Dzierżoniów: Posłuszny komendant policji melduje przewodniczącemu rady miasta

Jak wie każdy początkujący student prawa, danych z postępowań prowadzonych przez policję i prokuraturę nie ujawnia się publicznie. Nie ujawnia się nazwisk, zarzutów i innych okoliczności. Wyjątkowo może się na to zgodzić prokurator i sąd. Ale w Dzierżoniowie jest inaczej, posłuszna i spolegliwa policja, melduje przewodniczącemu rady miejskiej jak trzeba. A przewodniczący chroniony przez dzierżoniowską prokuraturę (w końcu żona to prokurator i mężowi krzywdy nie pozwoli zrobić podobnie jak burmistrzowi). Aby nie było gołosłownie i ogólnikowo przejdziemy do szczegółów. Pan komisarz magister Przemysław Marut pismem z dnia 3 lutego 2010 znak 1-0151-17/2010; zameldował do przewodniczącego Rady Miejskiej w Dzierżoniowi, że niejakim Barbarze i Korze W. (pobite przez policję w czasie interwencji – w piśmie pełne dane osobowe) postawiono zarzuty z art. 266 par. 1 oraz 224 par 2 KK; do tego Pan komisarz podaje że postępowanie jest zawieszone bo nie jest znane miejsce pobytu podejrzanej, oraz że wydany został przez Prokuraturę Rejonową z Ząbkowic Śl. nakaz doprowadzenia podejrzanych. Niestety Pan komisarz Marut nie podał żadnej podstawy prawnej na jakiej zameldował Panu przewodniczącemu Henrykowi Smolnemu o przebiegu postępowania przygotowawczego. Co więcej, tak naprawdę Pan komisarz Przemysław Marut nie miał prawa tego uczynić, pytanie tylko jak często melduje przewodniczącemu Smolnemu relacje z prowadzonych postępowań przygotowawczych.

Ale żeby było tego mało Pan przewodniczący Henryk Smolny (żona prokurator dobrze wie jak chronić męża i burmistrza) całą sprawę i informacje zawarte w piśmie podał do publicznej informacji. Po prostu skierował pismo do komisji spraw obywatelski, a jak zapewne Panu przewodniczącemu Henrykowi Smolnemu jest wiadomo posiedzenia komisji są otwarte dla publiczności. Tym samym dzięki meldunkowi komisarza Maruta i upublicznieniu sprawy przez Henia Smolnego – informacje o prowadzonym postępowaniu przygotowawczym stały się dostępne publicznie.

Oczywiście obaj Panowie powinni zostać pociągnięci do odpowiedzialności za przekroczenie uprawnień jako funkcjonariusze publicznie. Oczywiście tak było by w Państwie prawa, ale my nie żyjemy w Państwie prawa więc żadnej odpowiedzialności nie będzie. Odpowiadać będą za to Barbara i Kora W., pewno tylko dlatego że nie są radnymi. Bo jak wiemy radni w Dzierżoniowie mogą lać policjantów prawie bezkarnie, a najlepiej wie o tym radny PiS Roman K.
Komendant melduje przewodniczącemu rady miasta

Na pandemii świńskiej grypy rządy straciły miliardy euro

Koniec pandemii świńskiej grypy. Podatnicy na całym świecie zapłacili za nią miliardy euro. Państwa zostały z milionami przeterminowanych szczepionek
W nieco ponad rok od pierwszego ataku świńskiej grypy Światowa Organizacja Zdrowia (WHO) ogłosiła koniec pandemii. Szefowa organizacji Margaret Chan zapewniła, że wirus przestał już nam zagrażać. – Pandemia okazała się znacznie łagodniejsza, niż się obawialiśmy – przyznała. Zastrzegła jednak, że tym razem mieliśmy po prostu szczęście. – Gdyby sprawy poszły źle, bylibyśmy dzisiaj w całkowicie innej sytuacji – powiedziała.

Pandemia kosztowała podatników na całym świecie miliardy euro. Francuzi zamówili szczepionki za 860 mln euro, Niemcy za 417 mln euro, Holendrzy za 300 mln euro, a Włosi za 184 mln euro. Na wynagrodzenia dla pracujących po godzinach lekarzy i pielęgniarek sama Francja wydała 150 mln euro. Kolejne 95 mln euro poszło na wynajęcie magazynów, 8,5 mln na strzykawki, a 6 mln euro na kampanię informacyjną. Na próżno?

Zaszczepiło się jedynie 5 proc. Francuzów. Niewiele lepiej było w innych krajach. Na szczepienia zgłasza się 4 proc. Włochów, 10 proc. Niemców, 20 proc. Amerykanów i 25 proc. Brytyjczyków. Powód? Po początkowej panice okazało się, że grypa ma znacznie lżejszy przebieg, niż przewidywali eksperci WHO.

Przed rokiem WHO obawiała się, że na świńską grypę może umrzeć nawet 7 mln ludzi. Europejska Agencja Zdrowia (EHA) przewidywała, że wirusem zarazi się 30 proc. Europejczyków. Zmarło ponad 18,5 tys. ludzi. Przez grypę sezonową umiera co roku nawet pół miliona osób.

Państwa zostały z górą szczepionek. Części udało się renegocjować umowy z koncernami farmaceutycznymi. Francuzi za rezygnację z ponad połowy zamówionych szczepionek zapłacili trzem koncernom farmaceutycznym – GlaxoSmithKline, Sanofi-Pasteur i Novartis – 48 mln euro odszkodowania. Gdyby nie ugoda, za niepotrzebne leki rząd musiałby zapłacić 358 mln euro. Brytyjczykom i Portugalczykom udało się ograniczyć początkowe zamówienia o jedną trzecią.

Nie wszyscy mieli tyle szczęścia. Stany Zjednoczone muszą zniszczyć 40 mln niewykorzystanych szczepionek, bo minął im termin ważności. Holendrzy już zniszczyli 17 mln przeterminowanych leków. To samo czeka kolejne kraje. Niemiecki rząd w tym tygodniu ma zdecydować, kto zapłaci za prawie 34 mln niewykorzystanych szczepionek.

Czy WHO się pomyliła? Śledztwo przeprowadziła specjalna komisja Zgromadzenia Parlamentarnego Rady Europy. W przyjętej pod koniec czerwca rezolucji Zgromadzenie uznało, że ogłoszenie pandemii było nieuzasadnione. Brawa od posłów dostała polska minister zdrowia Ewa Kopacz, która jako jedyna w Europie odmówiła zakupu szczepionek. Zdaniem autorów rezolucji podjęła „odważną i mądrą decyzję”, nie poddając się „licznym naciskom”. Zgromadzenie wezwało też WHO do większej przejrzystości i zaostrzenia kontroli przy podejmowaniu decyzji.

