Zachowanie sędziów TK bardziej przypomina uczucia chłopczyka, który z rozdziawionymi ustami przygląda się orszakowi królewskiemu, niż postawę wolnego obywatela w demokratycznym państwie – twierdzi filozof prawa. Przepis kodeksu karnego pozwalający na karanie za znieważanie prezydenta jest – w najlepszym wypadku – irytującym anachronizmem, a w najgorszym – poważnym zagrożeniem dla wolności słowa w demokratycznym państwie. Wielka szkoda, że Trybunał Konstytucyjny nie skorzystał z okazji, jaką dało mu pytanie prawne sformułowane przez gdański Sąd Okręgowy, i nie wyrugował tego potworka z polskiego systemu prawnego. Poza wszystkim innym pozwala to postawić pytanie o rolę TK w ochronie praw człowieka w dzisiejszej Polsce.
Sędziowie zawiedli
Nie da się bowiem ukryć, że swym jednogłośnym wyrokiem z 6 lipca TK postawił się po stronie władzy, a przeciwko jej konstytucyjnym ograniczeniom, po stronie obrońców „majestatu”, a przeciwko prześmiewcom, po stronie przywilejów ochrony godności najwyższych urzędników, a przeciwko społecznej krytyce, zwłaszcza jeśli nie spełnia ona wygórowanych oczekiwań związanych z kulturalną, cywilizowaną i subtelną formą.
Czytając wątpliwości sądu okręgowego, a potem odpowiedź TK, poczułem żal, że gdański sąd nie mógł – jak mógłby to uczynić jakikolwiek sąd amerykański, najniższej choćby rangi – powiedzieć: dla nas ten przepis jest niezgodny z konstytucją, nie możemy go zatem stosować.
Niestety, w polskim systemie scentralizowanej kontroli konstytucyjności ustaw jest tylko jeden sąd, który może to uczynić: Trybunał mieszczący się przy alei Szucha w Warszawie. Tym większa spoczywa na nim odpowiedzialność za ochronę uprawnień konstytucyjnych obywateli RP. I tym większe rozczarowanie, gdy wydaje orzeczenie tak mierne, tak przymilne wobec władzy wykonawczej, tak lekceważące znaczenie wolności słowa realizowanej przez obywateli – nawet jeśli są mało kulturalni czy wręcz grubiańscy.
TK nie jest od uczenia nas manier kulturalnej debaty na wzór cichych rozmów w gabinetach trybunalskich. TK jest od ochrony naszych praw przed zapędami władzy. Tej funkcji w swym orzeczeniu z 6 lipca nie sprostał – więcej: zawiódł w sposób dramatyczny.
Poddani, nie obywatele
Na szczegółową analizę orzeczenia przyjdzie czas, gdy ogłoszone zostanie jego uzasadnienie. Ale już lektura komunikatu prasowego opublikowanego oficjalnie na stronie TK pozwala na zrekonstruowanie głównych linii argumentacji. Jest ona zaskakująco licha. Zaskakująco – jak na intelektualną jakość sędziów, którzy podpisali się pod tym orzeczeniem, a z których wielu – tu deklaracja osobista – znam i cenię.
Przede wszystkim orzeczenie wydaje się przepojone uwielbieniem dla władzy i jej majestatu. Klimat ten wydaje się bliższy uczuciom chłopczyka, który z rozdziawionymi ustami przygląda się orszakowi królewskiemu, niż postawie wolnego obywatela w demokratycznym państwie.
„Poczucie własnej godności i posiadanie autorytetu jest jednym z niezbędnych warunków efektywnego wykonywania funkcji konstytucyjnie przypisywanych głowie państwa” – czytamy w komunikacie. Ale czy poczucie godności może wynikać z tłumienia obraźliwych – zdaniem obrażanego – poglądów i ocen? Czy autorytet może być budowany przez zakazy prawne?
„Doniosły charakter funkcji prezydenckich wynikających z ustawy zasadniczej powoduje, że prezydentowi RP należny jest szczególny szacunek i cześć”. Uff! – to maksyma lepiej odnosząca się do poddanych niż do obywateli. A jeśli ktoś prezydenta akurat nie szanuje – być może błędnie lub nagannie – czy możemy ów szacunek w nim rozbudzić pod groźbą pozbawienia wolności do lat trzech?
„Dokonanie czynu określonego w kwestionowanym przepisie (czyli znieważenie prezydenta – przyp. WS) jest jednocześnie znieważeniem samej Rzeczypospolitej”. Czy rzeczywiście? Czy nie można szanować Rzeczypospolitej, nie szanując jednocześnie aktualnego pierwszego obywatela? I czy szacunek dla Rzeczypospolitej rzeczywiście powinien być egzekwowany za pomocą prawa karnego?
