuratury wrobili w posiadanie narkotyków niewinnego człowieka, urzędnika kontroli skarbowej. Występuje on w procesie w charakterze oskarżyciela posiłkowego.

Wyrok w tej bulwersującej sprawie zostanie ogłoszony za tydzień.

Żona: Zobaczyłam zmaltretowanego człowieka

Zanim strony wygłosiły mowy końcowe, zeznawała jeszcze żona pokrzywdzonego. O dniu, w którym zatrzymano męża (18 października 2011 r.), mówiła tak:

– Od godz. 16 nie mogłam skontaktować się z mężem, dzwoniłam na pogotowie, dziecko wpadło w histerię. To był jeden wielki koszmar. Kiedy przyszli policjanci i powiedzieli, że mąż został zatrzymany pod zarzutem posiadania konopi indyjskich, poczułam wielką ulgę. Wiedziałam, że to absurdalne zarzuty.

Tamtego dnia pracownik Urzędu Kontroli Skarbowej, po pracy stał w korku na Dojlidach. Policyjny patrol kazał mu zjechać na pobocze, wysiedli dwaj umundurowani policjanci. Zaczęli przeszukanie samochodu urzędnika. W pewnej chwili jeden z nich za fotelem pasażera znalazł niewielkie foliowe zawiniątko. Rozwinął je, w środku był susz roślinny. 3,2 grama konopi.

– Kiedy wyszedł [został zatrzymany na 48 godzin, potem zostały mu przedstawione zarzuty – red.], zobaczyłam zmaltretowanego człowieka. Ze łzami w oczach powtarzał, że może stracić pracę. Praca była dla niego wartością nadrzędną – mówiła w sądzie żona.

Gdy śledczy zagłębili się w sprawę, coś zaczęło im się nie układać. Dotarli do dowodów na to, że marihuana została podrzucona. 12 czerwca 2013 roku śledztwo przeciwko urzędnikowi zostało umorzone, a prokuratura dobrała się do usiłujących wrobić go stróżów prawa.

– Nadszarpnęli nasze zaufanie do policji, każdy w takiej sytuacji straciłby ufność do ludzi. Z czasem nabieramy dystansu, ale to piętno zostanie na całe życie – dodawała kobieta.

Kozioł ofiarny?

Na ławę oskarżonych trafił emerytowany już funkcjonariusz Oddziału Prewencji Policji w Białymstoku – 50-letni Marek J. oraz zawieszony policjant z tego oddziału – 45-letni Wojciech Z. Konsekwentnie nie przyznawali się do winy.

Obrończyni Wojciecha Z. mecenas Ewa Krętowska przekonywała, że jej klient był tylko kierowcą nadzoru nad funkcjonariuszami, tego dnia wyjechał ze swoim przełożonym Markiem J. i wykonywał jego polecenia. Ani nie wybierał trasy, którą jechali, ani samochodu do kontroli. Owszem, to on odnalazł zawiniątko pod fotelem, ale szukał tam po raz drugi, na wyraźne wskazanie przełożonego. Adwokat przypuszcza, że mogło się tam znaleźć za sprawą Marka J., który przeszukiwał przód auta, a potem nakazał Wojciechowi Z. przejrzenie tyłu, od strony pasażera. Podsumowała, że jej klient został we wszystko uwikłany, bez cienia jego winy.

Z kolei mecenas Bartosz Wojda, obrońca Marka J. twierdzi, że dowody przeciwko jego klientowi to tylko łańcuch poszlak. To on wybrał trasę wiodącą przez niewielką uliczkę Stoczni Gdańskiej, ale docelowo mieli dotrzeć do magazynów policji na Wspólnej, by je skontrolować, a z racji trwających remontów dróg, był to wskazany objazd. Zatrzymanie akurat tej osoby do kontroli to kwestia przypadku. Na folii z narkotykiem brak linii papilarnych i materiału genetycznego jego klienta. Wobec czego domaga się jego uniewinnienia.

Sam oskarżony Marek J. dodawał: – Jestem niewinny, swoje obowiązki wypełniałem sumienne. Zostałem wskazany jako ewentualny kozioł ofiarny.

Kto za tym stał?

