Wierzyciele postanowili zgłosić wniosek o upadłość spółki „Sandius – Lex” z Legnicy

Jak informowaliśmy w wcześniej, spółka „Sandius- Lex” z Legnicy zaprzestała spłaty swoich zobowiązań. Wierzycieli podjęli próbę ustalenia możliwości spłaty zadłużenia i sytuacji ekonomicznej spółki, okazało się to jednak niemożliwe w związku z postawą zarządu spółki. Tym samym, wierzyciele podjęli decyzję o zgłoszeniu wniosku o upadłość spółki „Sandius – Lex” z Legnicy. Okazuje się, iż działaniami zarządu spółki zainteresowała się także prokuratura. Czy szykuje się nam kolejna „afera” z niewypłacalną kancelarią odszkodowawczą. Wedle informacji jakie posiadamy spółka „Sandius – Lex” nie posiada polisy OC z związku z prowadzoną działalnością gospodarczą, co może oznaczać problemy dla klientów i wierzycieli spółki. O sprawie będziemy informować.

Kolejna kancelaria z Legnicy niewypłacalna?

Tym razem chodzi o spółkę „SandiusLex Kancelaria Prawna” z Legnicy ul. Chojnowska 76, która od pewnego czasu nie spłaca swoich zobowiązań. Informacje od kontrahentów tej firmy są dość niepokojące. Firma zalega z wypłatą co najmniej kilkudziesięciu tysięcy złotych, wierzyciele oceniają szanse otrzymania zaległych kwot bardzo nisko. Jak nam wiadomo część spraw została skierowana już na drogę postępowania sądowego, a ponieważ kapitał zakładowy spółki jest niski, wierzyciele szykują już wniosek o upadłość spółki „SandiusLex”. Tym samym może okazać się, iż kolejna mała firma odszkodowawcza, zniknie z pieniędzmi swoich klientów. O sprawie będziemy informować. Pomimo prób kontaktów z firmą „SandiusLex” z Legnicy nikt nie chciał udzielić nam informacji na temat kłopotów finansowych firmy.

odszkodowania.info.pl

Przeszukania w kancleari prawnej w Legnicy. Oszukali setki osób

Legnicka Prokuratura Rejonowa zabezpieczyła dokumenty w biurze jednej z największych w Polsce kancelarii specjalizujących się w odszkodowaniach. Działająca w Legnicy kancelaria prowadzi działalność na terenie całej Polski. Zatrudnia wielu agentów i prawników.
Od ubiegłego roku do prokuratury spływają z całej Polski zawiadomienia od osób, które nie mogą odzyskać od niej swoich pieniędzy. Zgłaszający twierdzą, że padli ofiarą oszustwa, firma nie wypłacała im należnych pieniędzy, bądź miesiącami ich zwodziła. Kilka dni temu śledczy zdecydowali się wejść do siedziby kancelarii w Legnicy. Zabezpieczono dokumentację. Prokurator Liliana Łukasiewicz, rzeczniczka Prokuratury Okręgowej w Legnicy, potwierdza tę informację.

– Ze względu na dobro postępowania nie mogę nic więcej powiedzieć – dodaje.

W całej Polsce setki poszkodowanych osób nie może odzyskać swoich pieniędzy, firma działa nadal i …. naciąga kolejne osoby. Osoby poszkodowane proszone są o zgłaszanie się do Prokuratury Okręgowej w Legnicy.

Uchylono uniewinniający wyrok dotyczący burmistrza Pieszyc

5 grudnia 2012 r. SĄD OKRĘGOWY W ŚWIDNICY przychylił się w całości do złożonej przez EKOSTRAŻ apelacji od wyroku Sądu Rejonowego w Dzierżoniowie, uniewinniającego Burmistrza Pieszyc od zarzutów niedopełnienia obowiązków, przekroczenia uprawnień oraz porzucenia przynajmniej 36 bezdomnych psów na terenie „Pensjonatu” dla zwierząt P.H.U Dragon Krzysztof Sawicki w Dobrocinie. Sprawa powróci do ponownego rozpatrzenia przez sąd I instancji. W lutym 2011 roku EKOSTRAŻ oskarżyła subsydiarnie Burmistrza Pieszyc Mirosława Obala o to, że przekraczając uprawnienia i nie dopełniając obowiązków jako funkcjonariusz publiczny, w latach 2009 – 2010 porzucił kilkadziesiąt bezdomnych zwierząt w Dobrocinie (http://ekostraz.pl/portal/dobrocin), gdzie przebywały one w niewłaściwych warunkach bytowania, były bite i uśmiercane, a ich los jest niemożliwy do ustalenia. 16 sierpnia 2012 roku Sąd Rejonowy, dopatrując się licznych nieprawidłowości w działaniach Burmistrza Obala (uzasadnienie wyroku ma ok. 30 stron), jednocześnie uniewinnił go od zarzuconych mu czynów. Na powyższe EKOSTRAŻ złożyła apelację na niekorzyść oskarżonego do Sądu Okręgowego w Świdnicy, który to uznał ją za zasadną. Właściciel „Pensjonatu” – Krzysztof S. już został skazany za znęcanie się nad zwierzętami, a my z uporem wyczekujemy na dalszy ciąg sprawiedliwości w tej sprawie. – napisał drogą elektroniczną redakcji bezprawie.pl Dawid Karaś ze Stowarzyszenie Ochrony Zwierząt EKOSTRAŻ.

