Jeleniogórski sąd zabrał prawo jazdy trzeźwemu kierowcy

W jeleniogórskim Sądzie Rejonowym za jazdę samochodem po alkoholu skazują kierowców, w których krwi nie stwierdzono żadnych promili.
Doświadczył tego jeleniogórzanin Marcin Zieliński, którego na pół roku pozbawiono prawa jazdy. Sąd wymierzył mu też 350 zł grzywny

Pan Marcin miał pecha, bo policja zatrzymała go 1 czerwca tego roku. Gdyby do zatrzymania doszło trzy tygodnie później, policjanci puściliby go wolno. Komenda główna w międzyczasie zmieniła bowiem wytyczne dotyczące badań trzeźwości .

– W Dniu Dziecka jechałem do pracy. Zwykle zaczynam ją około 6.00. Pech chciał, że tego ranka przepaliła mi się jedna z żarówek w samochodzie. Zatrzymałem się i wtedy przejechał obok mnie patrol policji – tłumaczy Marcin Zieliński.

Policjanci zatrzymali
go kilkadziesiąt metrów dalej. Kierowca sądził, że powodem zatrzymania jest przepalona żarówka, poinformował więc funkcjonariuszy, że właśnie jedzie ją wymienić na stację benzynową. Policjanci postanowili jednak zbadać trzeźwość kierowcy.

– Podali mi alkotest do auta. Dmuchnąłem i wyszło 0,32 promila. Policjanci stwierdzili, że musiałem wypić rano piwo. Tłumaczyłem, że pół butelki wypiłem o godzinie 20 dzień wcześniej. Rano jedynie przepłukałem usta płynem i przetarłem twarz wodą po goleniu – mówi kierowca.

Policjanci postanowili powtórzyć test po 15 minutach. Badanie nie wykazało żadnej zawartości alkoholu. Ten sam wynik dał test krwi. Gdy Marcin Zieliński został wezwany do złożenia wyjaśnień na komisariacie, przesłuchująca go policjantka uspokajała, że sprawa skończy się najwyżej na 50-złotym mandacie.

– Poszedłem do sądu wyluzowany. Wyrok kompletnie mnie zaskoczył – mówi skazany.
Rzecznik sądu Andrzej Wieja zastanawia się, dlaczego policja w ogóle skierowała sprawę do sądu, skoro test krwi był korzystny dla kierowcy. To, według niego, najbardziej miarodajne badanie. O zapadłym wyroku nie jest w stanie nic jeszcze powiedzieć, bo jego uzasadnienie jest dopiero w przygotowaniu.

Według mecenasa Andrzeja Graunitza, kierowca powinien absolutnie odwołać się od wyroku. Jego zdaniem, sąd odwrócił obowiązującą w prawie zasadę, że wszelkie wątpliwości działają na korzyść oskarżonego. Marcin Zieliński złożył takie odwołanie.

Edyta Bagrowska z jeleniogórskiej policji wyjaśnia, że do niedawna najważniejszym dla nich wskazaniem było pierwsze badanie. Kolejne przeprowadzano po 15 minutach. Gdy różnice wskazań były duże, badano kierowcę na urządzeniu stacjonarnym. Komplet wyników kierowano pod osąd sądu. 21 czerwca komendant główny policji zmienił te zasady (szczegóły w ramce).

Tak dmuchamy
Nowe rozporządzenie KG Policji nakazuje: jeśli w pierwszym badaniu urządzenie wskaże równo lub więcej niż dopuszczalne 0,2 promila, policjant po 15 minutach musi dokonać drugiego pomiaru. Jeżeli to badanie nie wykaże zawartości alkoholu, niezwłocznie powinien wykonać trzeci test. Jeśli i ten wynik jest zerowy, sprawa nie jest kierowana do sądu. Policja uznaje bowiem, że nie ma podejrzenia, że kierujący pił alkohol. Pojawi się jednak ono, jeśli w drugim badaniu tester wykaże nawet minimalną zawartość alkoholu. Wówczas też niezwłocznie jest przeprowadzana trzecia próba. Sprawa jest kierowana do sądu, nawet jeśli jej wynik będzie zerowy.