Drugie śledztwo prowadzi od marca Parlament Europejski. Posłowie podejrzewają, że pod wpływem koncernów farmaceutycznych rządy państw UE dopuściły się marnotrawstwa publicznych pieniędzy na szczepienia. – Na dywanik wezwiemy wszystkie agendy i instytucje Komisji Europejskiej, które nie potrafiły właściwie zareagować na panikę – mówi Bogusław Sonik, europoseł PO.

Raport ma być gotowy do końca roku. – Już wkrótce zaprosimy na spotkanie minister Kopacz, bo ona jako jedyna nie poddała się pędowi do kupowania leków – mówi Sonik. Minister zdrowia tłumaczyła, że szczepionka powstała zbyt szybko, a koncerny farmaceutyczne nie chcą wziąć na siebie odpowiedzialności za ewentualne skutki uboczne.

Europosłowie chcą też sprawdzić powiązania ekspertów z koncernami farmaceutycznymi. Pod koniec czerwca okazało się, że trzej naukowcy doradzający WHO ogłoszenie pandemii świńskiej grypy byli związani z firmami farmaceutycznymi produkującymi szczepionki przeciwko tej chorobie. Według raportu prestiżowego pisma „British Medical Journal” dostawali od nich pieniądze za wygłaszanie wykładów, konsultacje i prowadzenie badań. WHO nigdy się do tego nie przyznała. Dopiero po publikacji raportu szefowa WHO oświadczyła, że interesy doradców nie miały wpływu na podejmowanie decyzji.

Tekst pochodzi z serwisu Wyborcza.biz – http://wyborcza.biz/biznes/0,0.html © Agora SA

Warszawa: IPN ujawnił dane o chorobie

Absurdy lustracji: na stronie internetowej IPN znalazły się dane na temat choroby psychicznej osoby podlegającej lustracji. Po interwencji „Gazety” zostały usunięte.

Komunikat Biura Lustracyjnego IPN ukazał się 3 sierpnia i wisiał tam do wtorkowego popołudnia. Dotyczył umorzenia sprawy o kłamstwo lustracyjne wobec kobiety (w komunikacie podano jej dane, funkcję i miejsce zamieszkania), która pracowała bez etatu w Samorządowym Kolegium Odwoławczym. Na stronie IPN można było przeczytać, że sprawę umorzono „wobec opinii biegłych psychiatrów, że [lustrowana] w chwili składania oświadczenia lustracyjnego z powodu stwierdzonej choroby pozbawiona była zdolności do rozpoznawania znaczenia tej czynności, a biegli orzekli, że nie jest zdolna do udziału w czynnościach procesowych”.

Czy podanie informacji o chorobie psychicznej jest naruszeniem dóbr osoby, której te dane dotyczą? Dla prokuratora Daniela Załuski, pełniącego obowiązki szefa Biura Lustracyjnego w Lublinie, które wydało komunikat, sprawa nie jest jednoznaczna.

– Nie jest tu wprost powiedziane, że chodzi o chorobę psychiczną – tłumaczy.

Ale o takiej właśnie chorobie mówi wymieniony w komunikacie art. 31 par. 1 kodeksu karnego, na podstawie którego sąd zarządził umorzenie. – My tylko wysyłamy komunikaty do biura rzecznika IPN. Nie jesteśmy odpowiedzialni za ich publikację – ustępuje prok. Załuski.

Rzecznik IPN Andrzej Arseniuk reaguje od razu: – Ten komunikat powinien być inaczej sformułowany, stała się rzecz niefortunna – powiedział nam we wtorek, deklarując zmianę treści informacji. Rzeczywiście przed godziną 15 komunikat został zmieniony.

– To dobrze, że IPN szybko zareagował na uwagę, ale takich przypadków może być więcej. Ten akurat został wyłapany – mówi mec. Mikołaj Pietrzak specjalizujący się sprawach o ochronę dóbr osobistych. – IPN ma prawo informować, ale powinno to być wykonywane z poszanowaniem danych wrażliwych. Ta sytuacja pokazuje, że instytucja, która to opublikowała, działa w sposób ślepy i nieczuły. Ktoś najwyraźniej dokonał złej oceny. Według mnie na tej podstawie można skonstruować pozew o ochronę dóbr osobistych – dodaje mec. Pietrzak.

Podanie w internecie wiadomości o czyjejś chorobie psychicznej narusza też ustawę o ochronie danych osobowych, która zabrania podawania informacji o stanie zdrowia bez zgody osoby zainteresowanej. Za złamanie tego przepisu grozi kara nawet do trzech lat więzienia.

Sprawa ujawniania informacji o zdrowiu lustrowanej to kolejny absurd z działalności biura lustracyjnego opisywanej przez „Gazetę”. Rok temu pisaliśmy o sprawie obłożnie chorego emerytowanego prokuratora, który od lat jest pozbawiony możliwości podejmowania samodzielnych decyzji. IPN nie chce zgodzić się na umorzenie jego procesu, bo „tylko śmierć może przerwać lustrację”. Informowaliśmy też o tym, że w katalogach IPN, gdzie publikowane są nazwiska funkcjonariuszy komunistycznej bezpieki, znajdują się również dane setek osób, które w instytucjach peerelowskiego MSW pracowały na stanowiskach salowych, pielęgniarek, kucharzy, szewców, a nawet wychowawców na koloniach letnich dla dzieci esbeków.

Źródło: Gazeta Wyborcza

Pszczyna: Prywaciarz robi zdjęcia kierowcom. Od jednego ma 80 zł

Władze Pszczyny wynajęły prywatną firmę, która ustawia swoje fotoradary i łapie kierowców łamiących przepisy. Od marca zarejestrowała 15 tysięcy wykroczeń. – To maszynka do robienia pieniędzy. I to naszym kosztem – denerwują się mieszkańcy, którzy założyli Społeczny Komitet Obrony Kierowców

Na pomysł wynajęcia prywatnej firmy z fotoradarami wpadł Tomasz Drąszkowski, wiceburmistrz Pszczyny. Miał dość piratów pędzących po ulicach miasta. – Na zakup własnego fotoradaru oraz programu do jego obsługi nas nie stać, nieopłacalna była też dzierżawa. Zdecydowaliśmy, że poszukamy firmy, która zajmie się wszystkim od początku do końca – mówi wiceburmistrz.

Wybór padł na firmę Radarsystem z Gdańska. Od marca w wybrane dni pracownicy Radarsystemu przyjeżdżają nieoznakowanymi samochodami do Pszczyny i robią zdjęcia kierowcom przekraczającym prędkość. Zdarza się, że nawet nie wyciągają sprzętu, tylko fotografują z zaparkowanego na poboczu auta.

Urządzenia są ustawione w taki sposób, że rejestrują auta, które przekroczą dozwoloną prędkość o 21 km/h. Potem graficy Radarsystemu wywołują zdjęcia oraz przygotowują wnioski o ukaranie kierowcy mandatem. Tak opracowana dokumentacja trafia do straży miejskiej, która po numerach rejestracyjnych ustala właściciela auta i wzywa go do zapłacenia mandatu. Jego wysokość waha się od 200 do 500 zł. Radarsystem od każdego zapłaconego mandatu dostaje 80 zł. Zgodnie z podpisaną z władzami miasta umową w ciągu trzech lat (na tyle została zawarta) firma nie może jednak zarobić więcej niż 740 tys. zł.

