Sędzia Piwnik z karą dyscyplinarną. „Zawiść środowiska”

Sąd dyscyplinarny w Lublinie wymierzył słynnej sędzi i b. minister sprawiedliwości Barbarze Piwnik upomnienie. Poszło o proces tzw. grupy modlińskiej. 1 października minie 35 lat, jak pracuję. Przez ten czas zapracowałam na szacunek wielu ludzi i zawiść w moim środowisku – powiedziała „Gazecie” sama obwiniona
Sędzia Piwnik była ministrem przez niespełna rok na początku rządów Leszka Millera z SLD. Orzekała w procesach gangu pruszkowskiego i afery FOZZ.

Giną przypadkowe osoby

W 2003 razem z inną sędzią Hanną Pawlak (obie chcą występować pod nazwiskiem) zaczęła prowadzić przed warszawskim sądem okręgowym proces tzw. grupy modlińskiej. Według śledczych członkowie grupy są odpowiedzialni m.in. za zabójstwo czterech przypadkowych mieszkańców Nowego Dworu i strzelaninę w pubie Tartak.

W trakcie procesu zginęło dwóch oskarżonych: Konrad O. (w 2004 roku) oraz Grzegorz G. (cztery lata później). Z zasady sędziowie umarzają oskarżenia wobec zmarłych, a kontynuują postępowania wobec żyjących. W tym przypadku tak się nie stało. Dopiero w lipcu 2011 roku po tajnej naradzie, w której oprócz sędzi Piwnik i Pawlak, wzięło udział jeszcze trzech ławników, sąd wydał wyroki dotyczące Konrada O. i Grzegorza G. Skończyło się na uniewinnieniach i umorzeniach. Co do pozostałych sąd postanowił wyłączyć ich do odrębnej sprawy. W takiej sytuacji przewodniczący wydziału, w którym toczy się proces, powinien zarządzić jego rozpoczęcie na nowo i przydzielić nowych sędziów. Długimi miesiącami nic takiego nie następowało. Aż warszawski sąd apelacyjny stwierdził, że doszło do rażącej przewlekłości. Sędzia Piwnik mówiła nam, że odpowiada za nią właśnie przewodniczący wydziału, a nie ona.

Co się stało na tajnej naradzie?

Zastępca rzecznika dyscyplinarnego (taki korporacyjny prokurator) wytoczył przeciwko sędziom Piwnik i Pawlak zarzuty dyscyplinarne. Uważa, że swoimi decyzjami z lipca 2011 roku doprowadziły do przewlekłości sprawy „modlińskiej”

Sędzia Piwnik wskazywała, że razem z sędzią Pawlak prowadziła proces „modlińskich” jak najlepiej i najszybciej, jak umiała. Obie też miały prawo wydać decyzję na podstawie własnej oceny. – Ta zaś zapadła po tajnej naradzie, więc skąd rzecznik miał wiedzieć, jakie stanowiska zajęli sędziowie zawodowi, a jakie ławnicy? – pytała Piwnik.

Wytykała przy tym poważne błędy, ale w śledztwie. Ujawniła, że próbowano podważyć jej autorytet, wykorzystując przeciwko niej świadków koronnych. Opowiedziała też, że z biegiem lat zaczęły pojawić się nowe dowody i nowe wersje zdarzeń, które mogły wywrócić proces do góry nogami. A przede wszystkim biły w ustalenia prokuratury i policji. Dlatego konieczne było wyłączenie sprawy niektórych oskarżonych do odrębnego postępowania, by te materiały zweryfikować. – Można wydać wyrok i mieć święty spokój, ale chyba nie o to chodzi w postępowaniu karnym – mówiła przed sądem dyscyplinarnym, a z oczu płynęły jej łzy.

Jeszcze Sąd Najwyższy

Sąd Dyscyplinarny w Lublinie uznał niedawno winę sędzi Pawlak i dał jej naganę. W piątek zakończyła się sprawa byłej minister sprawiedliwości. Dostała najniższą możliwą karę – upomnienie. Przed wejściem na salę rozpraw spodziewała się, że sąd dyscyplinarny jej nie odpuści. – 1 października minie 35 lat, jak pracuję. Przez ten czas zapracowałam na szacunek wielu ludzi i zawiść w moim środowisku – powiedziała „Gazecie”.

Sędzia Barbara Du Chateau, uzasadniając upomnienie, zaznaczyła, że wzięto pod uwagę wieloletni nienaganny staż orzeczniczy Barbary Piwnik. Dodała jednak, że jest ona winna „oczywistej i rażącej obrazy przepisów prawa procesowego”, bo razem z sędzią Pawlak nie powinny pozwolić, by proces grupy modlińskiej musiał zacząć się na nowo. Sędzia Du Chateau zaznaczyła, że nie można tu jednak mówić o złamaniu zasad etyki. Była minister zapowiedziała odwołanie do Sądu Najwyższego.

gazeta.pl

Kontrole NIK druzgocące dla straży miejskiej: bezprawne grzywny na kwotę 300 mln zł, nadmierne kontrole prędkości

Łapanie na fotoradar, niezgodne z prawem wystawianie mandatów oraz wezwań do zapłaty, zamiast poprawy bezpieczeństwa, dbałość o budżet gmin – to główne zarzuty NIK do działalności straży miejskiej. Izba potwierdza, że tylko w 2010 roku finansowe skutki nieprawidłowości ujawnionych w tej formacji wyniosły ponad 300 mln zł.
Rzecznik NIK Paweł Biedziak przyznaje, że problemy w działalności straży miejskich są, a główne zarzuty powtarzają się we wszystkich badaniach dotyczących formacji przeprowadzanych przez Izbę. – W raportach NIK dotyczących straży miejskiej – a było ich kilka – zwracaliśmy uwagę głównie na nadmierne zainteresowanie tej formacji sprawami ruchu drogowego, a zwłaszcza pomiarem prędkości. To zainteresowanie powodowało, że w niektórych miastach nawet ponad 90 proc. mandatów wystawianych przez straż miejską dotyczyło przekroczenia prędkości – mówi.

To jednak nie jedyny zarzut NIK do działań straży miejskiej. Poniżej najważniejsze:

1. Fotoradary w rękach straży miejskiej najczęściej nie przyczyniają się do poprawy bezpieczeństwa

Jak wynika z raportu NIK z 2011 roku „w latach 2009-2010 w większości gmin straż koncentrowała swoje działania na kontroli prędkości pojazdów. Udział mandatów nałożonych w wyniku kontroli ruchu drogowego w wartości wszystkich mandatów nałożonych przez strażników gminnych (miejskich) wyniósł np. w gminie Peplin 98,7%, a w gminie Kobylnica 99,9%”.