Uniewinniony po 13 latach procesu: będę żądał milionów

Prokurator zarzucił mu: udział w gangu, próby wyłudzenia odszkodowania i zwrotu VAT-u, fałszerstwo faktur. Po 13 latach został prawomocnie oczyszczony z zarzutów. Teraz będzie walczył o ponad 9 mln zł odszkodowania. W latach 90. Jarosław L. miał firmę, która m.in. handlowała podzespołami elektronicznymi. Jesienią 1997 roku przewoził je na Słowację. 10 km przed granicą jego samochód zderzył się z ciężarówką. Pożar strawił cały towar. L. nie martwił się – układy scalone były ubezpieczone w PZU na 2,7 mln zł. Po wypadku ubezpieczyciel – zamiast wypłaty odszkodowania – złożył do prokuratury zawiadomienie o podejrzeniu popełnienia przestępstwa.

Według oskarżyciela Jarosław L. namówił czterech biznesmenów, by zawyżali wartość sprowadzonych z Niemiec 35 tys. części elektronicznych. Jak? Odsprzedając z firmy do firmy po coraz wyższych cenach. Elektronika miała trafić na Słowację, bo tam eksport objęty był zerowym VAT-em. Wspólnicy mieli podzielić się zwróconym podatkiem. Kombinacja nie powiodła się – zdaniem śledczych – gdy spłonął samochód z towarem.

Prokuratura Rejonowa w Częstochowie – opierając się m.in. o opinię rzeczoznawcy PZU – oskarżyła Jarosława L. oraz czterech innych uczestników transakcji o udział w gangu, próby wyłudzenia odszkodowania i zwrotu VAT-u, fałszerstwo faktur.

Jak mówi obrońca przedsiębiorcy mec. Sławomir Załęcki, zawiłości związane z zarzutem usiłowania wyłudzenia zwrotu podatku VAT udało się odeprzeć dopiero po opinii prof. Witolda Modzelewskiego – byłego ministra finansów, twórcy przepisów dotyczących podatku VAT.

W czasie procesu pojawiły się też rozbieżności w ocenie wartości towaru. Biegły powołany przez PZU, sporządzający także opinię dla prokuratury, oszacował spalone podzespoły elektroniczne na 32 tys. zł. Biegły powołany przez sąd wycenił ten sam towar na 585 tys. zł. Dwóch innych nie było w stanie oszacować wartości z powodu braku dokumentacji związanej z towarem. Pewnej części podzespołów nie udało się w ogóle wycenić, bo w niewytłumaczalny sposób zaginęła w czasie śledztwa cała dokumentacja techniczna oraz inne dowody. Oskarżonemu przedsiębiorcy udało się wykazać, że części dowodów PZU w ogóle nie przekazało prokuraturze. Ta usunęła też kilkadziesiąt kart z akt sprawy. W odpowiedzi przyznała, że „usunięto z akt głównych dokumenty, które oceniono, że nie przedstawiały wartości dowodowej i nie zostały sporządzone przez oskarżonego”.

Po apelacjach sprawa trzykrotnie wracała do ponownego rozpatrzenia. Po 13 latach – w maju 2011 roku – zakończyła się prawomocnym uniewinnieniem Jarosława L.

Teraz przedsiębiorca zapowiada pozew o odszkodowanie i zadośćuczynienie za niesłuszny 10-miesięczny areszt. Roszczenia wobec Skarbu Państwa wyliczył na 200 tys. zł. Nie została także rozstrzygnięta kwestia wypłaty odszkodowania przez PZU. Jarosław L. będzie domagała się od ubezpieczyciela ponad 9 mln zł odszkodowania z odsetkami.

– Teraz dopiero można dochodzić roszczeń wobec PZU. Wcześniej wstrzymało ono likwidację szkody i wypłatę odszkodowania do czasu prawomocnego zakończenia postępowania – wyjaśnia mec. Załęcki.

– Trudno uznać trzynastoletni proces karny za normalny w porównaniu z długością życia ludzkiego. Dziwią także zachowania organów ścigania, które usuwają karty akt sprawy. Skoro były to akta bez znaczenia, po co było je usuwać? Zaskakuje sposób postępowania lidera polskiego rynku ubezpieczeniowego. To oraz wiele innych pytań pozostanie zapewne bez odpowiedzi. Za trzynaście lat procesu, bardzo kosztowne opinie biegłych, areszt i jego konsekwencje zapłaciłem ja oraz podatnicy – ocenia swoja sytuację Jarosław L.

Szokujące praktyki polskiej policji. Wg raportu biją, rażą prądem. Tortury?