Od marca dwa pracujące w Pszczynie prywatne fotoradary zrobiły zdjęcia 15 tysiącom kierowców, którzy złamali przepisy ruchu drogowego. Wśród nich jest wielu urzędników, policjantów i lokalnych VIP-ów. Do wczoraj strażnikom miejskim udało się wystawić 1,4 tys. mandatów na ponad 220 tys. zł. – Pieniądze z fotoradarów będziemy inwestowali wyłącznie w budowę nowych dróg, progów zwalniających, parkingów, malowanie pasów czy wymianę oświetlenia – mówi wiceburmistrz Drąszkowski. Nie spodziewał się, że aż tak wielu kierowców zostanie sfotografowanych przez fotoradary. Nie wyklucza więc, że od września zdjęcia będą robione tylko tym, którzy przekroczą prędkość o 30 lub 40 km/h. – Jednak pierwszy efekt osiągnęliśmy, bo ludzie zaczęli wolniej jeździć po mieście – mówi wiceburmistrz.

Mieszkańcom nie spodobał się jednak pomysł władz miasta. Uważają, że fotoradary to maszynka do robienia pieniędzy. Piszą skargi do burmistrza, na policję i zapowiadają, że przed wyborami będą prowadzili kampanię przeciwko obecnym władzom miasta. Ci, którzy zostali ukarani mandatami, założyli nawet Społeczny Komitet Obrony Kierowców. Zarzucają władzom gminy, że prywatne radary działają nielegalnie. „Sprzeciwiamy się, aby prywatna firma czerpała korzyści finansowe z naszych mandatów. Chcemy zgrupować jak najwięcej poszkodowanych kierowców i przygotować grupowy pozew sądowy” – czytamy na stronie internetowej komitetu, który wczoraj miał już 80 członków.

Wiceburmistrz Drąszkowski zapewnia, że umowa z Radarsystemem została zawarta zgodnie z prawem, a fotoradary mają wszelkie potrzebne homologacje.

– Gminy mogą zawierać umowy na użyczenie lub dzierżawienie fotoradarów – potwierdza Małgorzata Woźniak, rzeczniczka Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Jednak z pojawienia się w mieście prywatnych fotoradarów nie jest zadowolona pszczyńska policja, która co miesiąc musi wydawać zgodę na ich ustawienie. – Najczęściej robią zdjęcia w rejonie DK1, gdzie złapanie jadącego za szybko kierowcy nie jest żadną sztuką – mówi aspirant Marek Cader z komendy miejskiej w Pszczynie. Jego zdaniem straż miejska powinna się zająć patrolowaniem miasta, a nie łapaniem piratów drogowych. – To są nasze kompetencje – podkreśla Cader.

Drąszkowski nie spodziewał się takiej niechęci mieszkańców do fotoradarów. Nie ma jednak zamiaru wycofywać się z umowy z Radarsystemem. – Nikt nie lubi płacić mandatów, ale przepisy są po to, aby ich przestrzegać – wyjaśnia. Szefowie Radarsystemu nie odpowiedzieli wczoraj na nasze pytania.

Źródło: Gazeta Wyborcza Katowice

Sosnowiec: Policjant niewinny, ale do służby po latach nie wróci

Najpierw policjanta aresztowano, oskarżono o współudział w kradzieży samochodu i dyscyplinarnie zwolniono ze służby. Po siedmiu latach sąd go uniewinnił, ale przełożeni odmówili mu powrotu do służby, bo… proces był za długi.

– Walczę o powrót do policji, bo chcę pokazać kolegom, że nie można człowieka zwolnić za coś, czego nie zrobił, a potem udawać, że nic się nie stało – mówi starszy sierżant Krzysztof Z., były policjant z Sosnowca.

Jego problemy zaczęły się 13 czerwca 2001 r. Pilnował rusztowania rozłożonego wokół budynków komendy oraz sąsiadującej z nim prokuratury. Dla wygody siedział we własnym renault clio, którym co jakiś czas objeżdżał teren. Podczas jednej z rund zauważył pędzące w jego stronę dwa samochody. Chwilę później na drodze pojawił się goniący je radiowóz. Sierżant Krzysztof Z. przez krótkofalówkę usłyszał, że koledzy ścigają skradzionego fiata uno oraz pilotującego go renault clio. – Ja też jadę clio – zameldował przez radio dyżurnemu.

Porzuconego fiata znaleziono kilka kilometrów od komendy, po clio i złodziejach nie było śladu. Policjanci z patrolu uznali więc, że szukali auta należącego do sierżanta Z. Nie pomogło tłumaczenie, że złodziei pilotowało clio I, co wynikało z policyjnej notatki, a on ma clio II. Krzysztof Z. poprosił o nagrania z monitoringu komendy, które potwierdziłyby, że jeździł tylko dookoła budynku. Okazało się jednak, że obraz z kamer nie był nagrywany. Sierżanta zatrzymało Biuro Spraw Wewnętrznych (policja w policji), a jego mieszkanie przeszukano. Choć nie znaleziono dowodów na współpracę z przestępcami, trafił do aresztu. – Za kratami przesiedziałem trzy miesiące, sześć dni i dziesięć godzin – wspomina.

W październiku 2001 r. sierżant Z. został zwolniony ze służby. Stwierdzono, że zarzucany mu czyn nie budzi wątpliwości. Krzysztof Z. ma żal do przełożonych, że nie poczekali na zakończenie sprawy karnej.

O sprawiedliwość walczył siedem lat. Prokuratura kwestionowała każdy niekorzystny dla siebie wyrok, jednak w końcu podoficer został prawomocnie uniewinniony. Z wyrokiem poszedł do komendy i poprosił o ponowne przyjęcie do służby. Dowiedział się jednak, że to niemożliwe, bo proces trwał siedem lat, a dla policji to za długo. „Przepisy zezwalają na zmianę decyzji dyscyplinarnej wyłącznie w ciągu pięciu lat od daty jej uprawomocnienia. Po tym okresie jest to niemożliwe” – napisali prawnicy komendy.

Krzysztof Z. odwołał się do Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego, ale sąd uznał, że nie może uchylić decyzji o zwolnieniu ze służby, bo została ona podjęta po legalnie przeprowadzonym postępowaniu dyscyplinarnym i nie ma znaczenia, że jego wynik jest sprzeczny z prawomocnym wyrokiem sądu.

Zwolniony sierżant złożył wczoraj skargę kasacyjną do Naczelnego Sądu Administracyjnego. Jego sprawą zainteresowała się też Helsińska Fundacja Praw Człowieka. – Ta historia pokazuje, że ustawa o policji nie nadąża za rzeczywistością. Przecież to nie wina sierżanta Z., że sądy potrzebowały aż siedmiu lat, aby go oczyścić z podejrzeń – mówi Piotr Kubaszewski z fundacji. Jeśli NSA odrzuci kasację, fundacja złoży skargę do Trybunału Konstytucyjnego na policyjne przepisy.