Czy takie aktywne zaangażowanie strażników miejskich w kontrolę prędkości przynosi skutki w postaci poprawy bezpieczeństwa? NIK postanowił to sprawdzić. Niestety, wyniki nie były zadowalające. – Prześledziliśmy wyniki dotyczące poprawy bezpieczeństwa w 11 gminach, które intensywnie używały fotoradarów. Jak się okazało, tylko w trzech gminach dzięki temu poprawiło się bezpieczeństwo na drodze. W pozostałych poprawa w tym zakresie nie nastąpiła. Wzrosły tylko budżety gmin – mówi Biedziak, odnosząc się do ostatnich badań.

– W wielu miastach formacja, która została powołana do działań prewencyjnych i miała wspomagać policję w utrzymaniu bezpieczeństwa, skoncentrowała się – zamiast na patrolach w pobliżu szkół, w parkach, na dworcach, osiedlach, tam gdzie mieszkańcy tego potrzebują – na ruchu drogowym. To zrobiło ze straży miejskiej w niektórych miejscowościach kolejną służbę ruchu drogowego – przyznaje Biedziak.

2. Mandaty wystawiane po terminie

Jak się jednak okazuje, zajmowanie się głównie fotoradarami nie jest największym przewinieniem strażników miejskich. – Kilka jednostek straży przyłapaliśmy [podczas kontroli NIK – red.] na wystawianiu mandatów po terminie. Zgodnie z prawem sprawa mandatu powinna w takim przypadku zostać przekazana do policji bądź do sądu. Ale wówczas pieniądze trafiłyby do budżetu państwa, a nie gminy i prawdopodobnie dlatego strażnicy nie stosowali się do przepisów – mówi Bieniak.

W raporcie z 2011 roku czytamy, że praktyka wystawiania mandatów po upływie 30 dni od momentu popełnienia wykroczenia „była powszechna” i stwierdzono ją w 7 z 11 kontrolowanych jednostek straży miejskiej. Zdaniem Bieniaka przekraczanie terminów wystawiania mandatów to prawdopodobnie w dużej mierze wina ich ilości. Dla przykładu w 2010 roku w gminie Kobylnica, którą zamieszkuje około 10 tys. mieszkańców, straż miejska nałożyła 61,9 tys. mandatów.

W nieprawidłowości w tej kwestii były zamieszane także lokalne władze, które niezgodnie z przepisami ewidencjonowały zapłacone po terminie mandaty jako przychody gminy, a w przypadku nieuiszczenia przez kierowców grzywny część burmistrzów nie występowała do sądu z wnioskiem o ukaranie (w takim przypadku uzyskana zapłata przeszłaby na konto budżetu państwa). Dla przykładu w Tarczynie burmistrz nie wystąpił do sądu o ukaranie sprawcy wykroczenia w prawie 80 proc. przypadków, w Nowym Korczynie – w 52 proc., w Daleszycach – w ponad 30 proc.

3. Nielegalne nakładanie grzywien za niewskazanie kierującego

Kolejnym zarzutem, jaki NIK postawiła strażom miejskim po kontroli funkcjonowania w latach 2009-2010, było nielegalne nakładanie grzywien na właścicieli samochodów za niewskazanie (na żądanie strażnika) osoby, która kierowała pojazdem w momencie wykroczenia. Jak zaznacza Izba, straż miejska nie miała wtedy takich uprawnień, choć zmiana przepisów w 2011 roku już takowe im nadała. Strażnicy nie mogą tylko – zgodnie z niedawnym orzeczeniem Sądu Najwyższego – zmusić właściciela auta, by zadenuncjował swoją rodzinę, wskazując, kto siedział za kierownicą. Czytaj więcej >>

Jakie w takim razie były powody łamania przepisów przez strażników przy nakładaniu mandatów przed zmianą ich uprawnień? NIK stwierdza: „Przyczyną nielegalnego nakładania grzywien na właścicieli lub posiadaczy pojazdów (…), była nie tyle nieznajomość przez strażników gminnych (miejskich) zakresu swoich upoważnień w ramach wykonywania kontroli ruchu drogowego, ale przede wszystkim dążenie do uzyskania jak największych wpływów zwiększających dochody gminy”.

Izba wyjaśnia także: „Świadczy o tym m.in. ujmowanie przez samorządy w swoich planach budżetów wielomilionowych kwot dochodów z nakładanych grzywien”. I dodaje druzgocące wnioski: „Działania niektórych Straży świadczą, że ich celem nie była głównie poprawa bezpieczeństwa na drogach, m.in. poprzez ustalenie i karanie sprawców wykroczeń drogowych lecz pozyskanie jak największej kwoty dla gminy bez względu na fakt, czy pozyskanie to będzie legalne”.

Skutki finansowe nieprawidłowości w 2010 roku? Ponad 300 mln zł

Sposób, w jaki strażnicy łamali prawo przy wystawianiu mandatów za niewskazanie sprawcy, miał niejako poprawić sytuację samych zatrzymanych za wykroczenia. Izba wyjaśnia, że otrzymywali oni od straży miejskiej do wyboru trzy opcje: przyznanie się do popełnienia wykroczenia i zapłacenie mandatu oraz przyjęcie punktów karnych; wskazanie osoby, która kierowała samochodem w czasie, kiedy popełniono wykroczenie; niewskazanie osoby kierującej pojazdem i przyjęcie mandatu tej samej bądź wyższej wysokości, ale uniknięcie dzięki temu otrzymania punktów karnych. Kierowcy, chcąc uniknąć otrzymania punktów, w wielu przypadkach wybierali ostatnią opcję.

NIK stwierdza w raporcie z 2011 roku: „Praktyka była zjawiskiem powszechnym. W latach 2009-2010 straże gminne (miejskie) z terenu całej Polski na właścicieli i posiadaczy pojazdów, którymi popełniono wykroczenia polegające ma przekroczeniu dopuszczalnej prędkości, nałożyły około miliona grzywien w drodze mandatów karnych za niewskazanie osoby, której powierzono pojazd do kierowania lub używania w oznaczonym czasie. (…) Przy średniej grzywnie nakładanej przez Straż na ww., niewskazanie, która wynosiła 300 zł – w skali kraju w latach 2009-2010 nałożono ich z tego tytułu na łączna kwotę ok. 300 mln zł.”

Izba podlicza, że łącznie finansowe skutki nieprawidłowości – z tytułu mandatów za niewskazanie osoby kierującej pojazdem oraz ewidencjonowanie zapłaconych po terminie mandatów jako przychodów gminy – wyniosły 300 019 680 zł.

„Każda rada gminy zobowiąże wójta, by sięgnął po takie pieniądze”

Raport NIK-u jest druzgocący dla straży miejskiej. Jak jednak zauważa Janusz Dzięcioł, były strażnik miejski i komendant, a obecnie poseł PO, gminom – szczególnie tym biedniejszym – trudno oprzeć się sięgnięciu po pieniądze z mandatów za fotoradary. – Ja wiem, że niektóre gminy fiskalnie wykorzystują straż miejską. I o to właśnie mam zarzuty do włodarzy, że stawiają fotoradary czasami tam, gdzie niekoniecznie one powinny stać. Ale jeżeli staniemy na stanowisku wójta, który ma budżet 17 mln zł, a z tego 4 mln zł to jest wpływ z fotoradarów, to ja jestem pewien jednego: każda rada gminy, która stwierdzi, że takie pieniądze można będzie wziąć, zobowiąże wójta, by po nie sięgnął – mówi.