W raportach Komitetu Zapobiegania Torturom Rady Europy (CPT), dotyczących traktowania osób zatrzymanych i więźniów w Polsce, powtarzają się te same zarzuty – uważa Helsińska Fundacja Praw Człowieka. Polskie władze przekonują jednak, że są zmiany na lepsze. We wtorek CPT opublikował raport po kontroli w Polsce, przeprowadzonej na przełomie listopada i grudnia 2009 r. Wizytowano wówczas 20 placówek – nie tylko więzienia i policyjne izby zatrzymań, ale także policyjne izby dziecka, areszty deportacyjne i ośrodki dla cudzoziemców.

Raport opublikowano za zgodą polskich władz (nie wszyscy sygnatariusze Konwencji Rady Europy o zapobieganiu torturom oraz nieludzkiemu lub poniżającemu traktowaniu lub karaniu się na to godzą).

Przeludnienie w więzieniach, niewłaściwa opieka medyczna

Jak mówił we wtorek na konferencji prasowej w Warszawie dr Piotr Kładoczny z HFPC, obecny raport, tak samo jak poprzedni opublikowany w 2005 r., mówi o przeludnieniu w zakładach karnych, przy czym polskie władze przyjmują, że standardem jest zapewnienie 3 metrów kw. na osobę, gdy CPT rekomenduje 4 metry kw. W raportach CPT powtarzają się zarzuty o niewłaściwej opiece medycznej nad osadzonymi – brakuje personelu, nie ma odpowiedniego wyposażenia. HFPC podkreśla, że raport CPT mówi o braku rozwiniętego systemu pomocy prawnej dla zatrzymanych.

Dzieci cudzoziemców w ośrodkach zamkniętych

Komitet zwraca uwagę na poważny problem dotyczący cudzoziemców. Większość obcokrajowców, z którymi zetknęli się przedstawiciele CPT, nie znała swego położenia prawnego oraz procedur, którym zostali poddani. HFPC alarmuje, że polskie prawo zezwala na przetrzymywanie dzieci cudzoziemców w ośrodkach zamkniętych, gdzie przebywają ich rodzice. Takie miejsca – ocenia HFPC – negatywnie wpływają na rozwój psychiczny małoletnich.

CPT zaleca też zmianę zasad przyznawania więźniom statusu szczególnie niebezpiecznych.

„Maltretowanie równoznaczne z torutorowaniem”

W raporcie CPT wskazano też na maltretowanie, o którym mówili dwaj zatrzymani i które było tak dotkliwe, iż „mogłoby zostać uznane za równoznaczne z torturowaniem”. Raport przytacza przypadek osoby z Krakowa aresztowanej w październiku 2009 r. przez funkcjonariuszy CBŚ z Bielska Białej.

Policjanci „bili i kopali”. „Paralizator do genitaliów”

Mężczyzna powiedział przedstawicielom CPT, że bezpośrednio po aresztowaniu był wielokrotnie bity i kopany przez policjantów, którzy chcieli wymusić na nim przyznanie się do winy. Jeden z funkcjonariuszy miał przyłożyć mu do genitaliów na pół minuty włączony elektryczny paralizator.

Mężczyzna zgłosił sprawę dyrektorowi aresztu, w którym był przetrzymywany, a ten przekazał ją do prokuratury. Z odpowiedzi polskiego rządu na raport CPT (opublikowanej razem z raportem we wtorek) wynika, że śledztwo w tej sprawie prowadziła Prokuratura Rejonowa Kraków-Śródmieście Zachód, ale umorzyła je z powodu braku cech przestępstwa. Ponadto polski rząd poinformował CPT, że w tej sprawie nie było prowadzone postę powanie dyscyplinarne.

Śledztwa w sprawie pobić umarzane

Drugi przypadek, o którym mówi komitet, dotyczy zatrzymanego z Szamotuł (Wielkopolskie). Miał być on bity i kopany przez policjantów, założono mu też bardzo ciasno kajdanki. Również tutaj prokuratura umorzyła śledztwo (wszczęte po liście przesłanym przez CPT); nie doszło do postępowania dyscyplinarnego.