– Chłopakowi zniszczono karierę, pozbawiono go praw emerytalnych, wsadzono za kratki jak zwykłego bandytę, a kiedy udowodnił, że to wszystko było bezprawne, zamyka mu się drzwi przed nosem. Tak się nie robi – mówi Wiesław Budak, wiceprzewodniczący zarządu wojewódzkiego NSZZ Policjantów.

Krzysztof Z. prowadzi teraz własną działalność gospodarczą.

PS Inicjały podoficera zostały zmienione.

Źródło: Gazeta Wyborcza Katowice

Będzin: Biznesmen złapany na radar kłóci się o… zapalniczkę

Biznesmen oskarżony o wyłudzenie ponad 300 mln zł nie chce zapłacić 300 zł mandatu za przekroczenie prędkości. Sądy zajmują się sprawą od siedmiu miesięcy, a poszło o… zapalniczkę.

Policjanci z Będzina w grudniu zeszłego roku zatrzymali na drodze luksusowego mercedesa. Radar pokazał, że kierowca przekroczył prędkość o 41 km/godz. Za to wykroczenie grozi mandat w wysokości 300 zł oraz osiem punktów karnych.

Kierowca poprosił jednak policjantów o pokazanie legalizacji radaru. Kiedy ją otrzymał, zaczął się domagać legalizacji zapalniczki, do której radar był podpięty. Zdumieni policjanci stwierdzili, że nie mają takiego dokumentu, bo nie ma obowiązku legalizacji takich urządzeń. W tej sytuacji kierowca oznajmił, że mandatu nie zapłaci. Stwierdził, że ma w aucie CB, dużo wcześniej został ostrzeżony o obecności patrolu i na pewno jechał przepisowo.

Nie byłoby w tej historii nic dziwnego, gdyby nie kierowca. To Józef J., były szef Colloseum, oskarżony o wyłudzenie ponad 300 mln zł z państwowych firm elektroenergetycznych. W 2002 r. wyjechał z kraju i zaczął się ukrywać. Ścigany przez CBŚ, ABW oraz Interpol został zatrzymany w Izraelu. Po deportacji trafił do aresztu w Katowicach. Opuścił go w grudniu 2007 r. po wpłaceniu rekordowej kaucji w wysokości 3 mln zł. Pieniądze przesłała 80-letnia Amerykanka. Józef J. odpowiada teraz przed sądem z wolnej stopy.

Na drodze w Będzinie Józef J. przedstawił się policjantom jako prezes Luksemburskiej Fundacji Praw Człowieka [sam ją założył, organizacja ma stać na straży praworządności – przyp. red.].

Podczas pierwszego posiedzenia, które odbyło się w trybie nakazowym, bez obecności obwinionego, wyłącznie na podstawie materiałów policji, sąd skazał Józefa J. na 400 zł grzywny. Biznesmen odwołał się od tego wyroku. Sąd ponownie rozpoznał sprawę i ponownie go skazał, tym razem na 300 zł grzywny oraz 130 zł kosztów procesu. Biznesmen znów się odwołał. W apelacji zarzucił sądowi błąd w ustaleniach faktycznych. Jego zdaniem pomiar prędkości był przeprowadzony w sposób wadliwy, ponieważ „warunkiem prawidłowego działania radaru jest podłączenie go do zasilania spełniającego wymogi przewidziane przez producenta”. Skoro więc policja nie miała legalizacji zapalniczki, Józef J. domaga się uniewinnienia.

– Sąd po raz kolejny zajmie się tą sprawą 8 września – mówi sędzia Jacek Krawczyk z Sądu Okręgowego w Katowicach.

Według nadkomisarza Włodzimierza Mogiły z wydziału ruchu drogowego komendy wojewódzkiej w Katowicach to tylko strata czasu i pieniędzy podatników. Przepisy mówią wyraźnie, że legalizację Urzędu Miar i Jakości musi mieć tylko radar, a źródło zasilania nie ma żadnego wpływu na wynik dokonywanego pomiaru. – Równie dobrze można by domagać się legalizacji akumulatora, z którego czerpane jest zasilanie, czy alternatora, który wytwarza prąd w aucie – mówi Mogiła.

Józef J. twierdzi, że angażuje w sprawę mandatu wymiar sprawiedliwości, bo nie czuje się winny. – Jak jadę za szybko, to płacę mandaty. Jednak w tym przypadku nie mam pewności, że wynik pomiaru, który mi pokazano, zrobiono na moim samochodzie – mówi były szef Colloseum. Zapewnia jednak, że jeśli przegra proces, zapłaci mandat.

Źródło: Gazeta Wyborcza Katowice

Gdyni: Sprawa, którą rozpętałaś, już nigdy nie przycichnie

Córka popłakała się i wykrztusiła, że ksiądz dał jej wódki z sokiem, a potem obłapiał
– Kto dzwonił? – Marek czuje, że stało się coś niedobrego. Szybko podnosi się z beżowej, skórzanej kanapy. Przed chwilą zaczęli z Izą oglądać jakiś serial. Duży telewizor, to i nudny film obleci. Zresztą każdy wie – trudno się podnieść zaraz po Faktach. Jednak z soboty, 5 grudnia 2009 roku Marek zapamięta tylko strach, a potem zalewającą złość, że ktoś skrzywdził mu dziecko.

– Dzwonił Ksiądz – Iza stara się opanować, ale jej zwykle ciepły i wesoły głos robi się drewniany. – Mówi, że Ala wyszła już z plebanii, ale była jakaś dziwna. Powiedział, że pobiegła do lasu. Radził, żebyś poszedł jej szukać.

Ala jest najstarszym dzieckiem Prądzyńskich. Wczoraj poszła do spowiedzi, ksiądz zaproponował, żeby nazajutrz przyszła do niego porozmawiać. Napisał na karteczce numer komórki. Umówili się na dzisiaj.

Rodzice decydują, że Marek pójdzie szukać, Iza będzie czekać. Ojciec już ma wychodzić, gdy słyszy chrobotanie w zamku. To Ala.

Ręce i pocałunki księdza

Drobna dziewczynka nerwowo grzebie kluczem w drzwiach, dopiero po chwili udaje jej się otworzyć. Chce jak najszybciej pobiec do swojego pokoju. Kręci jej się w głowie, zbiera na wymioty i cały czas czuje na sobie ręce księdza, który posadził ją na kolanach i całował, całą zesztywniałą w środku.

– Boże, dlaczego nie wyrwałam się nawet po tym, gdy jego ręka zaczęła sunąć pod bluzką? Dlaczego od razu nie uciekłam? Po co z nim piłam?

Poszła na plebanię, bo proboszcz powiedział po konfesjonale, że jak porozmawiają o jej problemach, to będzie jej lżej.