Rzecznik NIK Paweł Biedziak tymczasem zaznacza: – Wykorzystywanie strażników wyłącznie do obsługi fotoradarów poprawia finanse gminy, ale niekoniecznie przyczynia się do poprawy bezpieczeństwa.

Wyniki kontroli doprowadziły do zmian w przepisach. Ale czy wystarczających?

Rzecznik NIK zapewnia jednak, że nieprawidłowości w związku z działalnością straży miejskiej – mimo że pojawiają się w czasie kolejnych kontroli – nie są standardem. – Oczywiście są jednostki straży miejskiej, które działają bardzo poprawnie i koncentrują się także na swoich ustawowych zadaniach. Dobrze zostało to rozwiązane w dużych miastach, np. w Warszawie, gdzie w ramach formacji wydzielono sekcje ruchu drogowego. Tym sposobem tylko określeni funkcjonariusze zajmują się problematyką z tym związaną, a pozostali realizują inne działania.

Pytany, czy wyniki kolejnych kontroli NIK w strażach miejskich nie powinny być przyczyną zmiany przepisów, która zapobiegłaby wykorzystywaniu formacji do reperowania budżetów gmin, Biedziak stwierdza: – Wyniki naszych kontroli doprowadziły już do zmian w przepisach i teraz jest tak, że pieniądze, które straż miejska uzyskuje z mandatów z fotoradarów, mogą zostać przez gminę przeznaczone wyłącznie na inwestycje związane z poprawą bezpieczeństwa na drogach.

Pytanie tylko, czy to wystarczy, aby formacja zajęła się działalnością prewencyjną i pilnowaniem porządku obok policji, zamiast obsługą fotoradarów?

gazeta.pl

Raport NIK

Adwokat wziął pieniądze i… nawet nie poszedł do sądu

– Trzeba mocno przegiąć, by znaleźć się na skraju wyrzucenia z naszych struktur – mówi rzecznik dyscyplinarny lubuskiej adwokatury. Do takiej „ściany” doszedł m.in. Andrzej Pleszkun, mecenas z Gorzowa, ostatnio bardziej znany jako wiceprezes Wiary Lecha. Adwokatura zawiesiła go, bo wziął pieniądze od klientki, a nawet nie założył sprawy w sądzie. Dziś w Lubuskiem jest tylko dwóch zawieszonych adwokatów. To Michał Łącki (działał na terenie Żar i Szprotawy) i Andrzej Pleszkun, adwokat z Gorzowa. To ciekawszy przypadek. 50-latek oprócz praktyki adwokackiej był mocno zaangażowany w działalność w stowarzyszeniu poznańskich kibiców Wiara Lecha. Pleszkun nie tylko jest wiceszefem tej organizacji, w wielu procesach przed polskimi sądami bronił stadionowych zadymiarzy.

Wziął pieniądze i nic nie zrobił

Dlaczego Pleszkun jest „zawieszony w czynnościach zawodowych”? Chodzi o sprawę pani Jolanty z Barlinka (30 km od Gorzowa) sprzed kilku lat. Wykłócała się ona z gminą o nieruchomość. Chciała założyć urzędnikom sprawę cywilną. Przyszła do Pleszkuna, ten zażyczył sobie 2,5 tys. zł honorarium. Zapłaciła. Adwokat nie tylko nie założył sprawy w sądzie, ale jeszcze informował klientkę o… postępach procesowych nieistniejącej sprawy. Pani Jolanta zreflektowała się jesienią 2009 r. i złożyła skargę do Izby Adwokackiej w Zielonej Górze.

– Wyrokiem sądu dyscyplinarnego z 2010 r. Pleszkun został skazany na rok zawieszenia za nienależyte prowadzenie sprawy klientki – wyjaśnia Błażej Kowalczyk, rzecznik dyscyplinarny Okręgowej Rady Adwokackiej (to organ Izby). – Co równie istotne, ignorował w tej sprawie władze adwokatury. Nie odpisywał na pisma, nie reagował na inne próby kontaktu ze strony izby adwokackiej. Nie ustosunkował się do skargi klientki – mówi rzecznik. Co ciekawe, gdyby tylko odpisał na skargę (nawet odmawiając komentarza), mógłby uniknąć kary. – Nie było dowodów, bo nie było akt sprawy – słyszymy w adwokaturze.

Wyrok lubuskiego sądu kilka miesięcy temu podtrzymał sąd w Warszawie. Pleszkun nie może wykonywać zawodu do końca marca przyszłego roku.

Gorzowski adwokat na wylocie?

Ale to nie wszystko. Jak ustaliliśmy nieoficjalnie, nad Pleszkunem wiszą nieprawomocne orzeczenia o kilkuletnim zawieszeniu, a nawet o… całkowitym wydaleniu z lubuskiej adwokatury. Wydał je w lutym tego roku sąd adwokacki w Zielonej Górze. Tu oprócz nieustannego ignorowania władz Izby dochodzi zarzut niezapłacenia swoich należności sądowych.

Także tym razem poszło o zatarg z jednym z klientów. Pleszkun wziął pieniądze od pani Agnieszki, ale – jak słyszymy w adwokaturze – zaniedbał sprawę. Klientce się to nie spodobało i poszła do gorzowskiego sądu rejonowego. Wygrała. Sąd zdecydował, że Pleszkun musi wypłacić jej… 555 zł. Adwokat unikał jednak swojej wierzycielki od marca 2010 do grudnia 2011 r. Pani Agnieszka poszła w końcu do komornika Ryszarda Króla. Ten próbował ściągnąć od adwokata pieniądze. Bezskutecznie.

– To plama na godności zawodu adwokata – orzekł sąd dyscyplinarny w Zielonej Górze w wyroku z lutego.

Gdy do tego orzeczenia przychyli się sąd działający przy Naczelnej Radzie Adwokackiej w Warszawie, Pleszkun zostanie dożywotnio wydalony z adwokatury i będzie musiał zmienić zawód.

Kancelaria po sąsiedzku z lumpeksem

Jego kancelarię można znaleźć w internecie. Są strony, na których opisany jest jako „adwokat czynny zawodowo”. Adres: Sikorskiego 22 w Gorzowie. Telefon na biurku wyłączony. Przy wejściu do usługowej kamienicy wisi lista najemców. Pośród biur rachunkowych, projektowych, ZAiKS-u i sklepu z odzieżą na wagę także szyld kancelarii. Idziemy na czwarte piętro. Byle kto nie wejdzie, trzeba dzwonić domofonem. Obok kancelarii dwa biura. Otwiera jeden z sąsiadów: – Ciężko go zastać. Co pewien czas ktoś przychodzi i odbija się od drzwi.