W obu przypadkach HFPC ma wątpliwości, że śledztwa przeprowadzono w sposób właściwy. Dr Ireneusz Kamiński, prawnik z PAN i UJ, zwracał we wtorek uwagę, że obu poszkodowanych nie przesłuchano przez długi czas od zgłoszenia, a policjantów – w ogóle. Ponadto w jednym przypadku lekarze stwierdzili u poszkodowanego obrażenia, które pokrywały się z jego zeznaniami przed delegacją CPT. „Gdyby te obie sprawy trafiły do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka, z olbrzymim prawdopodobieństwem można powiedzieć, że Trybunał uznałby, że nie przeprowadzono w Polsce skutecznego postępowania wyjaśniającego” – uważa Kamiński.

Rzecznik komendanta głównego policji Mariusz Sokołowski podkreślił, że żaden z zatrzymanych nie skorzystał z możliwości złożenia skargi do Strasburga.

Władze: Ale jest lepiej…

Przedstawiciele polskich władz, którzy licznie pojawili się na wtorkowej konferencji prasowej HFPC, przekonywali dziennikarzy, że najnowszy raport CPT zawiera nie tylko uwagi krytyczne, ale też informacje o tym, co się poprawiło od poprzedniej kontroli. Zwracali też uwagę, że komitet nie miał uwag do polskiej odpowiedzi na swój raport.

Cezary Ziółkowski z Departamentu Praw Człowieka Ministerstwa Sprawiedliwości podkreślał, że władze skupiają się na zwalczaniu przeludnienia w celach. W latach 2006-09 w polskich zakładach karnych przybyło 17 tys. miejsc, coraz więcej skazanych korzysta z dozoru elektronicznego, resort stara się też, by sądy częściej stosowały kary ograniczenia wolności zamiast więzienia, zaś tym, którzy na to zasługują, łatwiej było uzyskać zwolnienie warunkowe. MS podkreśla też, że w ostatnich latach przesłanki zastosowania aresztu tymczasowego, zwłaszcza trwającego ponad 2 lata, są o wiele bardziej rygorystyczne niż kiedyś.

Z kolei rzeczniczka prasowa Służby Więziennej ppłk Luiza Sałapa poinformowała, że obecnie w zakładach karnych jest mniej więźniów niż miejsc. Jak dodała, więzienia są jednak zaludnione w różnym stopniu, np. dlatego że prawo nakazuje separować różne kategorie osadzonych. „W dzisiejszych warunkach w zakładach karnych nie ma mowy o 4 m kw na osobę” – przyznała Sałapa. Od ub.r. SW wydaje skazanym zaświadczenia, że przebywają w celi przeludnionej. Na tej podstawie mogą oni składać oni pozwy cywilne o odszkodowania. Jak powiedziała Sałapa, w 2010 r. sądy rozpatrzyły 146 takich spraw i zasądziły łącznie 370 tys. zł od Skarbu Państwa.

Sałapa powiedziała też, że od czasu wizytacji CPT podpisano ponad 500 nowych umów z personelem medycznym na opiekę nad osadzonymi. „Sytuacja może nie jest idealna, natomiast czynimy wszelkie starania, żeby się z nią uporać” – przekonywała.

CPT kontroluje przestrzeganie Konwencji Rady Europy o zapobieganiu torturom oraz nieludzkiemu lub poniżającemu traktowaniu lub karaniu, która została przyjęta w 1987 r. i weszła w życie dwa lata później. Ostatnia wizyta przedstawicieli CPT w naszym kraju była czwartą od 1994 r., czyli momentu, kiedy ratyfikowaliśmy konwencję.

Rafał Lesiecki
PAP

Trybunał zauroczony majestatem władzy

Zachowanie sędziów TK bardziej przypomina uczucia chłopczyka, który z rozdziawionymi ustami przygląda się orszakowi królewskiemu, niż postawę wolnego obywatela w demokratycznym państwie – twierdzi filozof prawa. Przepis kodeksu karnego pozwalający na karanie za znieważanie prezydenta jest – w najlepszym wypadku – irytującym anachronizmem, a w najgorszym – poważnym zagrożeniem dla wolności słowa w demokratycznym państwie. Wielka szkoda, że Trybunał Konstytucyjny nie skorzystał z okazji, jaką dało mu pytanie prawne sformułowane przez gdański Sąd Okręgowy, i nie wyrugował tego potworka z polskiego systemu prawnego. Poza wszystkim innym pozwala to postawić pytanie o rolę TK w ochronie praw człowieka w dzisiejszej Polsce.