Grzywna dla szefa Komendy Głównej. Policja zapłaciła 5 tys. kary, bo ich prawnicy „źle zrozumieli” pismo

Wojewódzki Sąd Administracyjny w Warszawie nałożył na komendanta grzywnę za to, jak obszedł się z pewną skargą. Zamiast odpowiedzieć na nią i odesłać, policja zachowała się tak, jakby skargi w ogóle nie było. Jak ustaliło TOK FM, w październiku grzywna została zapłacona. Z budżetu policji.
Cała sprawa zaczęła się 1 kwietnia 2011 r. od zatrzymania pewnego kierowcy przez policjantów z Bydgoszczy. Zrobili kierowcy badanie na narkotyki, wynik był pozytywny. Dziś wiadomo, że urządzenie musiało się pomylić. Mężczyzna zrobił badania krwi, z których wynika, że nie był pod wpływem narkotyków i niesłusznie zatrzymano mu prawo jazdy.

Narkotest? Nie mamy takiego modelu

Stowarzyszenie „Duae rotae”, które działa w imieniu kierowcy, w sierpniu ub.r. wystąpiło do policji o wszelkie dane dotyczące narkotestu, którego użyli policjanci. Prosili (na drodze dostępu do informacji publicznej) o skany dokumentacji urządzenia, które było na wyposażeniu Komendy Miejskiej w Bydgoszczy. Policja, choć jest do tego zobowiązana, dokumentów nie przekazała.

We wrześniu 2011 r. komenda poinformowała, że odnalazła akta przetargu. Ale wynika z nich, że narkotestu, na który wskazało stowarzyszenie, w ogóle nie kupiono (bo wybrano inną ofertę).

Stowarzyszenie nie odpuszczało. „Twierdzenie to nie polega na prawdzie, ponieważ 1 kwietnia 2011 roku policjanci z KP Bydgoszcz-Fordon urządzeniem pomiarowym – tu pada jego nazwa i numer seryjny – wykonali błędne badanie, co doprowadziło do zatrzymania prawa jazdy kierowcy” – pisze stowarzyszenie. Uznało przy tym, że policja, nie udostępniając dokumentacji urządzenia, dopuściła się „bezczynności” – to zapis z przepisów prawa – i dlatego poszło do Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego w Warszawie ze skargą na bezczynność komendanta głównego.

Skarga jest, ale komenda na nią nie odpowiada

Stowarzyszenie złożyło skargę bezpośrednio w sądzie, a sąd przesłał ją do Komendy Głównej. – Komendant miał 15 dni, aby wypowiedzieć się ws. skargi i przesłać swoje stanowisko z powrotem do sądu wraz z aktami postępowania. Organ nie wykonał tego obowiązku i stąd ta grzywna – tłumaczy zawiłości sprawy mecenas Paulina Lipińska, która przeanalizowała dla nas akta.

„Mimo upływu prawie siedmiu miesięcy od dnia złożenia skargi, organ nie wykonał ciążącego na nim obowiązku i nie przekazał jej do Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego w Warszawie. Istotne jest również to, że organ – pomimo dwukrotnego wezwania przez Sąd – nie udzielił odpowiedzi na wniosek o wymierzenie grzywny” – czytamy w uzasadnieniu decyzji sądu.

Skąd kara pieniężna? „Chodzi o symbol”

Sąd nie musiał karać komendanta grzywną, bo w przepisach jest jedynie sformułowania, że „może” taką karę nałożyć. – Dzieje się to na wniosek skarżącego – dodaje Lipińska. Prawo określa wysokość ewentualnej grzywny: do 10-krotności przeciętnego miesięcznego wynagrodzenia. – W tym wypadku jest to może wysokość symboliczna, ale to jednak pewien symbol, że organ dopuścił się poważnego zaniechania – mówi Lipińska.