Pleszkun prowadzi kancelarię? – pytamy.

– Raczej nie tutaj. Może gdzie indziej ma biuro. Rzadko tu bywa – słyszymy od młodego chłopaka.

Od kilku dni próbowaliśmy się skontaktować z Andrzejem Pleszkunem. Nie odbierał telefonów.

Wyrzucenie z adwokatury to ostateczna ostateczność

Izba Adwokacka w Zielonej Górze skupia adwokatów i aplikantów z całego województwa lubuskiego oraz z Wolsztyna (Wielkopolskie), Myśliborza i Choszczna (Zachodniopomorskie). Słowem: dawne Gorzowskie i Zielonogórskie. W bazie jest 310 adwokatów, czynnie zawód wykonuje 280 (w tym 97 w Zielonej Górze i 70 w Gorzowie). Pozostali to głównie emeryci i prawnicy, którzy sami zrezygnowali z praktyki adwokackiej. Są też tacy, którzy wykonywanie zawodu adwokata muszą sobie odpuścić w wyniku decyzji sądu dyscyplinarnego.

– Mamy wewnętrzną kontrolę. Średnio raz do roku ktoś zostaje wyrzucony z naszej adwokatury, są też zawieszenia. To nie jest środek zapobiegawczy, tylko kara dyscyplinarna – opowiada „Gazecie” Błażej Kowalczyk.

Dlaczego adwokatura zawiesza i wyrzuca? – Wykonujemy zawód zaufania publicznego. Mamy swój kodeks. Ktoś go łamie – nie możemy odpuszczać. Chodzi o dobre imię całego środowiska – podkreśla rzecznik dyscyplinarny lubuskiej adwokatury.

Jak tłumaczy, adwokat musi mocno nabroić, by groziło mu wyrzucenie z adwokatury. – Może być tak, że o wydaleniu przesądzi jedna sprawa i poważne przewinienie – zaznacza Kowalczyk. – Ale zazwyczaj jest to ostateczność i do konieczności wyrzucenia dochodzimy, gdy mówimy o recydywie. Każdy może zbłądzić, to ludzka rzecz. Ale jak ktoś jest nierzetelny raz, drugi, trzeci, to nie mamy wyboru.

gazeta.pl

Spacer ze złamaną nogą? Sąd nie dał wiary policjantom

Prokurator: nastolatek pobity przez policję sam połamał sobie nogę i tak połamany spacerował po mieście. Sąd: przeczy to zasadom logiki, dowody dobierano tak, by pasowały do tezy. 17-letni Borys Simiński rok temu idzie z kolegami ulicą na poznańskim Łazarzu. Zaczepia ich nieznany mężczyzna, proponuje narkotyki. Odmawiają, mężczyzna wypytuje o narkotykowych dilerów.

Wtedy pojawia się czterech kolejnych mężczyzn, powalają nastolatków na ziemię, zakładają kajdanki. Borysa wciągają do bramy, kopią, okładają pięściami. Ma złamaną kość piszczelową, zadrapania i ślady na twarzy po uderzeniu otwartą dłonią. Wciągają go do busa, mówią: „Śmieci nie siedzą, śmieci jadą na podłodze”.

Napastnikami okazali się policjanci z referatu wywiadowczego poznańskiej komendy miejskiej.
Gdy Borysa przywieziono na komisariat na Grunwaldzie, inni policjanci, widząc obrażenia, wezwali karetkę i powiadomili przełożonych.
Przemysław Marciniak, szef komisariatu, mówił „Gazecie”: – Widziałem chłopaka. Był pobity. Powinny być wyciągnięte konsekwencje wobec winnych.

Sprzeczne zeznania policjantów

Sprawa trafia do prokuratury w Pile, ale ta umarza śledztwo w sprawie pobicia Borysa. Twierdzi, że nie da się rozstrzygnąć, czy prawdę mówią nastolatki, czy policjanci. Wersja policjantów jest taka: nikogo nie biliśmy, Simiński złamał nogę wcześniej, podczas gry w piłkę.

Prokuratura dochodzi do wniosku, że pobity i przypalony papierosami chłopak spacerował po Łazarzu z połamaną nogą, a dopiero potem natknął się na policjantów.

Ojciec Borysa zaskarżył decyzję prokuratury do sądu, a ten nakazał wznowić śledztwo, miażdżąc prokuratorów za pochopną decyzję. „Prokurator nie dokonał prawidłowej i wszechstronnej oceny dowodów. Nie sposób oprzeć się wrażeniu, że z góry założył, jaką decyzję winien w przedmiotowej sprawie podjąć, a następnie starał się tak dopasować ocenę materiału dowodowego, by pod przyjętą tezę pasowała” – pisze sędzia Robert Kubicki. I dodaje: „Przedstawiona [przez prokuratora] argumentacja przeczy nie tylko zasadom logiki, ale i doświadczenia życiowego”.

Zdaniem sądu prokurator szukał nieścisłości w zeznaniach Borysa i jego kolegów, a zeznania policjantów uznał za spójne. Sędzia to podważa, wylicza sprzeczności: jeden z policjantów twierdził, że Borys stawiał opór, przewrócił się, inny przekonywał, że chłopaka spokojnie położono na ziemi.

Niejasna jest też opinia biegłych lekarzy. Nie wyjaśnia (bo prokurator o to nie pytał), jak Borys złamał nogę, czy ktoś mógł po niej skakać, jak twierdzi chłopak. Sędzia Kubicki nakazuje opinię uzupełnić.

Pobity: Podrzucili mi marihuanę

To nie wszystkie wątpliwości. Według Borysa policjanci chcieli, by przyznał się do posiadania narkotyków. Gdy odmówił, mieli mu podrzucić woreczki z marihuaną.

Borysowi nie postawiono jednak zarzutów posiadania narkotyku. Prokuratura chciała sprawdzić, czyja była marihuana, ale okazało się, że na woreczkach nie ma odcisków palców.

Sąd kazał prokuraturze ponownie zbadać sprawę. – Zrobimy to – zapewnia Magdalena Roman, wiceszefowa prokuratury w Pile.

Ta sama prokuratura bada również sprawę pobicia 13-latki z Poznania, którą niedawno policjant uderzył w twarz, podczas gdy drugi zagroził jej gwałtem. Jeden z tych policjantów, Rafał N., ksywa „Niemiec”, był w patrolu, który pobił Borysa Simińskiego.

gazeta.pl

Komisarz RE: „Polska powinna rozliczyć winnych ws. więzień CIA. Nawet jeśli pełnią wysokie funkcje”

Polska powinna zakończyć śledztwo w sprawie domniemanych więzień CIA, opublikować jego wyniki i rozliczyć odpowiedzialnych, nawet jeśli są to osoby pełniące wysokie funkcje w państwie – zaapelował komisarz praw człowieka Rady Europy Nils Muiżnieks.
Dziś mija dwanaście lat od ataków terrorystycznych na Nowy Jork i Waszyngton, w których zginęły prawie trzy tysiące osób. Komisarz Rady Europy wybrał właśnie ten dzień, by skrytykować odpowiedź Stanów Zjednoczonych i Europy na zamachy z 11 września 2001 roku. – Pozwalając na bezprawne zatrzymania i techniki przesłuchań graniczących z torturami, spowodowano dalsze cierpienia i pogwałcono prawa człowieka – ocenił Muiżnieks w oświadczeniu.