Sędziowie zawiedli

Nie da się bowiem ukryć, że swym jednogłośnym wyrokiem z 6 lipca TK postawił się po stronie władzy, a przeciwko jej konstytucyjnym ograniczeniom, po stronie obrońców „majestatu”, a przeciwko prześmiewcom, po stronie przywilejów ochrony godności najwyższych urzędników, a przeciwko społecznej krytyce, zwłaszcza jeśli nie spełnia ona wygórowanych oczekiwań związanych z kulturalną, cywilizowaną i subtelną formą.

Czytając wątpliwości sądu okręgowego, a potem odpowiedź TK, poczułem żal, że gdański sąd nie mógł – jak mógłby to uczynić jakikolwiek sąd amerykański, najniższej choćby rangi – powiedzieć: dla nas ten przepis jest niezgodny z konstytucją, nie możemy go zatem stosować.

Niestety, w polskim systemie scentralizowanej kontroli konstytucyjności ustaw jest tylko jeden sąd, który może to uczynić: Trybunał mieszczący się przy alei Szucha w Warszawie. Tym większa spoczywa na nim odpowiedzialność za ochronę uprawnień konstytucyjnych obywateli RP. I tym większe rozczarowanie, gdy wydaje orzeczenie tak mierne, tak przymilne wobec władzy wykonawczej, tak lekceważące znaczenie wolności słowa realizowanej przez obywateli – nawet jeśli są mało kulturalni czy wręcz grubiańscy.

TK nie jest od uczenia nas manier kulturalnej debaty na wzór cichych rozmów w gabinetach trybunalskich. TK jest od ochrony naszych praw przed zapędami władzy. Tej funkcji w swym orzeczeniu z 6 lipca nie sprostał – więcej: zawiódł w sposób dramatyczny.

Poddani, nie obywatele

Na szczegółową analizę orzeczenia przyjdzie czas, gdy ogłoszone zostanie jego uzasadnienie. Ale już lektura komunikatu prasowego opublikowanego oficjalnie na stronie TK pozwala na zrekonstruowanie głównych linii argumentacji. Jest ona zaskakująco licha. Zaskakująco – jak na intelektualną jakość sędziów, którzy podpisali się pod tym orzeczeniem, a z których wielu – tu deklaracja osobista – znam i cenię.

Przede wszystkim orzeczenie wydaje się przepojone uwielbieniem dla władzy i jej majestatu. Klimat ten wydaje się bliższy uczuciom chłopczyka, który z rozdziawionymi ustami przygląda się orszakowi królewskiemu, niż postawie wolnego obywatela w demokratycznym państwie.

„Poczucie własnej godności i posiadanie autorytetu jest jednym z niezbędnych warunków efektywnego wykonywania funkcji konstytucyjnie przypisywanych głowie państwa” – czytamy w komunikacie. Ale czy poczucie godności może wynikać z tłumienia obraźliwych – zdaniem obrażanego – poglądów i ocen? Czy autorytet może być budowany przez zakazy prawne?

„Doniosły charakter funkcji prezydenckich wynikających z ustawy zasadniczej powoduje, że prezydentowi RP należny jest szczególny szacunek i cześć”. Uff! – to maksyma lepiej odnosząca się do poddanych niż do obywateli. A jeśli ktoś prezydenta akurat nie szanuje – być może błędnie lub nagannie – czy możemy ów szacunek w nim rozbudzić pod groźbą pozbawienia wolności do lat trzech?

„Dokonanie czynu określonego w kwestionowanym przepisie (czyli znieważenie prezydenta – przyp. WS) jest jednocześnie znieważeniem samej Rzeczypospolitej”. Czy rzeczywiście? Czy nie można szanować Rzeczypospolitej, nie szanując jednocześnie aktualnego pierwszego obywatela? I czy szacunek dla Rzeczypospolitej rzeczywiście powinien być egzekwowany za pomocą prawa karnego?

W swej niechęci do eliminacji art. 132 kodeksu karnego Trybunał wydaje się sparaliżowany majestatem włazy, uwiedziony jej dostojeństwem, rzucony na kolana przed jej potęgą. Nie są to emocje, jakie powinny kierować obrońcą obywateli przed kaprysami władzy. Trybunał wybrał swoje miejsce: po stronie majestatu, przeciwko krytykom.

Treść i forma

Ale – powie ktoś – krytyka to nie znieważanie. Znieważanie to obelgi, inwektywy, obraźliwe oceny. Oto drugi filar orzeczenia TK – i druga jego słabość.