Bo prawnicy inaczej zrozumieli

Komendant musiał zapłacić, bo jego prawnicy przyjęli błędną interpretację przepisów.

Pośrednio potwierdza to w rozmowie z nami Krzysztof Hajdas z Komendy Głównej. – Sądziliśmy, że skarga, która została złożona bezpośrednio do sądu (i przez sąd przesłana policji – przyp.red.), nie powoduje wszczęcia postępowania administracyjno-sądowego. Sąd naszego stanowiska nie podzieli, nałożył na komendanta głównego grzywnę – mówi Hajdas.

Przyznaje, że grzywna już została zapłacona, z budżetu policji, bo ukarany został komendant jako „organ”. – Takie sytuacje są jednak wyjątkowe. Mamy bardzo dobrych prawników – przekonuje Hajdas – Ale czasami te różnice w interpretacji przepisów niestety są – podkreśla.

Pisz na Berdyczów?

– Wydawać by się mogło, że w rzeczywistości prosta sprawa, a napotyka na tak skomplikowaną drogę. Moim zdaniem, to przykład skrajnej opieszałości ze strony policji – mówi Maciej Kwiecień ze Stowarzyszenia „Duae rotae”. Przyznaje, że zwlekanie z odpowiedzią na pytanie zadane w drodze informacji publicznej, nie jest zaskakujące. – Niestety, spotykamy się z wieloma sytuacjami, gdzie różne organy władzy publicznej, tak mówiąc najogólniej, są opieszałe w wykonywaniu swoich czynności i powinności – dodaje Kwiecień.

Stowarzyszenie w dalszym ciągu czeka na informacje dotyczące narkotestów: ich producenta i wszelkich danych ze specyfikacji. Ale tą sprawą, merytorycznie, sąd administracyjny jeszcze się nie zajmował.

tokfm.pl

Głupich nie trzeba siać, rodzą się sami

– Słyszę o naiwności ludzi, którzy powierzyli swoje pieniądze, licząc na cud. Należę do tego grona. Straciliśmy miliony, a znany prokuraturze oszust nawet nie został oskarżony. Jak to możliwe, że takie osoby czują się bezkarne i grają śledczym na nosie, zakładając kolejne biznesy? – pyta pani Janina. Jest jedną z 4 milionów Polaków, którzy zaufali piramidom finansowym i parabankom.

– Nie miałam odłożonych pieniędzy, ale pomyślałam, że skoro zyski są takie duże, po roku ponad 50 proc., to jakoś zdobędę potrzebną kwotę. W banku wzięłam 30 tys., w pracy – 50 tys. i sprzedałam samochód za 18 tys. – opowiada pani Janina (imię zmienione, nazwisko do wiadomości redakcji).

Eleganckie biuro, elegancki pan

Kobieta zapożyczyła się w tajemnicy przed rodziną. Chciała pomóc synowi spłacić ogromny kredyt za mieszkanie. Na lokatę w parabanku przeznaczyła 100 tys. zł, nie chciała – jak jej znajoma – wypłacać comiesięcznych odsetek. Postanowiła po roku wyciągnąć z lokaty ponad 150 tys. zł. – Weszłam w to, bo widziałam, że znajoma ma autentyczne zyski. Pomogła finansowo dzieciom. Wyremontowała mieszkanie i kupiła samochód. To wszystko mnie zachęciło, nawet nie byłam przez nikogo agitowana – przekonuje pani Janina.

Latem 2010 roku kobieta skontaktowała się z Bavaria First Investment reprezentowanym przez Krzysztofa C. [z powodów prawnych nie ujawniamy jego nazwiska – red.]. Umówiła się na spotkanie w jednym z biurowców w centrum Warszawy. – Wszystko wyglądało bardzo profesjonalnie. Eleganckie biuro, elegancki pan. Mówił tak płynnie, że byłam przekonana, że ma niesamowitą finansową wiedzę. Poprosiłam, żeby mi wytłumaczył, jak możliwy jest taki cud. Takich zysków nie oferował żaden bank. Tłumaczył, że to firma zagraniczna i pieniądze inwestowane są za granicą. Nawet miały być zwolnione z podatku Belki. Przyznaję, że ja w ogóle tego nie rozumiałam. Czułam, że to nieprawdopodobne – utyskuje.