Rządy nie chcą ustalić prawdy

Komisarz RE podkreślił, że do dziś rządy nie chcą ustalić prawdy i rozliczyć się z udziału w bezprawnych działaniach CIA w latach 2002-06, które polegały na uprowadzaniu, przetrzymywaniu i znęcaniu się nad podejrzanymi o terroryzm.

W wielu przypadkach powoływanie się na tajemnicę państwową przeszkodziło w realizacji podejmowanych przez wymiar sprawiedliwości albo parlamenty inicjatyw na rzecz ustalenia odpowiedzialnych za te działania. – Tajemnica jest czasem potrzebna, by chronić państwo, to nigdy nie powinna służyć za wymówkę dla ukrywania przypadków łamania praw człowieka – podkreślił Muiżnieks.

Sprawiedliwość tylko we Włoszech

Powołał się na szczegółowy raport organizacji Open Society Justice z lutego 2013 r., według którego 25 krajów europejskich współpracowało z amerykańską Centralną Agencją Wywiadowczą przy programie transportu i przetrzymywania podejrzanych o terroryzm.

Do tej pory jedynym krajem, w którym skazano osoby uwikłane w tę działalność, są Włochy, gdzie w 2009 r. skazano zaocznie 23 obywateli USA oraz pięciu włoskich agentów tajnych służb za porwanie z Mediolanu i przewiezienie do Egiptu imama Abu Omara w 2003 r.

Brytyjczycy i Szwedzi płacą odszkodowania

Komisarz RE pochwalił też sądy w Niemczech i Wielkiej Brytanii. Niemiecka prokuratura w Monachium wydała w 2007 r. nakazy aresztowania trzynastu agentów CIA i przekazała je do Interpolu. Jednak rząd, wskutek presji amerykańskiego sojusznika, nie zwrócił się o ekstradycję.

Z kolei brytyjscy sędziowie zmusili rząd do przyznania odszkodowań szesnastu osobom, które oskarżyły brytyjskie siły bezpieczeństwa o pomoc w przewiezieniu ich zagranicę, gdzie zostały poddane torturom. Także Szwecja postanowiła wypłacić odszkodowania za udział tego kraju w nadzwyczajnym transporcie dwóch egipskich azylantów.

Polskie śledztwo blokują naciski polityków na prokuraturę

– We wszystkich pozostałych państwach niewiele osiągnięto czy nawet niewiele zainicjowano – ocenił Muiżnieks. – W Polsce śledztwo rozpoczęło się dopiero po trzech pełnych latach od ujawnienia wiarygodnych informacji i ciągnie się przez pięć lat, głównie z powodu nadmiernej politycznej ingerencji w pracę prokuratorów i niechęci USA do współpracy przy dochodzeniu.

Kilka razy wyrażano obawy o skuteczność śledztwa, w tym także w przyjętym przez Zgromadzenie Parlamentarne RE trzecim raporcie Dicka Marty’ego na temat programu transportu i przetrzymywania więźniów CIA – dodał.

Muiżnieks skrytykował również Litwę i Rumunię. Podkreślił, że „konieczne jest pilne podjęcie politycznych i sądowych inicjatyw, aby uchylić zasłonę tajemnicy, za którą rządy ukrywają swą odpowiedzialność”. – W szczególności Polska musi zakończyć śledztwo, ujawnić jego wynik i osądzić osoby odpowiedzialne, nawet jeśli są to wysokiej rangi przedstawiciele państwa – zaznaczył.

Politycy zaprzeczali istnieniu więzień

Domniemanie, że w Polsce – i kilku innych krajach europejskich – mogły być tajne więzienia CIA, wysunęła w 2005 r. organizacja Human Rights Watch. Według niej takie więzienie w Polsce miało się znajdować na terenie szkoły wywiadu w Kiejkutach lub w pobliżu wojskowego lotniska w Szymanach na Mazurach. Polscy politycy różnych opcji politycznych wielokrotnie zaprzeczali, by takie więzienia w Polsce istniały.

Prokuratura Generalna przedłużyła śledztwo

W czerwcu Prokuratura Generalna przedłużyła do połowy października śledztwo krakowskiej prokuratury w tej sprawie. Opracowała ona m.in. dwa następne wnioski o pomoc prawną. Prokuratura bada, czy była zgoda polskich władz na stworzenie w Polsce tajnych więzień CIA w latach 2002-2003 i czy ktoś z polskich władz nie przekroczył uprawnień, godząc się na tortury, jakim w punkcie zatrzymań CIA w Polsce mieli być poddawani podejrzewani o terroryzm.

Media informowały, że zarzuty w tej sprawie miał dostać b. szef Agencji Wywiadu Zbigniew Siemiątkowski – oficjalnie nikt tego nigdy nie potwierdził. W lutym 2012 r. śledztwo przekazano z Warszawy do Krakowa.

Status pokrzywdzonych w śledztwie od dawna ma dwóch więźniów CIA, którzy twierdzą, że byli przetrzymywani w Polsce – Saudyjczyk Abd al-Rahim al-Nashiri oraz Palestyńczyk Abu Zubaida. Obaj zaskarżyli do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu „przewlekłość i nieefektywność polskiego śledztwa”.

gazeta.pl

Adwokat musi słono zapłacić za oszukiwanie klientów

Nie „załatwił” sobie łagodniejszego wyroku adwokat Bartosz P.-M., który kłamał klientom, że ma układy i naciągał ich na rzekome łapówki. Toruński sąd odwoławczy oddalił jego apelację. 39-letni prawnik z Bydgoszczy został skazany w naszym mieście za tzw. płatną protekcję na 2 lata więzienia w zawieszeniu oraz dodatkowo dwa lata zakazu wykonywania zawodu adwokata. Dostał także 60 tys. zł grzywny, ponadto musi pokryć koszty postępowania – to kolejnych 12 tys. zł – i oddać państwu 108 tys. zł, które nielegalnie wziął od swoich klientów.

Sąd uznał, że trafi mecenasa – pchanego do przestępstwa żądzą wzbogacenia się za wszelką cenę – w najczulszy punkt, jeśli uderzy go po kieszeni. I nie pomylił się. Bartosz P.-M. w apelacji nie skarżył istoty wyroku, czyli swojej winy, a jedynie wysokość grzywny. Prosił, aby złagodzić mu ją do 20 tys. zł, ale nic nie wskórał – sąd odwoławczy nie uległ jego namowom i orzeczenie stało się prawomocne.