„Zniewagi nie można uznać za element dopuszczalnej krytyki prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej. Bowiem prawo do krytyki tego organu obejmuje wypowiedź swobodną jedynie co do treści, a nie formy (w szczególności obraźliwej lub poniżającej)”. Ale czy da się tak łatwo oddzielić treść od formy; czy możemy prawnie nakazać ludziom, by swą krytykę najwyższych władz – w tym prezydenta – wyrażali w formie eleganckiej, delikatnej, akceptowalnej dla delikatnych uszu prawników zaludniających budynek Trybunału Konstytucyjnego? Czy zadaniem prawa karnego jest spowodowanie, by codzienna debata o postępowaniu władz publicznych przypominała klimat seminarium uniwersyteckiego, sali konferencyjnej Trybunału, klubu dżentelmenów z powieści Dickensa?

Oczywiście, byłoby pysznie, gdyby w dyskursie publicznym nie padały słowa obelżywe i niepoparte faktami insynuacje. Ale konstytucyjna wolność słowa może być prawnie ograniczona tylko wtedy, gdy ograniczenie to jest niezbędne – tak, niezbędne, absolutnie konieczne! – do realizowania pewnych, ściśle wyliczonych, celów demokratycznego państwa.

Z komunikatu prasowego wynika, że TK uważa, iż karanie za znieważanie jest niezbędne dla „bezpieczeństwa i porządku publicznego”. Jest to opinia tak ekscentryczna, że wystarczy ją wyartykułować, by się przekonać, jak jest nieprzekonująca. Czy staniemy się państwem słabszym, mniej bezpiecznym i uporządkowanym, jeśli ordynarne – i moralnie niedopuszczalne – inwektywy nie będą zagrożone karami więzienia?

Nawet królowa nie jest pod ochroną

W swym orzeczeniu TK pociesza się, że sądy stosują ów przepis „z odpowiednią ostrożnością wynikającą z gwarantowanej w państwie demokratycznym wolności słowa”. Ale może to po prostu oznacza, że sądy lepiej rozumieją rangę wolności słowa niż Trybunał Konstytucyjny? Tylko on jednak może wyeliminować formalnie ową anomalię z polskiego systemu prawnego – tak jak stało się to w tylu innych państwach demokratycznych.

W USA sam pomysł ścigania za znieważenie prezydenta potraktowany byłby jako niedorzeczność. W innych państwach zachodnich, jeśli nawet takie przestępstwo istnieje formalnie na papierze, to jest faktycznie martwe. Nawet w Wielkiej Brytanii królowa od dawna przestała być pod ochroną.

Trybunał nie wykorzystał szansy podsuniętej mu przez pytanie prawne gdańskiego sądu, który słusznie zauważył, że kwestionowany przepis „stanowi zagrożenie dla wolności słowa, dając podstawę do ingerencji państwa wyposażonego w aparat ścigania w prawo do debaty publicznej stanowiącej istotny składnik demokratycznego systemu prawnego”. Wbrew tej obserwacji TK wykazał się zdumiewającą pokorą wobec władzy i jej najwyższego piastuna, który „uosabia majestat Rzeczypospolitej i z tej racji należy mu się szacunek”.

Mam nadzieję, że prezydent Komorowski – i jego następcy – nie weźmie tego pochlebstwa za dobrą monetę i będzie walczyć o zdobycie szacunku obywateli prezydenckimi działaniami, a nie rygorami prawa karnego, którym właśnie dał swe imprimatur Trybunał Konstytucyjny.

Autor jest profesorem filozofii prawa Uniwersytetu w Sydney, a także profesorem Akademii Leona Koźmińskiego i Centrum Europejskiego Uniwersytetu Warszawskiego

Rzeczpospolita

Sąd pomaga ZUS nie płacić za jego błędy

Już pięć lat trwa proces o wyrównanie strat jakie Małgorzata Bauer poniosła z winy ZUS, który nie przekazał na czas jej składek emerytalnych do OFE. Warszawscy sędziowie mają nie lada kłopot z tym pozwem.

Powódka dostała wszystko to co przysługuje jej zgodnie z przepisami. W czasie procesu ZUS nie tylko odnalazł zagubione składki i przekazał na jej konto w OFE. Zgodnie z art. 47 ust 10a ustawy o systemie ubezpieczeń społecznych dostała one także odsetki liczone według tego przepisu na podstawie stóp rentowności 52-tygodniowych bonów skarbowych.