Kontakt? SMS-owy

Minął rok, od kiedy Janina wpłaciła pieniądze. – Zadzwoniłam, by umówić spotkanie. Telefon milczał. Zapytałam znajomą, czy wie, co się dzieje. Okazało się, że C. zmienił telefon. Wyciągnęłam od niej nowy. Za trzecim razem udało mi się do niego dodzwonić. To był jedyny raz, kiedy odebrał ode mnie telefon – przyznaje.

Potem wyszło na jaw, że C. już od kilku miesięcy kontaktuje się z klientami tylko przez SMS-y. – Zaczęła się seria przekładania terminów spotkania. Raz pan C. tłumaczył, że jest w Monachium, innym razem – że gdzieś indziej. To był koszmar, co drugi dzień nowa data i nowa nadzieja – opowiada. Klientka była zdesperowana, za którymś razem zagroziła C. prokuraturą.

Dalej nie odbierał telefonu, ale zmienił strategię. – Wysyłał SMS-y z zapewnieniem, że pieniądze przeleje jutro. Potem kolejna data i kolejna – wspomina pani Janina. Do tej pory pieniędzy nie odzyskała.

Zyski? Tylko okresowe odsetki

Informacja o Bavaria First Investment, funduszu z niebotycznymi zyskami, rozchodziła się pocztą pantoflową. Znajomi polecali znajomym. Jeszcze nie wiedzieli, że wkrótce pójdą z torbami. Dlaczego? Klienci, którzy mieli zarabiać, w rzeczywistości dostawali na konto tylko okresowe odsetki i nimi się chwalili przed znajomymi.

Nie wiadomo, czy komukolwiek udało się wypłacić zdeponowaną kwotę z zyskiem.

W 2011 roku w ten sam sposób, czyli pocztą pantoflową, rozeszła się informacja o kłopotach z wybraniem pieniędzy. Szybko okazało się, że warszawskie biuro firmy już nie funkcjonuje. – Wyprowadzili się. Nie wiadomo gdzie – słyszeli ludzie w recepcji biurowca.

– Zebraliśmy się w grupę, ustaliliśmy spotkanie, strategię odzyskania pieniędzy. Okazało się, że moje 100 tys. to pikuś przy innych kwotach. Chodzi o setki tysięcy od dużej grupy, co najmniej kilkunastu osób. Słyszałam też o kimś, kto zainwestował miliony – opowiada pani Janina.

Pokrzywdzeni mieli złożyć zbiorowe zawiadomienie o przestępstwie. Ale grupa działała powoli, padły domysły, że spowolnienie nie jest przypadkowe – wśród pokrzywdzonych miał być „kret” działający w porozumieniu z C.

– W październiku 2011 roku sama złożyłam wniosek do prokuratury – przyznaje nasza rozmówczyni.

Policja: A co to pani da, że go zatrzymamy?

– Dostałam z prokuratury zawiadomienie, że moja sprawa została połączona z innymi. Czekałam. Po kilku miesiącach zadzwoniono do mnie z innego komisariatu, okazało się, że sprawa jest przeniesiona. Funkcjonariusz na komendzie pokazał mi grubą teczkę i powiedział, że pan C. jest im znany od 2004 roku – opowiada.

Kobieta osobiście i telefonicznie domagała się od prokuratury i policji zdecydowanych działań. – Jeden policjant powiedział mi: No i co z tego, że go zatrzymamy? Myśli pani, że on będzie miał pieniądze, żeby oddać? – wspomina.

– Przecież to nie jest teczka z listami miłosnymi. Wierzyłam, że żyję w państwie prawa i sprawa wkrótce zostanie wyjaśniona. Jakże się myliłam. Od października nie wydarzyło się nic. Pan, który naciągnął wiele osób na duże pieniądze, żyje sobie luksusowo, jeździ równie luksusowym samochodem. Jak to możliwe, że takie osoby czują się bezkarne i grają prokuraturze na nosie, zakładając kolejne biznesy i oszukując kolejne grupy osób? – denerwuje się pani Janina.

Aktualnie sprawę przejęła Prokuratura Okręgowa w Warszawie. – W pierwszej kolejności przystąpiono do ustalania i przesłuchania pozostałych osób pokrzywdzonych. Obecnie za pokrzywdzonych uznano 12 osób. Gromadzony był materiał dowodowy m.in. przesłuchano świadków i zebrano dokumentację niezbędną do wystąpienia z wnioskami o wykonanie czynności w drodze międzynarodowej pomocy prawnej – mówi Dariusz Ślepokura, rzecznik prokuratury.