Akt oskarżenia objął także inne, niezrozumiałe czynności Marka J. Miał on 29 września 2011 roku sprawdzać dane zatrzymanego urzędnika i sporządzić meldunek informacyjny o nim jako o osobie, która handluje narkotykami. W trakcie procesu policjant tłumaczył się, że ktoś mógł skorzystać z jego karty, by dostać się do systemu. A zresztą dostęp do komputera miał każdy, bo ponoć system funkcjonował fatalnie, logowanie trwało kilkanaście minut, więc lepiej się było nie wylogowywać. Prokuratura jest zdania, że próba wrobienia urzędnika w narkotyki mogła mieć związek z wykonywanymi przez niego czynnościami służbowymi, jednak w toku śledztwa tej hipotezy pokrzywdzonego jednoznacznie nie udało się udowodnić. Również sąd nie podejmował tego wątku. W swoich zeznaniach pokrzywdzony urzędnik przyznał, że podejrzewa, iż zostało to zlecone przez podatników, których kontrolował.

Świadomie nadużyli uprawnień, aby zaszkodzić

Prokuratura żąda dla Marka J., który miał być inspiratorem całej akcji, 2,5 roku więzienia oraz zakazu wykonywania zwodu związanego z dostępem do danych osobowych na okres 4 lat. Dla Wojciecha Z. – 1,5 roku pozbawienia wolności w zawieszeniu na 4 lata, grzywny oraz zakazu wykonywania zawodu policjanta na 4 lata.

Oskarżeni mieliby też solidarnie zapłacić 30 tys. zł zadośćuczynienia na rzecz oskarżyciela posiłkowego.

W mowie końcowej prokurator Aneta Czokało-Deptuła z Prokuratury Okręgowej w Białymstoku przypominała, że taka formacja jak policja została powołana po to, by służyć społeczeństwu, do jej zadań należy ochrona zdrowia i życia ludzi oraz bezpieczeństwa i porządku publicznego. Ma też określony katalog uprawnień, będący „biblią” funkcjonariuszy.

– Oskarżeni, jako stróże prawa, funkcjonariusze z wieloletnim stażem, zajmujący kierownicze stanowiska, nadużyli tych uprawnień, w sposób przemyślany i z pełną świadomością zaszkodzenia konkretnej osobie – innemu funkcjonariuszowi publicznemu – mówiła prokurator, określając spreparowaną przez oskarżonych sytuację jako obrzydliwą. – Nie życzyłabym sobie ani żadnemu innemu funkcjonariuszowi publicznemu, aby znalazł się w takiej sytuacji.

Przywołała też słowa żony pokrzywdzonego o nadszarpnięciu zaufania.

– Oskarżeni zawiedli jako policjanci, bo nadużyli uprawnień im przysługujących. Uprawnień, zastosowaniu których przyświeca cel, jakim jest wykrywanie przestępstw i ściganie ich sprawców. Nadużyli tych uprawnień po to, by inną osobę wmanipulować i postawić ją w roli przestępcy – dodała prokurator.

Sąd zapowiedział możliwość wyeliminowania z zarzutów poświadczenia nieprawdy przez funkcjonariusza publicznego w wystawionym przez niego dokumencie oraz składania fałszywych zeznań.

gazeta.pl

Proces kardiochirurga: Ile kosztuje niesprawiedliwość?

512 tys. zł odszkodowania za niesłuszny areszt i utracone zarobki domaga się od Skarbu Państwa kardiochirurg Tomasz Hirnle po tym jak został uniewinniony od zarzutów korupcyjnych. Dużo? W tym momencie można postawić pytanie: Ile zażądałby każdy z nas, gdyby ktoś nagle zamknął nas w areszcie, powiedział, że jesteśmy przestępcami i zmarnował nam kilka lat życia?

– To było 13 czerwca 2005 roku – rozpoczął w piątek, 6 maja, składanie zeznań przed białostockim sądem kardiochirurg. W zasadzie na to co się zdarzyło przed i po tej dacie można teraz podzielić życie profesora Tomasza Hirnle.

PRZED. Był szanowanym w kraju lekarzem, który został zaproszony do współpracy ze szpitalem klinicznym w Białymstoku. W zasadzie miał zostać cudotwórcą stawiającym na nogi klinikę kardiochirurgii szpitala, która była najbardziej zadłużona w placówce. Zaproponowano mu wysoki kontrakt, który zależał od liczby wykonanych operacji i zysków kliniki. Po roku pracy jednostka spłaciła długi i wyszła „na zero”, w kolejnym – była już na plusie. Pensja lekarza się wahała, ale było to kilkanaście tysięcy złotych miesięcznie.