– Ala, jak było u księdza? – pyta z kanapy Iza, kiedy córka przechodzi przez wąski korytarzyk przy drzwiach.

– Fajnie, idę do siebie – dziewczynka opiera się o ścianę.

– Chodź tu do nas – Iza powoli podchodzi do córki. – Coś ty taka niewyraźna?

– Zadziałała intuicja? – pytamy pół roku później, gdy odwiedzamy rodzinę dziewczynki.

– Nie intuicja, tylko poczułam od niej gorzałę – Iza smutnieje. – Zaraz zresztą zaczęła wymiotować.

Siedzimy w części jadalnej saloniku z telewizorem. Nad stołem, obok eleganckiego segmentu, wielki obraz. Święta rodzina w pastelach i złotej ramie. Tak jest w każdym kaszubskim domu, bo dla Kaszuba Kościół jest ważny.

Prądzyńscy mieszkają w Bojanie pod Gdynią. Dom przy bitej drodze jest okazałym klockiem.

– Powiedziała od razu co się stało? – pytamy Izę.

– „Chuchaj” mówię do niej. Gdy docisnęliśmy, popłakała się i wykrztusiła, że ksiądz dał jej wódki z sokiem, a potem obłapiał.

Proboszcz, kanonik, organizator

– Gdyby mama nie poczuła alkoholu od ciebie, powiedziałabyś?

– Nigdy! – Ala ma 15 lat, jak każda nastolatka mnóstwo wdzięku i problemów. Nogi nie tak jak trzeba, za duży nos, zbyt blade powieki – to tylko skrócona lista nieszczęść, które dotykają dziewczęta. Do tego miejsce, gdzie mieszka, co drugi dzień wydaje się jej obleśną, zapadłą dziurą na końcu świata.

Faktycznie jest tu bardzo ładnie. Dookoła pagórki, jeziora i lasy. Ludzie z Trójmiasta pobudowali w okolicy domy i rezydencje. W ciągu dziesięciu lat Bojano urosło dwukrotnie, dziś mieszka tu ze dwa tysiące osób. W centrum, czyli przy szosie, stoją spożywczaki, mięsny, kwiaciarnia. Jest wypożyczalnia filmów, przychodnia zdrowia, bank, szkoła podstawowa i gimnazjum. Obok przychodnia zdrowia, dalej cmentarz żołnierzy radzieckich.

Kościół, stylizowany na zabytkowy, zbudował – rękami parafian – ksiądz Mirosław B. – proboszcz od 13 lat. Rękę do biznesu ma dobrą. Dopóki świątynia nie była gotowa, kościelny raz w miesiącu zachodził do każdego i pobierał „datek budowlany” – wszystko skrupulatnie odnotowywane w specjalnym notesie: kto, kiedy i ile.

Za ślub od swoich proboszcz liczy sobie 400 zł, od obcych 600, a bywa, że trzeba zapłacić i trzy tysiące. Jest jeden warunek: panna młoda nie może mieć odkrytych ramion, a za dekorację kościoła trzeba zapłacić znajomej księdza.

Arcybiskup gdański Leszek Głódź lubi i docenia proboszcza – ksiądz kanonik B. został mianowany rok temu dyrektorem ds. budownictwa sakralnego w archidiecezji gdańskiej. Odpowiada za wszystkie inwestycje.

Jest świetnym organizatorem. Przy parafii św. Królowej Jadwigi w Bojanie działa przedszkole katolickie i biblioteka. Co roku proboszcz kanonik organizuje kolonie dla dzieci w ośrodku nad Jeziorem Żarnowieckim. Trzy lata temu pobił tam kolonistę. Sprawa trafiła do sądu, zakończyła się umorzeniem, ale z orzeczeniem o winie. Pobicie było niezbyt dotkliwe.

Ksiądz: Chciałem pomóc

– Na początku trudno było mi uwierzyć w to obłapianie – mówi mama Ali. – Ksiądz ją przecież chrzcił, a teraz szykował do bierzmowania. Jest tylko o dwa lata starszy od mojego Marka, ma 47 lat. Zabraliśmy małej komórkę, a gdy doszła do siebie, kazaliśmy iść spać. Jeszcze w nocy mąż zadzwonił do proboszcza, zapytał, czy to wszystko prawda. Usłyszał: „Wymalowaliście to sobie”. Tyle że około drugiej wysłał do Ali SMS-a: „Naskarżyłaś na mnie”. Wiedzieliśmy już, że nie skłamała.

Marek w niedzielę idzie na mszę. Liczy, że ksiądz do niego podejdzie, coś wytłumaczy, ale on jak gdyby nigdy nic. Po południu rodzice Ali ustalają, że poradzą się w szkole – zgłaszać czy nie? Nauczyciele nie mają wątpliwości – powinni iść do komisariatu.

– To poszliśmy, potem Ala miała przesłuchanie z psychologiem w Wejherowie, a z nowym rokiem w Bojanie już nie mówili o niczym innym – opowiada Iza.

Na początku stycznia prokurator stawia księdzu B. dwa zarzuty – dokonanie innej czynności seksualnej i rozpijanie 15-latki. Proboszcz trafia do aresztu, potem dostaje dozór policyjny – co tydzień meldunek na komendzie w Wejherowie. Musi też wpłacić 10 tysięcy zł. poręczenia. Do czasu sporządzenia aktu oskarżenia, ksiądz nie może zbliżać się do Ali i jej bliskich.

16 stycznia ksiądz tłumaczy się w „Dzienniku Bałtyckim”: „Chciałem pomóc nastolatce, która miała myśli samobójcze i spotkała mnie taka nagroda. To ona prosiła o spotkanie. Nie miałem wiele czasu, bo byłem umówiony, ale przecież nie mogłem odmówić osobie, która myślała o tym, by targnąć się na swoje życie. Przyszła do mnie pijana. Rozmawialiśmy, uspokoiła się. Sam ją wyprosiłem, bo spieszyłem się. Byłem najpierw na imieninach u katechetki, potem na weselu. Zarówno goście jednej imprezy, jak i drugiej potwierdzą, że byłem trzeźwy”.

Po wywiadzie Mirosław B. znika z Bojana na miesiąc – metropolita gdański wysyła go na miesięczny urlop – do czasu wyjaśnienia zarzutów.

U Prądzyńskich zaczynają się niespodziewane wizyty.

Przyjeżdżają, namawiają, płaczą

– Kto był pierwszy?

– Proboszcz z Kielna – mówi Iza. – Zadzwonił i zaprasza: „Nie o księdza Mirka chodzi, przyjedźcie, porozmawiamy”.

„Może on chce nam pomóc” – tak myśleliśmy. Ala miała iść do bierzmowania, zależało jej na tym. Pojechaliśmy z mężem do Kielna, na plebanię. A on nam nagadał, żeby zostawić księdza Mirosława w sutannie, zaczął płakać, namawiać: „podpiszcie, wycofajcie”. Powiedzieliśmy mu, że się zastanowimy. Wglądał, jakby miał naszykowane to pismo, ale że nie zgodziliśmy się podpisać, to nie pokazał.