– Obecnie postępowanie karne zostało przedłużone do 11 października 2012 r. Po zgromadzeniu niezbędnego materiału dowodowego pozwalającego na wyczerpującą ocenę prawnokarną zachowania Krzysztofa C. zostaną przeprowadzone czynności procesowe z jego udziałem – dodaje.

Poszukiwany!

W Polsce działa przynajmniej kilkadziesiąt parabanków i kilkaset firm pożyczkowych. Nie tylko nie podlegają nadzorowi bankowemu, ale nawet nie muszą się nigdzie rejestrować. Pieniądze powierzyło im 3-4 milionów Polaków. – Nawet gdyby UOKiK wyegzekwował od wszystkich parabanków w Polsce perfekcyjną politykę informacyjną i najwyższą jakość umów, to i tak nie zapobiegłoby to sytuacjom, w których klienci nie dostają z powrotem pieniędzy! – mówiła kilka dni temu „Gazecie Wyborczej” Małgorzata Cieloch z UOKiK.

Firmy Bavaria First Inwestment nie ma na czarnej liście Komisji Nadzoru Finansowego, zawierającej listę parabanków, na które należy uważać.

Nie wiadomo, ile osób oszukał Krzysztof C. Wiadomo natomiast, że Bavaria First Investment nie była jedyną firmą finansową, którą prowadził. Na stronie Dodajoszusta.pl zgłaszają się dziesiątki rzekomo pokrzywdzonych przez niego osób. Ludzie próbują namierzyć C. na własną rękę. Informują się, że był widziany w Gdańsku, Starych Jabłonkach, na warszawskim Wilanowie.

– Oszukał mnie na ponad 500 tys. zł. Podobno przebywa teraz w Gdańsku – pisał w lutym Ozukay. – Niebawem powstanie poświęcona mu strona. Poinformujemy was o tym, piszcie i podawajcie numery telefonów – informuje Poszukujmey.

– Nie mam prawnika, nie założyłam sprawy w sądzie. Mój znajomy stracił pieniądze w jednej z najsłynniejszych w Polsce piramid finansowych. Mówił, że mimo sprawy w prokuraturze i sądach pieniądze odzyskały tylko dwie osoby, które wyegzekwowały je samodzielnie – podsumowuje sprawę pani Janina.

Bezskutecznie próbowaliśmy skontaktować się z C. Choć numer działa, nikt się nie zgłasza i nie odpowiada na SMS-y.

gazeta.pl

Już 7 wyroków szefa Amber Gold. Zagadkowa pobłażliwość Temidy

Dlaczego założyciel Amber Gold Marcin Plichta ani razu nie znalazł się w więzieniu mimo kilku wyroków skazujących? Wyjaśniają to niezależnie Ministerstwo Sprawiedliwości i prokurator generalny

16 lipca 2010 Sąd Rejonowy w Kwidzynie skazał prezesa Amber Gold na karę dwóch lat pozbawienia wolności z zawieszeniem na 5 lat. Chodziło o 57 wyłudzeń kredytów bankowych i fałszerstwo dokumentu. Plichta korzystał z podstawionych osób – tzw. słupów. Kwota pojedynczego kredytu wahała się od kilku do kilkunastu tysięcy złotych. W sumie zebrało się ponad pół miliona złotych. Wszystkie kredyty zostały wyłudzone z GE Money Banku. Przesłuchiwany przez prokuratora Plichta zachowywał się jak zwykle: przyznał się do winy, chętnie podjął współpracę w wyjaśnianiu sprawy. Na koniec poprosił o dobrowolne poddanie się karze.

Dziwne jest, że sąd nie zobowiązał go do zwrotu wyłudzonych pieniędzy. Także poszkodowany bank nie wnioskował o naprawienie szkód przez Plichtę. Być może uznał, że pieniędzy i tak nie odzyska.

Jeszcze dziwniejsze jest, że prokurator oraz sąd w przypadku Plichty zgodzili się na dobrowolne poddanie się karze i zapadł wyrok w zawieszeniu. Musieli wiedzieć, że prezes Amber Gold był już skazywany za podobne przestępstwa. Gdy wydano wyrok w Kwidzynie, Plichta miał na koncie niezatarte jeszcze wyroki sądów w Gdańsku, Malborku i Starogardzie Gdańskim. W dwóch chodziło o wyłudzenia kredytów bankowych przez „słupy” na łączną kwotę 130 tys. zł. Trzeci to słynna Multikasa, spółka Plichty, która zagarnęła łączną kwotę 174 tys. zł. Były to opłaty za energię elektryczną od ponad 300 osób – pieniądze te nigdy nie dotarły na konta firm energetycznych. Sąd jednak uznał, że Plichcie po prostu nie powiodło się w interesach, nie miał intencji przywłaszczenia pieniędzy klientów.