W swej niechęci do eliminacji art. 132 kodeksu karnego Trybunał wydaje się sparaliżowany majestatem włazy, uwiedziony jej dostojeństwem, rzucony na kolana przed jej potęgą. Nie są to emocje, jakie powinny kierować obrońcą obywateli przed kaprysami władzy. Trybunał wybrał swoje miejsce: po stronie majestatu, przeciwko krytykom.
Treść i forma
Ale – powie ktoś – krytyka to nie znieważanie. Znieważanie to obelgi, inwektywy, obraźliwe oceny. Oto drugi filar orzeczenia TK – i druga jego słabość.
„Zniewagi nie można uznać za element dopuszczalnej krytyki prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej. Bowiem prawo do krytyki tego organu obejmuje wypowiedź swobodną jedynie co do treści, a nie formy (w szczególności obraźliwej lub poniżającej)”. Ale czy da się tak łatwo oddzielić treść od formy; czy możemy prawnie nakazać ludziom, by swą krytykę najwyższych władz – w tym prezydenta – wyrażali w formie eleganckiej, delikatnej, akceptowalnej dla delikatnych uszu prawników zaludniających budynek Trybunału Konstytucyjnego? Czy zadaniem prawa karnego jest spowodowanie, by codzienna debata o postępowaniu władz publicznych przypominała klimat seminarium uniwersyteckiego, sali konferencyjnej Trybunału, klubu dżentelmenów z powieści Dickensa?
Oczywiście, byłoby pysznie, gdyby w dyskursie publicznym nie padały słowa obelżywe i niepoparte faktami insynuacje. Ale konstytucyjna wolność słowa może być prawnie ograniczona tylko wtedy, gdy ograniczenie to jest niezbędne – tak, niezbędne, absolutnie konieczne! – do realizowania pewnych, ściśle wyliczonych, celów demokratycznego państwa.
Z komunikatu prasowego wynika, że TK uważa, iż karanie za znieważanie jest niezbędne dla „bezpieczeństwa i porządku publicznego”. Jest to opinia tak ekscentryczna, że wystarczy ją wyartykułować, by się przekonać, jak jest nieprzekonująca. Czy staniemy się państwem słabszym, mniej bezpiecznym i uporządkowanym, jeśli ordynarne – i moralnie niedopuszczalne – inwektywy nie będą zagrożone karami więzienia?
Nawet królowa nie jest pod ochroną
W swym orzeczeniu TK pociesza się, że sądy stosują ów przepis „z odpowiednią ostrożnością wynikającą z gwarantowanej w państwie demokratycznym wolności słowa”. Ale może to po prostu oznacza, że sądy lepiej rozumieją rangę wolności słowa niż Trybunał Konstytucyjny? Tylko on jednak może wyeliminować formalnie ową anomalię z polskiego systemu prawnego – tak jak stało się to w tylu innych państwach demokratycznych.
W USA sam pomysł ścigania za znieważenie prezydenta potraktowany byłby jako niedorzeczność. W innych państwach zachodnich, jeśli nawet takie przestępstwo istnieje formalnie na papierze, to jest faktycznie martwe. Nawet w Wielkiej Brytanii królowa od dawna przestała być pod ochroną.
Trybunał nie wykorzystał szansy podsuniętej mu przez pytanie prawne gdańskiego sądu, który słusznie zauważył, że kwestionowany przepis „stanowi zagrożenie dla wolności słowa, dając podstawę do ingerencji państwa wyposażonego w aparat ścigania w prawo do debaty publicznej stanowiącej istotny składnik demokratycznego systemu prawnego”. Wbrew tej obserwacji TK wykazał się zdumiewającą pokorą wobec władzy i jej najwyższego piastuna, który „uosabia majestat Rzeczypospolitej i z tej racji należy mu się szacunek”.
Mam nadzieję, że prezydent Komorowski – i jego następcy – nie weźmie tego pochlebstwa za dobrą monetę i będzie walczyć o zdobycie szacunku obywateli prezydenckimi działaniami, a nie rygorami prawa karnego, którym właśnie dał swe imprimatur Trybunał Konstytucyjny.
Autor jest profesorem filozofii prawa Uniwersytetu w Sydney, a także profesorem Akademii Leona Koźmińskiego i Centrum Europejskiego Uniwersytetu Warszawskiego
Rzeczpospolita