Po kilku dniach przed furtką Prądzyńskich staje samochód, w środku mąż sołtysowej i dwóch nieznajomych.

– Mówimy im: „Jak już jesteście, to zajdźcie”. Wypiliśmy herbatę, któryś zaczął: „Teraz na nas wypadło” i zaczęli tłumaczyć, że ksiądz dobry chłop, że trzeba wycofać oskarżenie. Marek się wkurzył i mówi: ” Co byście zrobili, jakby to wasze dziecko spotkało?”. Zrobiło im się chyba wstyd.

Następne zapukało małżeństwo – były wójt gminy z żoną.

– Znała ich pani?

– Z widzenia. Gadali, gadali, namawiali, żeby pójść do księdza, spotkać się. Odczytali list od niego. Pisał tam, że chciałby się spotkać. Ale w końcu i oni przyznali, że widzieli, jak się proboszcz z kobietami prowadzał. Przyszli, bo prosił. No i chyba na koniec żałowali, że nas namawiali.

– Ktoś jeszcze?

– Kobiety. Nazwaliśmy je z mężem „płaczki”, co kilka dni pojawiała się kolejna, w średnim wieku. Nie znałam ich. Z grubsza mówiły to samo, że ksiądz samobójstwo chce zrobić, że taki mizerny, że zbladł. To ja którejś w końcu wystrzeliłam: „Do psychologa go weźcie, jak tak mu ciężko. A my, co mamy w domu? Zastanówcie się!”.

Przychodzi jeszcze brat księdza z żoną – namawiają, jak inni.

Katechetka z gimnazjum, podchodzi do Ali na szkolnym korytarzu.

– Co ty odwalasz, niszczysz społeczność Bojana, mam ci wpierdzielić?

Dziewczynka biegnie do nauczycielki. Dyrektor zgłasza zajście na policję. Nie robią nic – mówią, że jak się powtórzy, to założą sprawę, teraz nie mają sił.

Prokurator: Pewnie wszystkiego nie wiemy

Pytamy prokuratora z Wejherowa, co sądzi o odwiedzinach w domu dziewczynki.

– Od momentu złożenia zawiadomienia o przestępstwie nie można naciskać na pokrzywdzonego. Bywa, że sprawca mówi: „Spróbuj zgłosić na policję” i grozi śmiercią albo spaleniem samochodu. W rezultacie ma sprawę nie tylko o rozbój, ale i o groźbę bezprawną.

– A jeśli nie użyto przemocy i nie ma gróźb?

– Jest przestępstwo przeciwko wymiarowi sprawiedliwości. Namawianie do podpisania oświadczenia wycofującego zarzuty to nakłanianie do składania fałszywych zeznań. Bo jeśli zeznali, że molestowano córkę i to jest prawda, to zaprzeczanie jest nieprawdą. Ale śledztwo i tak toczyłoby się dalej, bo taka sprawa prowadzona jest z urzędu.

– Dlaczego nie zareagowaliście na skargę dyrektora?

– Katechetka to osoba silnie związana z Kościołem. Jej działanie nie było na tyle drastyczne, nie robiliśmy z tego zarzutów prokuratorskich. Ale pewnie nie wszystko wiemy.

Bo to zła dziewczyna była

Gdy mija miesiąc, ksiądz B. wraca na plebanię, choć nadal jest urlopowany. Zgodnie z prawem kanonicznym oznacza to tyle, że może wykonywać wszystkie czynności kapłańskie, musi tylko mieć zastępcę. Zostaje nim jego podwładny, wikary z Bojana.

– Gdy wrócił, nie zaczepiał już Ali. Myśleliśmy, że do rozprawy mamy spokój. Okazało się, że nie – Iza uśmiecha się kwaśno.

Adwokat księdza wnosi o przesłuchanie nowych świadków. Dwóm chłopcom przypomniało się, że pili z Alą alkohol za kościołem, zanim poszła do księdza.

Zaraz potem „NIE” publikuje rewelacje z Bojana. Miejscowi jeżdżą do Gdyni, by kupić tygodnik. Tekst przedstawia Alę jako co najmniej współwinną. Anonimowy rozmówca w tekście: „To zła dziewczyna, jak zresztą cała jej rodzina. Leserka. Z ledwością przepychana z klasy do klasy. W dodatku wieczorami ktoś widział ją na boisku szkolnym, jak piła i paliła. Wdała się w matkę”.

Mąż sołtysowej Haliny Radomskiej w „NIE” krytykuje Prądzyńskich pod nazwiskiem:

„My ich prosili, coby cygaństwa we wsi nie robili, bo to wstyd po dobrym człowieku tak skakać”.

Odwiedzamy sołtysową, przyjmuje nas na podwórku.

– Podpuścili męża ci dziennikarze, wypowiedzi poprzekręcali.

– Ale to prawda, że mąż jeździł do Prądzyńskich namawiać do zmiany zeznań?

– Nie pojechał, tylko poszedł, bo blisko. I nie sam, bo ich więcej tam poszło. Pytał rodziców, czy naprawdę wierzą dziewczynie, bo to przecież nastolatka.

– A pani czemu nie poszła?

– Nie mogłam, miałam gości.

– Nikt nie namawiał was, żeby księdza bronić?

– Ponoć chodził po domach wikary i ktoś z przedszkola.

Nasze dzieci nie chcą cię znać

Śledczy od razu ostrzegli Prądzyńskich, aby nie zaglądali do internetu.

– Posłuchaliście?

– Raz zaczęliśmy czytać, ale daliśmy spokój. Nawet jakby człowiek miał nerwy ze stali, to by nie wytrzymał.

My sprawdziliśmy.

Fronda.pl Malkontent pisze: „Obecna histeria jest sztucznie rozdmuchana, by zdyskredytować Kościół. Nie zaprzeczam, że molestowanie istniało, ale… po pierwsze, nie było tak powszechne, jak się sugeruje, a po drugie, wykorzystywanie seksualne, które kiedyś było czymś normalnym i powszechnie stosowanym, dopiero obecnie stało się zbrodnią – na skutek lewackiego skrzywienia w postrzeganiu świata. Zresztą nie ma żadnego rozróżnienia pomiędzy cierpieniem molestowanego dziecka a Kościołem, bo poprzez to cierpiące dziecko cierpi Kościół”.

Na Nasze Miasto.pl Gość tłumaczy: „Przez tyle lat nic nie mogli mu zrobić, aż tu nadarzyła się okazja, dali drinka dziecku, powiedzieli, co ma mówić, wysmażyli paszkwil i męcz się chłopie. Dziewczyna jest z pięcioosobowego rodzeństwa i niestety nie miała dobrego przykładu w domu od rodziców. Znaczy w domu nie ma nadzoru, może opieka powinna się nimi zająć”.