Wczoraj, po publikacjach „Gazety” i innych mediów, pilnego wyjaśnienia cudownej łagodności wyroków Plichty zażądał prokurator generalny Andrzej Seremet. Ma się tym zająć Prokuratura Apelacyjna w Gdańsku. – To jest gruba afera, wysyłamy do Gdańska akta sprawy i odpisy wyroków – mówi jeden z pomorskich prokuratorów. – Pracuję już trochę lat, ale czegoś takiego jeszcze nie widziałem.

– Chodzi o ustalenie, jakie były prokuratorskie wnioski co do kar w poszczególnych sprawach i decyzje, które pozwoliły uznać te wyroki za słuszne – mówi prok. Maciej Kujawski z Biura Prokuratora Generalnego.

Nacisk jest położony na działania prokuratury, bowiem ewentualne błędy sądów nie mogły być popełnione bez udziału oskarżyciela. Prokurator ma informacje, czy osoba była karana, czy nie. Zna też decyzje z posiedzeń wykonawczych: czy zastosować dozór kuratora, czy zarządzić wykonanie warunkowo zawieszonej kary.

Minister sprawiedliwości zażądał od prezesa Sądu Okręgowego w Gdańsku raportu na temat sprawowanego przez niego nadzoru administracyjnego. Ma go otrzymać we wtorek. Minister nie ma prawa ingerować w wyroki sądów, ale może sprawdzić ich wykonanie.

– Chodzi m.in. o to, czy dopilnowano, by skazany wykonał karę dodatkową w postaci naprawienia szkód, bo bez tego wyrok nie może być zawieszony – mówi Patrycja Loose, rzeczniczka Ministerstwa Sprawiedliwości. – Zbadane mają być kwestie sprawności i terminowości działań sądu, a także ocena działalności kuratorskiej służby sądowej.

Marcin Plichta jako prawomocnie skazany nie miał prawa zarejestrować spółki Amber Gold i być w niej prezesem czy członkiem zarządu. Mówi o tym art. 18 kodeksu spółek handlowych. Jak możliwe zatem, że swoją firmę zarejestrował? – KRS nie ma obowiązku sprawdzać karalności osób rejestrujących firmy – mówi Patrycja Loose. I dodaje, że ministerstwo zastanowi się nad wnioskiem do gdańskiego sądu rejestrowego o rozważenie wszczęcia postępowania o wykreślenie Plichty z rejestru władz jego spółek – jeśli potwierdzi się, że zasiada w nich niezgodnie z prawem.

A Katarzyna Plichta, żona Marcina, założyła nową spółkę – PST. Według nieoficjalnych informacji to z jej konta wysyłane będą pieniądze klientom Amber Gold.

gazeta.pl

Komornik skazany na osiem miesięcy więzienia

W Szczytnie gospodarstwo rolne warte 230 tys. zł zostało sprzedane na licytacji komorniczej za 50 tys. zł. Rzeczoznawca nieruchomość zabudowaną policzył jak niezabudowaną. Sąd Rejonowy w Olsztynie skazał komornika i rzeczoznawcę na osiem miesięcy więzienia w zawieszeniu na pięć lat. Uznał ich winnymi niedopełnienia obowiązków i poświadczenia nieprawdy w operacie szacunkowym nieruchomości przeznaczonej do licytacji. Operat opisywał nieruchomość niezabudowaną, a sprzedana została nieruchomość zabudowana budynkami mieszkalnymi i gospodarczymi.

Jak podkreślił sędzia, rzeczoznawca nie skorygował opisu, nawet gdy przyjechał do dłużników i widział, że na działce stoi dom, stajnia, chlew, garaż i obora. Komornik z kolei przyjął operat wykonany przez biegłego rzeczoznawcę, nie weryfikując go. W ocenie sądu działał na szkodę dłużników oraz interesu publicznego.

– Nie ma nigdzie powiedziane, w jaki sposób komornik ma weryfikować operat. Na pewno, gdyby komornik był na miejscu oględzin, można by uniknąć takich nieprawidłowości. Jednak taki obowiązek nie wynika z żadnego przepisu – mówi Andrzej Kulągowski, prezes Krajowej Rady Komorniczej.