PO. 13 czerwca, w poniedziałek rano, pierwszy dzień pracy po urlopie, do gabinetu lekarza weszli policjanci i chcieli go zatrzymać za wzięcie łapówki. Jak? Co? Gdzie? Kiedy? Nie tłumaczyli. Lekarz wcześniej przyjął w gabinecie kilku pacjentów, a na sali operacyjnej czekała na niego pacjentka, już z rozciętą klatką piersiową. Jako, że nie miał kto go zastąpić, Hirnle poszedł wykonać operację. Za nim na salę operacyjną wszedł policjant z bronią. Po wszystkim policjanci wyprowadzili go ze szpitala. Nie zakładali kajdanek. Dopiero wtedy – jak mówił w sądzie lekarz – zaczął się domyślać, że to podstawiona przez policjantów osoba mogła mu wręczyć łapówkę. Chwilę przed wejściem funkcjonariuszy jakaś kobieta zostawiła mu na biurku kopertę. Lekarz nie sprawdził co w niej jest, schował do biurka i akurat weszli policjanci.

Hirnle kolejne 24 godziny spędził Komendzie Wojewódzkiej Policji w Białymstoku, a potem wyszedł na wolność. Sąd rejonowy nie zdecydował się na jego aresztowanie. Zrobił to kilka dni później sąd okręgowy. Chirurg za kratami siedział do połowy sierpnia.

Jak stwierdził w sądzie profesor, w areszcie podupadł na zdrowiu. Pojawiło się nadciśnienie, pogorszył się wzrok. Siedział w celi z przestępcami gospodarczymi, ale na spacery chodził już z mordercami. Jako, że jego sprawa była bardzo znana, to kiedy przeprowadzano go między budynkami, z okien słyszał różne wyzwiska pod swoim adresem. Po wyjściu na wolność wrócił do pracy w szpitalu. Stracił jednak kontrakt i stanowisko. Dostał etat asystenta i niską pensję.

O tym, że sprawa Hirnlego nie jest tak oczywista, można było przeczuwać w marcu 2006 roku. Wtedy białostocki sąd bezterminowo wstrzymał jego proces. Okazało się, że śledztwo dotyczące okoliczności wręczenie łapówki wszczęła prokuratura w Krakowie.

W tamtym czasie wersja oficjalna wydarzeń była taka, że do policjantów z wydziału korupcyjnego podlaskiej policji zgłosił się pacjent z Warszawy, od którego Hirnle miał zażądać łapówki za operację. Mundurowi przygotowali akcję wręczenia kontrolowanej korzyści majątkowej. Córkę chorego uzbroili w minikamerę i specjalnie przeszkolili, aby dała pieniądze wprost do ręki lekarza. Kobieta jednak położyła kopertę z 5 tys. zł na biurku.

Tyle, że krakowscy śledczy ustalili zdecydowanie więcej. Ich zdaniem za całą akcją stał lekarz Wojciech S., podwładny Hirnlego, który chciał się na nim zemścić za to, że ten nie wziął go na specjalizację. Wynajął za 20 tys. zł ludzi z warszawskiego półświatka, by wręczyli łapówkę lekarzowi. Policjanci wiedzieli, że wszystko jest ustawione, ale zorganizowali akcję. Mieli presję osiągnięcia znaczącego wyniku. Co więcej, żeby sprawa była bardziej oczywista, manipulowali zeznaniami świadków.

Najważniejszych dowodów w krakowskim śledztwie dostarczył dziennikarz TVN. To do niego zgłosili się rozżaleni warszawiacy, z którymi Wojciech S. nie rozliczył się do końca. Reporter wypłacił im zaległości, a ci opowiedzieli, że cała akcja policji to wielka lipa.

Po kilku procesach Hirnle został ostatecznie uniewinniony. Sądy uznały, że nie można urządzać polowania na niewinnego człowieka i nie może być tak, że jedynym dowodem winy jest ten z nielegalnej prowokacji. Na ławie oskarżonych siedzą teraz Wojciech S. i policjanci organizujący całą prowokację. Ich proces toczy się już kilkanaście miesięcy, a najbliższa rozprawa w czwartek.

Tomasz Hirnle za to co się stało domaga się w sumie 512 tys. zł odszkodowania. 100 tys. z tej kwoty to zadośćuczynienie za niesłuszne aresztowanie (choć jak zaznaczył jest to sytuacja niemierzalna), reszta to utracone przez kilka lat zarobki z kontraktu.

Jednak kardiochirurg najbardziej w tym wszystkim żałuje straconego czasu. – Myślę, że przez tych parę lat bardzo wiele okazji zostało straconych dla kliniki. Wiem, że wiele rzeczy mógłbym zrobić lepiej i więcej – mówił na sądowym korytarzu dziennikarzom.