Co ciekawe, nieuczciwy adwokat nie zawsze był taki pokorny wobec wymiaru sprawiedliwości. Kiedy jeszcze toczyło się przeciwko niemu śledztwo, ponoć podstawił osobę ze sfałszowanymi dokumentami na jego nazwisko ekspertowi, który miał pobrać próbki jego głosu do opinii fonoskopijnej. Badanie zlecono, aby zweryfikować nagranie wykonane przez jednego z jego klientów – Roma prowadzącego w Bydgoszczy kluby rozrywkowe. Mężczyzna w 2005 r. uwierzył w rzekome szerokie wpływy mecenasa (w jego oczach uwiarygodniało je to, że żona P.-M. była prokuratorem) i w sumie sześć razy dawał mu spore sumy – raz było to np. 5 tys. euro – na łapówki za „załatwienie” sprawy syna, aresztowanego za nielegalne posiadanie broni i materiałów wybuchowych. W końcu jednak zorientował się, że Bartosz P.-M. go naciąga, a pieniądze zostają w jego kieszeni. Potajemnie nagrał go i zgłosił się do prokuratury. Kwestię domniemanych mataczeń adwokata wyjaśniają teraz w osobnym śledztwie bydgoscy oskarżyciele. Jest ono objęte klauzulą poufności, ale nieoficjalnie wiadomo, że 39-latkowi ogłoszono w nim jeszcze szereg innych zarzutów, m.in. nakłaniania do zrabowania cennej kolekcji obrazów, których właścicielką jest jego znajoma. Od tego czasu Bartosz P.-M. jest zawieszony w czynnościach.

gazeta.pl

Wrocław: Zmarło dziecko, a prokurator tuszowała sprawę błędu profesora?

Wrocławska prokuratorka Justyna D. zamiotła pod dywan dwa różne śledztwa dotyczące błędów w sztuce lekarskiej. Oba dotyczyły lekarzy z klinik wrocławskiej Akademii Medycznej. Jedno z ginekologii i położnictwa, a drugie z chirurgii ogólnej i onkologicznej. Przez kilka lat w obu sprawach nic nie zrobiono, ale pani prokurator udawała, że toczy się intensywne śledztwo. Akta były niby wysłane do ekspertów medycyny sądowej. Ale to nieprawda.

Co więcej, do wrocławskiej prokuratury przychodziły pisma i faksy od biegłych. Ale – jak się okazało – pani prokurator wysyłała je sama do siebie. Po to, by mieć „podkładkę”, że coś się w sprawie dzieje. To wszystko ma wynikać z ustaleń śledztwa prowadzonego przez Prokuraturę Okręgową w Legnicy. Śledczy chcą postawić wrocławskiej prokuratorce z Prokuratury Rejonowej w Śródmieściu dwa zarzuty popełnienia przestępstwa. Chcą, by odpowiadała m.in. za przekraczanie uprawnień i posługiwanie się dokumentami, które poświadczały nieprawdę.

Żeby postawić prokuratorowi zarzut popełnienia przestępstwa, trzeba mu najpierw uchylić immunitet. Zajmuje się tym prokuratorski Sąd Dyscyplinarny.
W sprawie prokurator D. jego postępowanie ma się zacząć 24 września. Od decyzji tego sądu można odwołać się do Wyższego Sądu Dyscyplinarnego. Orzeczenie tej instancji jest ostateczne. Gdyby immunitetu nie uchylono, śledztwo trzeba by umorzyć. Jak będzie? Zobaczymy.

Profesor Andrzej K. i zaginione akta sprawy

Historia zaczęła się we wrześniu ubiegłego roku. Wtedy ujawniliśmy, że w tajemniczych okolicznościach zaginęły akta sprawy, w której od kilku lat podejrzany jest profesor Andrzej K., kierownik Kliniki Ginekologii i Położnictwa z ul. Chałubińskiego (zobacz: W prokuraturze tuszowano sprawę znanego lekarza?). Ofiarą błędu lekarskiego ma być Małgorzata Ossmann. W sierpniu 2007 r. lekarze mieli zbyt późno rozpoznać, że zaczął się poród. Rozpoczęło się cesarskie cięcie, ale dziecka nie udało się już uratować. Zagrożone było również życie pani Małgorzaty.

Jeśli Sąd Dyscyplinarny zgodzi się z ustaleniami legnickiego śledztwa, prokurator D. będzie podejrzana o to, że śledztwo zaczęło być zamiatane pod dywan 1 kwietnia 2009 r. Fakt ten ujawniono dopiero rok temu. Przez cały ten czas pokrzywdzona kobieta dopytywała się, co się dzieje w sprawie. I cały czas była informowana, że akta są w Poznaniu w tamtejszym Zakładzie Medycyny Sądowej.

Sąd Najwyższy: Gdy tata sędzia głosuje na syna, to nie jest uczciwe

Sędzia z Suwałk głosował za wyborem swojego syna na wolny wakat sędziowski. Nie wyłączył się z głosowania, bo ponoć praktyka kumoterstwa w wymiarze sprawiedliwości była powszechna. W piątek Sąd Najwyższy stwierdził, że to nie jest w porządku.
Na „swojego” głosował sędzia Waldemar M. z Sądu Okręgowego w Suwałkach. W 2011 r., gdy zwolnił się sędziowski etat w Sądzie Rejonowym w Olecku, jego syn referendarz z wydziału ksiąg wieczystych w Augustowie zgłosił swoją kandydaturę. Chętnych było ponad 20 osób.

Czym zawinił M.? Według rzecznika dyscyplinarnego i Krajowej Rady Sądownictwa jako sędzia wizytator dostał od prezesa suwalskiego sądu polecenie oceny pięciu kandydatów. Syna ocenił kto inny. KRS wytyka, że Waldemar M. oceniał jednak kontrkandydatów, choć nikt mu nie stawia zarzutu, że robił to nieobiektywnie.

Ponadto głosował za kandydaturą syna. Najpierw jako członek mniejszego sędziowskiego kolegium (wydaje pierwszą ocenę kandydatowi), które najlepiej oceniło jego syna. Potem na zgromadzeniu ogólnym sędziów, gdzie referendarz jednak w głosowaniu przepadł.

Zdaniem KRS to nie było godne sędziego zachowanie, bo społeczeństwo – zwłaszcza ludzie młodzi – mogą odebrać to jako sygnał, że środowisko sędziowskie jest otwarte tylko dla swoich. SN nakazał ponowne rozpatrzenie sprawy dyscyplinarnej. Powołując się na wyrok z 1933 r., przypomniał, że sędzia ma mieć nieskazitelny charakter. – Czy to w porządku głosować na własne dziecko? Nie. To źle wpływa na odbiór sądów w społeczeństwie – przypomniał, czym jest etyka, sędzia Jan Górowski.