Sprawa dotyczyła nieruchomości należących do rodziny Drężków: gospodarstwa rolnego i siedliska w Rozogach koło Szczytna. Według oskarżyciela, biegły rzeczoznawca majątkowy Waldemar S., opisał gospodarstwo bez oglądania go, tylko na podstawie wypisów z ksiąg wieczystych, w których było ono opisane jako niezabudowane. W ten sposób zaniżył wartość nieruchomości wystawionej do licytacji o 180 tys. zł. Także dłużnicy nie postępowali prawidłowo, bo – choć mieli do tego prawo – nie odwoływali się od decyzji dla nich niekorzystnych. Jak zaznaczył sędzia, mogli oni nie znać przepisów, a ich błędy nie mogą być wytłumaczeniem dla błędów oskarżonych.

– Na rachunki licytacji i licytację przysługuje skarga. Na przybicie również. Brak jakichkolwiek działań dłużnika nie może być poczytywany na jego korzyść – polemizuje z wyrokiem Andrzej Kulągowski.

To nie pierwsza sprawa wytoczona przeciwko skazanym.

– Komornik Piotr K. jest zawieszony od 2007 roku decyzją ministra sprawiedliwości w związku ze skierowaniem wniosku o wszczęcie postępowania dyscyplinarnego – mówi Cezary Kalinowski, przewodniczący Rady Izby Komorniczej w Białymstoku.

Przeciwko skazanym trwa postępowanie przed Sądem Rejonowym w Nidzicy. Biegły jest oskarżony o nierzetelne operaty, a komornik o brak nadzoru.

gazetaprawna.pl

100 tys. zł łapówki dla prokuratorki? CBA bada sprawę

CBA podejrzewa, że Anna Monika Molik, wrocławska prokurator rejonowa, przyjęła 100 tys. zł łapówki za wydanie korzystnego rozporządzenia dla jednego z przedsiębiorców. Jest nim słynny ongiś burmistrz Świebodzic, a wcześniej senator Unii Demokratycznej Jan Wysoczański, skazany za handel kradzionymi samochodami
Informacje o akcji CBA podała wczorajsza „Rzeczpospolita”. Według ustaleń dziennika pod koniec 2009 r. do Anny Moniki Molik, szefowej Prokuratury Rejonowej Wrocław Krzyki-Zachód, zwróciła się jej bardzo dobra znajoma mec. Agnieszka Godlewska. Ta była pełnomocnikiem Wysoczańskiego w jego sporze z bałkańskim przedsiębiorcą Refikiem Zuliciem.

Zatrzymana nieruchomość

Godlewska razem z adwokatem Ryszardem Bedryjem chciała, żeby Molik pomogła ich klientowi w zabezpieczeniu ewentualnego zbycia nieruchomości Zulicia, do której prawa rościł sobie również Wysoczański. Z zapisu wspólnych rozmów kobiet wynika, że Molik na to przystała. Wysoczański ma za załatwienie tej sprawy zapłacić 100 tys. zł łapówki. Zulić rzeczywiście otrzymał od prokuratury zakaz sprzedaży spornej nieruchomości. Jego zażalenie na to postanowienie zostało oddalone. Później jeszcze, jak ustaliśmy, ta sama prokuratura postawiła mu zarzut ukrywania majątku przed wierzycielami, ale te zarzuty zostały oddalone przez sąd.

Co podsłuchało CBA

Stenogramy z podsłuchów, które CBA zainstalowało w telefonach adwokatów i prokuratorki, mają jednoznaczny wydźwięk.

„Chciałam ci tylko powiedzieć, że Monia chyba jest w bardzo pilnej potrzebie. Tak zwany wiatr w kieszeniach jest” – tak Godlewska relacjonuje swoją rozmowę z Molik Bedryjowi, który pośredniczy w kontaktach z Wysoczańskim. Innym razem mówi mu: „Ona (Molik) nic nie zrobi, dopóki nie będzie hajsu! Powiedz mu (Wysoczańskiemu), że jest frajerem, bo mógłby mieć to w tym tygodniu załatwione”. Godlewska potrafi jasno postawić sprawę: „Najpierw siano, później załatwimy”.

CBA zarejestrowało również rozmowy między nią a Anną Moniką Molik. 19 grudnia 2009 r. prokurator Molik pyta Godlewską: „A powiedz mi, czy – że tak powiem – rzeczona przesyłka dotarła, czy nie dotarła?”. 31 grudnia po spotkaniu Godlewskiej z synem Wysoczańskiego Molik dopytuje: „Dotarł, że tak powiem, nieszczęśnik? Skutecznie?”.