Sprawa została odroczona do początku czerwca i być może wtedy zapadnie wyrok.

Źródło: Gazeta Wyborcza Białystok

Białystok: Sprawiedliwość i syn sędziego

Syn sędziego i jednocześnie asystent sędziego w białostockim sądzie okręgowym po pijanemu staranował samochodem uliczną latarnię. Sąd jednak warunkowo umorzył jego sprawę. Prawomocnie. Był początek grudnia ub.r. O godz. 3.30 policja dostała sygnał o kierowcy daewoo nubiry, który przy ul. Mazowieckiej w Białymstoku ściął słup oświetleniowy. Sprawa jak wiele innych, no może poza tym, że szofer wydmuchał w alkomat 1,3 promila alkoholu. Kierowcą okazał się Krzysztof T., który od 2008 roku pracował w białostockim sądzie okręgowym jako asystent sędziego. I jednocześnie syn sędziego, który pracował w tym samym sądzie.

Dla mundurowych to rutynowa sytuacja. Wszczynają dwa postępowania. Jedno o spowodowanie kolizji, drugie za kierowanie pojazdem w stanie nietrzeźwości. W tej sytuacji prokuratura wysyła do sądu akt oskarżenia. Co prawda jeszcze na etapie śledztwa Krzysztof T. składał wnioski o warunkowe umorzenie całej sprawy, ale prokuratura konsekwentnie się na to nie godziła.

Co to jest warunkowe umorzenie? To taka furtka w przepisach. Niby formalnie sąd stwierdza, że człowiek popełnił przestępstwo, karze go, ale jednocześnie w myśl prawa taka osoba pozostaje niekarana. Jest to bardzo ważne np. przy zatrudnieniu we wszelkich urzędach, policji czy sądach. Osoby z wyrokami w tych miejscach są dyskwalifikowane już na samym początku.

Tajny sąd

W marcu białostocki sąd rejonowy na zamkniętym posiedzeniu, wbrew stanowisku prokuratury, zgodził się na warunkowe umorzenie sprawy Krzysztofa T. Zastosował wobec niego środek karny – bo to nawet nie jest wyrok – dwuletni okres próby, podczas którego mężczyzna nie może powtórzyć swojego zachowania, dwa lata bez prawa jazdy i nakaz zapłacenia 5 tys. zł na cel społeczny.

Prokuratura Rejonowa Białystok Południe, która prowadziła śledztwo dotyczące kierowcy od razu się odwołała od tego rozstrzygnięcia. Jej apelacja trafiła do białostockiego sądu okręgowego, w którym pracuje ojciec Krzysztofa T. Tu jednak sędziowie jak jeden wyłączyli się z rozpoznawania tej sprawy. Przekazano ją do Sądu Okręgowego w Olsztynie. Sąd wczoraj zajął się apelacją śledczych.

Odrzucił ją w całości i utrzymał werdykt białostockiego sądu.

– Sąd odwoławczy, utrzymując zaskarżony wyrok w mocy, kierował się m.in. tym, że czyn, jakiego dopuścił się oskarżony miał charakter incydentalny w jego życiu, poza tym wobec oskarżonego orzeczono środek karny i świadczenie pieniężne w dość dużym rozmiarze – poinformował „Gazetę” Piotr Zbierzchowski, rzecznik prasowy Sądu Okręgowego w Olsztynie.

Ten wyrok jest prawomocny i nie można się od niego już odwołać.

Włos nie spadł

Krzysztof T. od momentu zatrzymania do wczoraj był zawieszony w swojej pracy w sądzie. Zawieszenie polegało to na tym, iż nie wykonywał żadnych obowiązków zawodowych, choć dostawał pensję. Przez pierwsze trzy miesiące było to 100 proc. wynagrodzenia, po tym okresie 50 proc. uposażenia (pensja asystenta sędziego regulowana jest rozporządzeniem ministra sprawiedliwości i wynosi 2900-3230).

Dziś asystent sędziego będzie mógł wrócić do pracy jak gdyby nigdy nic (pod warunkiem, że z sądu w Olsztynie zostaną przesłane stosowne dokumenty). Co więcej, gdyby tylko chciał, Krzysztof T. może zostać nawet sędzią. Wystarczy, że nazbiera odpowiednio dużo stażu na dotychczasowym stanowisku i zaliczy niezbędne egzaminy. Wszak opinię nadal ma nieposzlakowaną.

Źródło: Gazeta Wyborcza Białystok