Matka: „Każdy kto zna Alę P., wie, do czego zdolna jest ta dziewczyna. Seks, piwo i inne trunki to u niej najciekawsze zajęcie. Wszyscy wiemy, że jesteś 15-latką, która potrzebuje pomocy, póki jeszcze nie stoczyłaś się na dno, choć już tego dna sięgasz. Daj sobie pomóc, bo życie dopiero przed tobą. Czas się zastanowić, co dalej cię czeka, bo sprawa, którą rozpętałaś, już nigdy nie przycichnie. Mam nadzieję, że nie przystąpisz do sakramentu bierzmowania wraz z naszymi dziećmi! Oni cię nie chcą znać!”.

Kolejny internauta o sieciowym pseudonimie zzz: „Jeśli mieszkacie w Bojanie, bardzo dobrze znacie rodzinę niby molestowanej. Znam dobrze „poszkodowaną” i większość wie, że dziewczyna nie grzeszy inteligencją. W 100 proc. wierzę księdzu. A dziewczynie życzę powodzenia w sądzie, przyda Ci się! Nasz kochany ksiądz jest nie winny!”.

Papież apeluje, dziekan nie rozmawia

Rozporządzenia opisane w kwietniowym dokumencie watykańskim „Wskazówki do zrozumienia podstawowych procedur Kongregacji Nauki Wiary w sprawie zawiadomień o nadużyciach seksualnych” mówi, że biskup ma obowiązek współpracować z cywilnym wymiarem sprawiedliwości i stosować się do zasad prawa świeckiego. Powinien też bez zwłoki powiadomić Kongregację Nauki i Wiary o podwładnym, wobec którego toczy się proces karny. Papież zyskuje nowe kompetencje – może wykluczyć sprawcę ze stanu duchownego bez uprzedniego wyroku sądu kanonicznego.

Niezależnie od tego papież Benedykt XVI apeluje do duchownych, aby zaopiekowali się ofiarami i ich rodzinami. Nie należy ich pozostawiać bez wsparcia ze strony Kościoła.

Dzwonimy do dziekana z Kielna Franciszka Rompy, któremu podlega parafia z Bojana.

– Czy ksiądz powiadomił arcybiskupa Głódzia o sprawie Mirosława B.?

– Nie udzielam żadnych informacji, nie będę rozmawiał.

Dziekan odkłada słuchawkę.

Czekamy minutę, znowu wybieramy numer.

– Prądzyńscy twierdzą, że ksiądz dziekan nakłaniał ich do wycofania zarzutów.

– Ja namawiałem? Rozpoczynamy rozmowę od kłamstwa i fantazji. Jakże? Przecież byłbym przestępcą. Gdybym robił takie rzeczy, nie mógłbym być księdzem. Zresztą nie rozmawiam z wami więcej. Koniec.

Zobowiązanie wiecznego milczenia

Nadal obowiązująca instrukcja Crimen sollicitationis z 1962 roku: „Ponieważ w sprawach dotyczących przestępstw seksualnych osób duchownych należy bardziej, niż zazwyczaj, dbać o to, by postępowano w nich z zachowaniem najściślejszej tajemnicy, kiedy zostaną już rozstrzygnięte, pozostaną pod zobowiązaniem wiecznego milczenia. Wszyscy, którzy uczestniczyli w jakikolwiek sposób w ich osądzaniu lub dowiedzieli się o tych sprawach z racji swojego urzędu, są zobowiązani do zachowania nienaruszalnego i najściślejszego sekretu, nazywanego sekretem Świętego Officium pod karą automatycznej ekskomuniki.

Instrukcja Kongregacji Nauki Wiary z 2001 roku podpisana przez kardynała Ratzingera nie zdejmuje konieczności zachowania ścisłego sekretu, nakazuje jednak kategorycznie informować Watykan o księżach pedofilach: „Ilekroć biskup otrzyma prawdopodobne powiadomienie o przestępstwie, po dokonaniu wstępnego badania przekaże je Kongregacji Nauki Wiary”.

Zaczynamy od Biura Nuncjusza Apostolskiego w Warszawie.

– Chcielibyśmy się dowiedzieć, czy informacje o księżach pedofilach przechodzą przez nuncjaturę?

– Nawet jeśli tak, to służymy jako skrzynka pocztowa, nie zaglądamy do korespondencji – odpowiada rozmówca, który nie chce podać nazwiska.

Próbujemy w Konferencji Episkopatu Polski.

Ks. dr Józef Kloch: – Dokumenty, o jakie pytacie, są kierowane z diecezji bezpośrednio do nuncjatury. Stamtąd do Stolicy Apostolskiej.

Dzwonimy do Watykanu, do Kongregacji Nauki Wiary.

– Zgłoście się do biskupa, który odpowiada za tego księdza, on powinien udzielić wam informacji.

Zgłaszamy się.

– Czy mnie nagrywacie? – zaczyna rozmowę ksiądz Filip Krauze, dyrektor Centrum Informacyjnego Archidiecezji Gdańskiej.

– Nie. Chcieliśmy zapytać, czy kuria powiadomiła Watykan o przypadku księdza B.?

– Nic nie powiem. Sprawy toczą się naszym torem. Miłego dnia.

5 sierpnia odbędzie się pierwsza rozprawa przeciwko Mirosławowi B.

– Nie mieliście chwil zwątpienia? – pytamy rodziców Ali.

– Żeby wycofać oskarżenie? A co ja bym powiedziała własnemu dziecku. Jak mogłabym spojrzeć jej w oczy?

współpraca Tomasz Bielecki

Imiona i nazwisko dziewczynki i jej rodziców zostały zmienione

Kościół przed i po roku 2001
Kościół katolicki liczy ok. 400 tysięcy duchownych.
Między rokiem 1975 a 1985 nie zgłoszono do Watykanu ani jednego przypadku pedofilii duchownego. Od wydania instrukcji z 2001 roku odnotowano trzy tysiące doniesień. Do procesów karnych doszło w 600 przypadkach. 1800 księży i zakonników było już zbyt starych na proces, ukarano ich zakazem odprawiania mszy, spowiadania, a czas, jaki im pozostał, muszą spędzić w odosobnieniu. Trzystu kapłanów zostało wykluczonych ze stanu duchownego. Tyle samo dobrowolnie odeszło z kapłaństwa.

gazeta.pl

Opole: As opolskiej policji skazany za bicie podczas przesłuchań

Tomasz J., kiedyś uważany za jednego z najlepszych w swoim fachu, został dziś skazany nieprawomocnie na dwa lata więzienia. Prokuratura zarzucała mu m.in. wymuszanie zeznań biciem, próbę gwałtu i przekraczanie uprawnień.

Proces policjanta toczył się przed sądem od 4 lat. 39-letni dziś J. pracował w policji od 1998 roku, w sekcji kryminalnej od 2003 r. Uważanemu dotąd za jednego z najlepszych w swoim fachu. Wg prokuratury pierwsze przestępstwa miał popełnić już po dwóch miesiącach pracy. Chodzi głównie o pobicia podczas przesłuchań i wymuszanie zeznań na osobach zatrzymanych.