– Zaległości powstawały przez pięć lat. Przez to, że ZUS zgubił część moich składek, nie trafiły one w terminie na konto emerytalne w OFE, więc nie mogły pracować – tłumaczy powódka. – Teraz domagam się wyrównania stanu konta w Funduszu, do takiego poziomu, jaki narósł w wyniku obracania składkami wpłaconymi przez ZUS na czas. Przez opóźnienie ciągle brakuje tam ok. 7 tys. złotych.

Po tym jak w 2007 r. jej pozew trafił do warszawskiego sądu okręgowego, sędziowie z wydziału ubezpieczeń społecznych chcieli przesłać tę sprawę do wydziału cywilnego, a ten ze względu na wartość przedmiotu sporu do sądu rejonowego.

Pomogło dopiero zażalenie powódki i decyzja sądu apelacyjnego, że jest to jednak sprawa z zakresu ubezpieczeń społecznych i powinna być jednak rozpatrywana przez wydział, który właśnie chciał się jej pozbyć.

Następnie sędziowie próbowali tę sprawę umorzyć, powołując się na brak decyzji ZUS w tej sprawie. Tak się składa, że urzędnicy ZUS unikali wydania decyzji jak ognia, nic dziwnego że jej nie było. Także za tym razem sąd apelacyjny podważył niekorzystne rozstrzygnięcie sądu okręgowego, zobowiązał go do nakazania ZUS wydania decyzji w tej sprawie i merytoryczne rozstrzygnięcie pozwu.

Po trzech latach procesu udało się jej więc uzyskać przekazanie zaległych składek do OFE, wraz z ustawowymi, bardzo niskimi odsetkami. Powódka nie złożyła jednak broni i domaga się pełnego wyrównania strat, powstałych przez opieszałość ZUS. Gdy sprawa trafiła do sądu apelacyjnego, nagle sędziowie nabrali wątpliwości, co do tego, czy nie powinien zająć się nią sąd cywilny i wysłali w tej sprawie pytanie prawne do Sądu Najwyższego, co wydłużyło ten proces o kolejne dwa lata.

– To bardzo ciekawa sprawa – stwierdził Zbigniew Korzeniowski, sędzia Sądu Najwyższego. – Tutaj nie ma żadnych wątpliwości, że takim pozwem powinien zająć się wydział ubezpieczeń społecznych. Sąd apelacyjny rozstrzygnął już te wątpliwości, rozpatrując zażalenia na postanowienia sądu okręgowego.

To jednak nie koniec tej sprawy, gdyż roszczeniami powódki ponownie musi zająć się sąd apelacyjny. Nawet po korzystnym dla Małgorzaty Bauer wyroku, sprawa prawdopodobnie znowu trafi do Sądu Najwyższego. W tym czasie osoby przechodzące na emerytury mogą otrzymywać niższe świadczenia od tych które im się należą.

Rzeczpospolita

Proces prokuratora. Miał brać łapówki

Pod zarzutem powoływania się na wpływy w sądzie, brania łapówek za wypuszczenia podejrzanych z aresztów i ukręcania śledztw stanie przed sądem były wieloletni szef Prokuratury Rejonowej w Częstochowie Marek C.

Konszachty prokuratora C. ze światem przestępczym wyszły na jaw w 2005 r. po aresztowaniu właściciela firmy windykacyjnej Patex z Częstochowy Roberta S. oraz dilera samochodowego Jana F. Śledztwo prowadził Wydział V do Spraw Przestępczości Zorganizowanej i Korupcji Prokuratury Okręgowej w Katowicach. Robert S. opowiadał śledczym o tym jak korumpował prokuratorów, policjantów, sędziów. Pod koniec 2006 r. Marek C., który był oddelegowany do Prokuratury Okręgowej w Częstochowie, został nieoczekiwanie – jeszcze przed ostateczną decyzją o uchyleniu immunitetu – zawieszony w czynnościach służbowych. To była jedna z ostatnich decyzji odchodzącego wówczas z Częstochowy Prokuratora Okręgowego Piotra Skrzyneckiego. Oznaczało to odsunięcie Marka C. od wszystkich czynności służbowych i pozostawienie mu połowy uposażenia. Tak jest do dziś. W 2007 r. sąd dyscyplinarny przy Prokuratorze Krajowym uchylił Markowi C. immunitet. To pozwoliło na sporządzenie zarzutów karnych.