Zgodnie z nowym prawem od zeszłego roku sędziowie wizytatorzy nie mogą oceniać swoich krewnych. KRS w uchwale z maja 2012 r. przypomniał, że głosowanie na rodzinę narusza zasady etycznego zachowania.

gazeta.pl

Policjanci torturowali zatrzymanych: „Przesłuchamy cię jak w Guantanamo”

Mieli bić, razić paralizatorem, polewać wodą, zaklejali usta taśmą. Jeden z zatrzymanych popełnił samobójstwo. Siedleccy policjanci nadal pracują. Przestępcy często oskarżają policję o stosowanie niedozwolonych metod i wymuszanie zeznań biciem. Na ogół nikt im nie daje wiary. W tym przypadku jest inaczej. 20 czerwca 2013 r. prokurator Wiesław Tulikowski z Chełma Lubelskiego postawił zarzuty naczelnikowi Wydziału Kryminalnego Komendy Miejskiej Policji w Siedlcach i czterem jego podwładnym.

– To pierwsza na taką skalę sprawa w Polsce – mówi mec. Mikołaj Pietrzak z kancelarii Pietrzak & Sidor, która reprezentuje rodziców Jędrzeja Kryszkiewicza. Tego, który zabił się po przesłuchaniach w siedleckiej policji.

Policjantom grozi od roku do dziesięciu lat więzienia za „przemoc, groźbę bezprawną, znęcanie się” w celu uzyskania zeznań (art. 246 kk). Zarzuty mają naczelnik, aspirant sztabowy Wiesław P. (odznaczony medalem za długoletnią służbę), i jego podwładni: młodsi aspiranci Jarosław K., Adam Ch. i Grzegorz P. oraz starszy sierżant Grzegorz R. Znęcać mieli się nad trzema sprawcami kradzieży w sklepie jubilerskim w Siedlcach.

Samobójstwo

24 sierpnia 2012 r., tydzień po wyjściu z izby zatrzymań w siedleckiej komendzie, 19-letni Jędrzej Kryszkiewicz popełnia samobójstwo niedaleko swojego domu w Ostrowie Wielkopolskim. Zostawia list pożegnalny: „Wybaczcie mi, to jedyny ratunek dla duszy mojej. Tylko w ten sposób mogłem się uratować. Módlcie się za mnie”.

Gdyby nie to samobójstwo, sprawy przeciwko policjantom z Siedlec mogłoby nie być. Jest, bo rodzice Jędrzeja uważają, że przyczyną śmierci syna były wydarzenia w komendzie.

Rozmawiamy w ich domu w Ostrowie. Opowiadają, że Jędrzej, który wcześniej trenował sztuki walki i był nawet mistrzem Polski juniorów, po urazie kręgosłupa musiał zrezygnować ze sportu i „wpadł w złe towarzystwo”. Nie zaprzeczają, że okradł jubilera. – Ale to nie usprawiedliwia tego, co z nim robiła policja – mówi ojciec Tomasz Kryszkiewicz.

Po śmierci syna skontaktował się z biurem spraw wewnętrznych policji. Opowiedział, co Jędrzej mówił o torturach podczas przesłuchania. – W BSW nie chcieli zamieść sprawy pod dywan. Powiedzieli, byśmy złożyli wniosek, by sprawą zajęła się inna prokuratura niż w Siedlcach – wspomina matka Małgorzata Kryszkiewicz. I chociaż śledztwo o doprowadzenie Jędrzeja do targnięcia się na własne życie zostało umorzone, to sprawę znęcania się prokurator potraktował inaczej.

„Rozpytanie”

14 sierpnia 2012 r. do komendy w Ostrowie Wlk. przyjeżdżają policjanci z Siedlec odległych o prawie 400 km. Mają zabrać Jędrzeja Kryszkiewicza i jego dwóch kolegów: 29-letniego Mariusza M. i 22-letniego Mateusza G. To oni okradli jubilera na jednej z głównych ulic Siedlec.

Rabunek wyglądał tak: pierwszy do jubilera wszedł Maciej P., mieszkający w Siedlcach kolega Jędrzeja. Poprosił, by mu pokazać złote łańcuszki. Gdy ekspedientka wyjęła kilka pudełek, do sklepu wpadł Jędrzej. Wyrwał jej pudełka, wybiegł i odjechał samochodem, w którym czekali dwaj koledzy. Obsługa sklepu skojarzyła, że Maciej P. jest wspólnikiem złodziei, i nie wypuściła go aż do przyjazdu policji.

Na przesłuchaniu Maciej P. podał nazwiska pozostałych. Informacje przekazano policji w Ostrowie, która złodziei wyłapała.

Po przewiezieniu zatrzymanych do Siedlec policjanci z wydziału kryminalnego komendy miejskiej przez kilka godzin prowadzili tzw. rozpytanie. Złodzieje się przyznali. To właśnie wtedy policjanci mieli dopuścić się przemocy. Co działo się w pokojach wydziału kryminalnego – mówią materiały śledztwa.

Podtapianie, paralizator

Mariusz M. zeznał, że przed wejściem do policyjnego auta „dostał łokciem w twarz” od jednego z funkcjonariuszy i został porażony paralizatorem:

„Ten policjant powiedział, że jedziemy teraz na Kresy Wschodnie, tam kończą się humanitaryzm i prawa człowieka”. „Ten, do którego zwracali się »naczelniku «, wydawał polecenia, że mamy być uciszeni, abyśmy nie krzyczeli”. „Wypowiedział do mnie takie słowa, że oni są takimi samymi bandytami jak my, z tym że oni działają w imieniu prawa, a my przeciwko niemu”. „Naczelnik ostrzegał, że jeśli zmienię zeznania u prokuratora, to będę osadzony w areszcie w Siedlcach, a oni tam mają swoich ludzi i będę cwelem”.

„Leżąc na podłodze, słyszałem, jak przesłuchują Jędrzeja. Przez dłuższy czas się nie przyznawał i oni go bili. Jędrek krzyczał, błagał, żeby nie bili, potem słyszałem, jak kazali mu siadać na biurku i wkładać jądra do szuflady, słyszałem też, jak oni mu ubliżali, mówiąc do niego »ciota «”.

„Naczelnik mówił, że mamy być tak bici, aby nie było słychać, jak krzyczymy. Mówił: »zakneblujcie im mordy, bo się drą jak baby na porodówce «”.

„Funkcjonariusz z blizną na ręce był głównym moim oprawcą, raził mnie paralizatorem, bił pałką po głowie i po uszach, deptał po głowie. Kiedy inny policjant bił pałką po piętach, on zasłaniał mi usta ręką, żebym nie krzyczał. To ten policjant zdjął mi spodenki do kolan, polał moje genitalia wodą, straszył, że jeżeli się nie przyznam, to pojadę do lasu. Mówił, że będę przesłuchiwany jak w Guantanamo, prawdopodobnie on przyniósł do pokoju wiadro i wodę w litrowych butelkach po coli. Pytał, czy trenowałem pływanie, że dowiem się, dlaczego w Guantanamo wyciągają z nich wszystko, co wiedzą”.