Prokuratura nie chciała ujawnić szczegółów aktu oskarżenia m.in. ze względu na drastyczność opisów. Proces również toczył się za zamkniętymi drzwiami.

Źródło: Gazeta Wyborcza Opole

Rzeszów: Proces o mobbing. Oskarżony komendant policji

Takiego procesu na Podkarpaciu jeszcze nie było. Komendant wojewódzki policji inspektor Józef Gdański stanął przed sądem oskarżony o mobbing przez policjanta z Tarnobrzega

– Jeżeli pozwałby pan swojego szefa do sądu, to miałby pan czelność i honor przychodzić do pracy i prosić go, by dawał panu pieniądze i nadal pana utrzymywał? Myślę, że nie. Jeśli ten policjant ma odrobię honoru, to myślę, że jutro złoży raport o zwolnienie. Ja bym tak zrobił. Policjant przekroczył granicę lojalności wobec swojego przełożonego – mówił „Gazecie” po pierwszej rozprawie w Sądzie Rejonowym w Rzeszowie inspektor Józef Gdański.

Oskarża wszystkich i o wszystko

Szef podkarpackiej policji wydaje się być spokojny o finał procesu, który wytoczył mu 37-letni Mirosław P. (nazwisko do wiadomości redakcji), sierżant z Komendy Miejskiej Policji w Tarnobrzegu.

– Z policji sam nie odejdę. Szkoda mi przepracowanych tu 10 lat. Poza tym ja naprawdę lubię tę robotę. Wiem, że świata nie zmienię, ale może w policji sytuacja się poprawi. Nie jestem najemnikiem, tylko policjantem – mówi Mirosław P.

Jego koledzy z pracy nie są wcale zaskoczeni, że pozwał komendanta wojewódzkiego do sądu. – Mirek donosi praktycznie na wszystkich w policji – na swoich kolegów, przełożonych. Myśli, że ma do spełnienia jakąś misję. Jego zarzuty są chybione. On po prostu nie lubi policji, a w niej pracuje. Czy to nie kuriozum? – pyta jeden z tarnobrzeskich oficerów.

Mirosław P. mówi, że miał już dość upokorzeń ze strony swoich przełożonych. Jego kłopoty w pracy zaczęły się na początku 2007 roku, gdy – jak sam opowiada – przeniósł się z Komendy Wojewódzkiej Policji w Rzeszowie do Komendy Miejskiej Policji w Tarnobrzegu.

W KWP pracował w prestiżowym wydziale korupcji. W Tarnobrzegu również, ale praca w wojewódzkiej policji, a potem w miejskiej, to krok w tył w policyjnej karierze.

P. twierdzi, że zmienił komendę, bo rodzinę ma w Tarnobrzegu. Miał dość dojazdów. Ale komendant Józef Gdański twierdzi, że sierżant został przeniesiony. – Nie nadawał się do pracy w wojewódzkim wydziale korupcji – mówi wprost Gdański.

Dyscyplinarka za spóźnienie

Sierżant P. żali się, że od trzech lat jest pozbawiany premii, awansów, dodatków. Jesienią zeszłego roku został przeniesiony do komisariatu w Nowej Dębie. Jego zdaniem to kolejny przejaw szykanowania go w pracy, by mu zamknąć usta, żeby nie mówił o tym, co się dzieje w policji. A dzieje się źle – tak twierdzi.

Prowadzono przeciwko niemu pięć postępowań dyscyplinarnych, postawiono mu 11 zarzutów. – Cztery postępowania zostały umorzone, a jedno od ponad trzech lat jest zawieszone. To dla moich przełożonych jest podstawą, bym nie mógł awansować, dostawać dodatków – skarży się Mirosław P.

W pozwie opisał to mocniej: „(…) Aby mnie szczuć, dyskryminować, pozbawić (…) praw i zwolnić ze służby”.

– Awanse i nagrody w policji nie są automatyczne. Przyznaje się je wyróżniającym się funkcjonariuszom. Gdyby P. się wyróżniał, awansowałby – mówi Jan Żak, szef policji w Tarnobrzegu.

Czym sobie „zasłużył” sierżant, że co chwilę ma postępowania dyscyplinarne? W dokumentach czytamy, że m.in. o kwadrans spóźniał się do pracy, swojego przełożonego nazwał „nieudolnym” (to wbrew etyce zawodowej), woził autem poufne dokumenty i pokazywał je nieuprawnionym osobom. Przełożeni P. zarzucali mu również, że nie wykonywał poleceń służbowych i niewłaściwie przechowywał broń służbową.

– Żaden z tych zarzutów się nie potwierdził – broni się Mirosław P.

Sierżant P.: Moje dobra naruszone

Mirosław P. pisał skargi do Komendy Głównej Policji. Nie tylko na temat szykan z powodu wielu postępowań dyscyplinarnych. Pisał, że policjanci z Tarnobrzega fałszują statystyki, a jeden z szefów wyłudził z Providenta 10 tys. zł.

Próżno szukać potwierdzeń tych zarzutów. – Bo to wszystko jest nieprawda – przekonuje komendant Żak.

Teraz sierżant oskarża Józefa Gdańskiego o mobbing. W pozwie Mirosław P. napisał, że jego kłopoty zaczęły się, gdy przeniósł się z Rzeszowa do Tarnobrzega. „(…) Za to, że zacząłem prowadzić sprawy operacyjne dotyczące wysoko postawionych funkcjonariuszy publicznych (…). Moi przełożeni nagminnie w moich postępowaniach dyscyplinarnych naruszali dyscyplinę służbową (…) i nie mieli z tego powodu żadnych konsekwencji” – czytamy w pozwie.

Ugoda? Nie z podwładnym

Gdański nie chce komentować zarzutów policjanta do zakończenia procesu. – Jest tyle instytucji wewnątrz policji, że nie trzeba było tej sprawy wynosić na zewnątrz. To nie wygląda normalnie. Pierwszy raz mam taki proces – mówi komendant.

Halina Chudzik, obrońca Józefa Gdańskiego, twierdzi: – To nie komendant wojewódzki powinien być pozwany, tylko komendant z Tarnobrzega. To on jest bezpośrednim przełożonym pana P.

Żak także o zarzutach nie chce rozmawiać. Boi się, że jeżeli za dużo powie, to sierżant i jemu wytoczy proces.

W piątek sędzia Agnieszka Kowal zapytała Mirosława P. i Józefa Gdańskiego, czy jest możliwa między nimi ugoda. Sierżant odparł, że tak. Gdański, że nie. Proces przerwano.

– Dogadać się ze swoim podwładnym? Chyba pan żartuje – stwierdził szef podkarpackiej policji, wchodząc do windy.

Źródło: Gazeta Wyborcza Rzeszów