„Nie przyjęłam pieniędzy”

Dziś Anna Monika Molik mówi nam: – Nigdy w życiu od nikogo nie żądałam ani nie przyjęłam żadnych pieniędzy za załatwienie jakiejkolwiek sprawy w prokuraturze.

Nie zaprzecza, że z Agnieszką Godlewską znają się na gruncie prywatnym: – Te stenogramy to dla mnie szok! Nie jestem w stanie sobie przypomnieć, o czym mogłyśmy wówczas rozmawiać. Rozmawiałyśmy bardzo często, ale o prywatnych sprawach.

– Czy mecenas Godlewska kontaktowała się z panią w sprawie Jana Wysoczańskiego?

– Tak, w tej sprawie kontaktowała się ze mną jako pełnomocnik pokrzywdzonego Jana Wysoczańskiego. To normalne, że adwokaci rozmawiają z prokuratorami o sprawach swoich klientów, próbują przekonać do swoich racji, przedstawiając je zarówno na piśmie, jak i w formie ustnej, ale zawsze rozmowa ustna znajduje odzwierciedlenie w dokumentach znajdujących się w sprawie. Moja relacja prywatna z mecenas Godlewską w żadnej mierze nie miała wpływu na podejmowane w tej sprawie decyzje.

Agnieszka Godlewska z kolei sugeruje, że materiał CBA może być sfabrykowany: – To jakiś stek bzdur, strzępki rozmów odbywających się na przestrzeni kilku miesięcy. Każdy mógł sobie je pociąć i posklejać.

Od „Yeti” do „Astrea”. W tle afera hazardowa

Operacja specjalna CBA „Astrea” to odprysk operacji o kryptonimie „Yeti”, z której wykluła się m.in. afera hazardowa. Ich efektem jest śledztwo dotyczące przestępstw we wrocławskim wymiarze sprawiedliwości. Prowadzi je V Wydział ds. Przestępczości Zorganizowanej i Korupcji Prokuratury Apelacyjnej w Krakowie.

Przeczytaj o akcji „Yeti”

Mimo że informacje o łapówce Wysoczańskiego znane były prokuratorom od 2009 r., to do tej pory w tej sprawie nic nie zrobiono. – Wynika to z planu śledztwa, przyjętej taktyki i harmonogramu – mówi Piotr Kosmaty, rzecznik Prokuratury Apelacyjnej w Krakowie. – Było to również spowodowane obszernością materiałów zgromadzonych przez CBA, koniecznością przeprowadzenia ich analizy, również pod kątem procesowym, a to skomplikowane.

Na pytanie, dlaczego prokurator Molik i dwójka zaprzyjaźnionych z nią wrocławskich adwokatów nie zostali zatrzymani, Kosmaty odpowiedzieć nie chciał.

Małgorzata Klaus z Prokuratury Okręgowej we Wrocławiu poinformowała nas natomiast, że: – Zostało już wszczęte postępowanie wyjaśniające, które da odpowiedź na pytanie, czy konieczne jest wszczęcie wobec prokurator Molik postępowania dyscyplinarnego.

Awansowała po sprawie posła Jackiewicza

Anna Monika Molik szefową Prokuratury Rejonowej Wrocław Krzyki-Zachód została w 2008 r. Wcześniej była w niej szeregowym prokuratorem. Awansowała niedługo po śledztwie w głośnej sprawie posła PiS Dawida Jackiewicza. Poseł uderzył albo – jak sam utrzymuje – odepchnął pijanego mężczyznę, który miał zaczepiać jego żonę i małego syna. Mężczyzna, nie odzyskawszy przytomności, po tygodniu zmarł w szpitalu. Prokurator Anna Monika Molik po ciągnącym się rok śledztwie umorzyła je, a w uzasadnieniu swojej decyzji napisała, że śmiercionośny – w efekcie – cios posła był „adekwatny do sytuacji”.

gazeta.pl

Pikieta Sądu Najwyższego

28 marca 2012 r, godz 10:00 Plac Krasińskich w Warszawie – Pikieta Sądu Najwyższego. Obecność Obowiązkowa! Prześlij dalej! Tego dnia Sąd Najwyższy będzie rozpatrywał czy posiedzenia sądów karnych mogą być utajnione. Jeśli to przejdzie, to w Polsce będziemy mieć sytuację podobną jak za Stalina czy Hitlera – oskarżony będzie zdany na całkowitą łaskę i niełaskę sędziego i prokuratora. Przy obecnej jakości sądzenia może to oznaczać jedno – całkowity upadek polskiego sądownictwa i umocnienie represji sądowych.