„Nawet jak się zacząłem przyznawać, byłem bity. Przewrócili mnie na plecy, położyli na twarz ręcznik, zaczęli delikatnie lać wodę wokół głowy, za chwilę wszedł naczelnik i powiedział, żeby mi dojebać po raz ostatni i żeby mi do głowy nie przyszło wycofywać wyjaśnień u prokuratora, bo i tak dostanę sankcję w Siedlcach, a oni będą mnie cały czas brać na przesłuchania”.

„Ten, co wszedł, odchylił mi głowę tak, że leżałem jednym uchem na linoleum, a na drugie mi nadepnął. Stojąc nade mną, zaczął mnie rytmicznie uderzać pałką w czubek głowy. Słyszałem, jak w pokoju obok Jędrek jest rażony prądem i krzyczy. Leżałem twarzą do ziemi, policjant podszedł do mnie, zdjął mi spodenki krótkie, majtki ściągnął na wysokość butów, wziął butelkę po coca-coli i zaczął polewać wodą, woda poleciała mi na genitalia, powiedział, że zaraz zostanę rozdziewiczony, dołożył paralizator do jąder i go włączył”.

Z zeznań Mateusza G.:

„Policjant wywrócił mnie na ziemię, wcześniej miałem wrażenie, że robiłem jakieś fikołki, potem pamiętam, że leżałem twarzą do parkietu między biurkami”. „Paralizator przyniósł jeszcze jeden funkcjonariusz. Powiedział, że oni mi dzisiaj cały ten paralizator wyładują”. „Ten wysoki zdjął mi adidasy z nóg i uderzył twardą grubszą czarną pałką po piętach”. „O tym, że tu jest wschód i tu nie ma demokracji, powiedział ten najgrubszy policjant”.

Szuflada na genitalia

Zeznania dziewczyny Mariusza M.:
„Mariusz mówił mi, że widział, jak Jędrek siedział na biurku bez majtek i szufladą miał przytrzaskiwane genitalia”. „Widziałam u Mariusza sine małżowiny uszne, kropki na ciele, były czerwone i wyglądały jak przypalone od papierosa, miał sine stopy i kulał”.

Zeznania dziewczyny Mateusza G.:
„Na plecach miał kropeczki czerwone, bolało go to. Chciałam, żeby pojechał do szpitala na obdukcję, ale on, bał się, że jak pojedzie jeszcze raz do Siedlec, to go zabiją, jak się dowiedzą, że był na obdukcji”.

Zeznania brata Jędrzeja Kryszkiewicza:
„Jędrek mówił o torturach. Mówił, że policjanci polewali go zimną wodą, że jak się nie przyznawał do czegoś, to siłą wzięli go do jakiejś szafki i przytrzaskiwali jądra drzwiami”. „Mówił, że przesłuchiwało go ok. 5 policjantów, jeden mówił »ja jestem sadystą i chuj «, że »tu jest Białoruś «. Widziałem u brata ślady po paralizatorze na nogach, karku i na wewnętrznych stronach ud. Jędrek mówił, że paralizatorem był rażony po jądrach”. „Jędrek żałował, że od początku się nie przyznał, bo wtedy nie miałby przytrzaskiwanych jąder”.

Zeznania ojca Jędrzeja: „W czasie bicia syn miał usta zaklejone taśmą”.

Co ma prokurator

Zeznania zatrzymanych i ich bliskich to niejedyne dowody. Mariusz M. i Mateusz G. rozpoznali na zdjęciach policjantów, którzy mieli ich bić. Opis pomieszczeń, gdzie byli „rozpytywani”, zgadza się z wyglądem pokojów wydziału kryminalnego w Siedlcach, zeznania składali niezależnie od siebie (przebywają w różnych aresztach w Polsce za inne przestępstwa). I najważniejsze: Jędrzej Kryszkiewicz i Mariusz M. po powrocie do Ostrowa poddali się obdukcji lekarskiej – potwierdziła obrażenia po pobiciu i ślady po paralizatorze.

Czy prokurator ma jeszcze inne dowody? Na razie to tajemnica śledztwa. Do udowodnienia policjantom winy przed sądem droga daleka.

Rodzice Kryszkiewicza zgłosili jego śmierć do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka. Mimo umorzenia w tej części śledztwa uważają, że maltretowanie przyczyniło się do samobójstwa syna. Po powrocie do domu wciąż się bał, „nie był sobą”. – Wczoraj miałby 20. urodziny. Chciałabym normalnie przechodzić po nim żałobę i do tych wydarzeń nie wracać, ale nie mogę tego tak zostawić – mówi Małgorzata Kryszkiewicz.

– Nie mogą pozostać bezkarne działania tych, którym tytuł i odznaka służą jako osłona do działań zwyrodniałych, okrutnych i łamiących prawo – dodaje ojciec.

Przywróceni do służby

Komenda w Siedlcach to odnowiony budynek w centrum miasta. Przy wejściu wyłożone lokalne czasopismo. Na okładce zdjęcie komendanta i tytuł „Komendant z pasją”. Podinspektor Marek Fałdowski przyjmuje mnie w gabinecie, przez okno widać sąsiedni budynek wydziału kryminalnego. Mówi, że nie wierzy w winę podwładnych.

– To wartościowi i oddani funkcjonariusze, przebieg ich służby był nienaganny. Do tej pory nie miałem do nich najmniejszych uwag. Chciałbym wierzyć, że sąd wyda wyrok uniewinniający, że policjanci zostaną oczyszczeni – powtarza kilka razy.

Nie przekonują go zebrane przez prokuratora dowody. Zresztą, jak mówi, nie zna ich. Policjantów zawiesił na krótko, więc już wrócili do pracy. – Nie miałem podstaw, by ich dalej zawieszać. Art. 39 ustawy o policji mówi, że zawieszenie można przedłużyć w uzasadnionych przypadkach do czasu zakończenia postępowania karnego, ale w mojej ocenie taki przypadek tutaj nie zachodził.

Komendant ubolewa, że z powodu tej sprawy jego jednostka może być w mediach przedstawiona w złym świetle.

gazeta.pl

Wyrok jaki zapadł w sprawie radnego Jarosława Rudnickiego

W załączeniu publikujemy wyrok jaki zapadł przed SR w Dzierżoniowie w sprawie dzierżoniowskiego radnego Pana Jarosława Rudnickiego. Uzasadnienie sądu jest porażające i dyskredytuje w nasze opinii radnego jak osobę publiczną; szczególnie iż radny Jarosław Rudnicki kreuje się na osobę o nieskazitelnej uczciwości i wielkie mądrości. Niech nasi czytelnicy wyrobią sobie sami opinię na ten temat.

Wyrok rany Jarosław Rudnicki w3 w4 w5 w6 w7 w8