Wg katowickich śledczych, w 2003 r. prokurator C. wziął 10 tys. zł za załatwienie uchylenia aresztu tymczasowego zamieszanego w przestępstwa paliwowe Grzegorza G. W tym samym roku za obietnicę przyjęcia 20 tys. zł miał spowodować wypuszczenie z aresztu Włodzimierza T. Tych pieniędzy nie wziął, skończyło się na 5 tys., gdy w 2004 r. Włodzimierz T. odzyskał wolność. Marek C. miał też przyjąć 50 tys. zł łapówki za utrącenie śledztwa w sprawie przedsiębiorcy branży paliwowej Józefa B.

W razie udowodnienia winy prokuratorowi grozi do 12 lat więzienia.

Akt oskarżenia trafił z Katowic do częstochowskiego sądu już 1 kwietnia ub. roku, tyle, że do tej pory proces prokuratora i współpracujących z nim trzech oskarżonych, którzy pośredniczyli m.in. w przekazywaniu łapówek: Roberta Sz., Jana F, i Stanisława C. – nie ruszył z miejsca.

– Z uwagi pełnioną przez Marka C. funkcję i służbowe z nim kontakty sędziów, nasz sąd wnioskował o przeniesienie sprawy gdzie indziej – wyjaśnia rzecznik Sądu Okręgowego w Częstochowie Bogusław Zając. – Sąd Najwyższy uznał jednak, że nie ma takiej potrzeby i w naszym sądzie powinien znaleźć się sędzia, który nie zna oskarżonego. Taki sędzia się znalazł, ale musiało potrwać żeby mógł zapoznać się z aktami sprawy.

Proces planowano rozpocząć w poniedziałek. Sprawa nie ruszyła z miejsca, bo Marek C. przedłożył zaświadczenie o leczeniu w szpitalu.

Sprawa prokuratora C. może być wierzchołkiem góry lodowej. Pod koniec maja Robert S. znów trafił do aresztu. Zupełnie nowe śledztwo o korupcyjnym charakterze prowadzi częstochowska Prokuratura Okręgowa. Zarzuciła S. powoływanie się na wpływy w sądzie rejonowym. – Od małżeństwa, które ma proces, wziął pieniądze w zamian za obietnice załatwienia łagodnego wymiaru kary – mówi rzecznik Prokuratury Okręgowej Tomasz Ozimek.

Jak ustaliliśmy, w śledztwie jest też badany znacznie obszerniejszy wątek: korumpowania funkcjonariuszy publicznych z Częstochowy. – Ze względu na dobro postępowanie nie będziemy ujawniać żadnych szczegółów – kwituje nasze pytania prokurator Ozimek.

Robert S. z takiej formy wyłudzania pieniędzy zrobił sobie stałe źródło dochodu. M.in. przed sądem odpowiada wraz z Janem F. i wrocławianinem Ryszardem P. za wyłudzenie od Doroty Ch. z Wrocławia 475 tys. zł za pomoc w wyciągnięciu z aresztu jej męża – bossa mafii paliwowej. Dorota Ch. dostała polecenie S., aby pełnomocnikiem ustanowiła adwokata z Zielonej Góry Włodzimierza S. (mecenas w 2006 r. na wniosek katowickiej prokuratury przesiedział w areszcie 40 dni, m.in. pod zarzutem brania pieniędzy od przestępców za obietnice uwalniania aresztantów; adwokat utrzymywał, że jest niewinny). Pomocne w wypuszczeniu męża kobiety miały być „żółte papiery”. Za namową S. najpierw zameldowała się u dilera samochodowego Jana F., by potem rozpocząć leczenie psychiatryczne w Lublińcu. Ostatecznie mężczyzna opuścił areszt za 100 tys. zł poręcznia, ale Dorota Ch. twierdzi, że nie z pieniędzy, które dała właścicielowi Pateksu.

Co ciekawe w sprawie innego częstochowskiego prokuratora, Robert S. z oskarżającego o korupcję sam stał się oskarżonym. W kwietniu 2009 r. Prokuratura Okręgowa w Gliwicach uznała, że fałszywie oskarżył prokuratora. Grozi za to do 3 lat więzienia, proces w Sądzie Rejonowym Katowice-Wschód dobiega końca.

gazeta.pl