Jak zorganizować legelnie grę hazardową bez pozwoleń

Wydaje się to właściwie niemożliwe aby można było zorganizować grę hazardową bez zezwolenia. Kiedy próbowaliśmy się dowiedzieć w Izbie Celnej czy na opisaną loterię potrzebne jest zezwolenie, wszyscy powtarzali nam, że skoro jest element losowości to gra podlega pod ustawę o grach hazardowych i zezwolenie jest konieczne. Okazuje się jednak, iż istnieje jedyna w Polsce loteria (opisana poniżej) które nie wymaga żadnego zezwolenia. Proszę zatem zapoznać się ze stanowiskiem Ministerstwa Finansów z dnia 8 czerwca 2011 roku znak SC/12/7291/33-1 /BM B/2011/BMI9-3757 i organizować gry hazardowe bez zgłaszania.

Były szef prokuratury skazany za wyłudzenia. Osiem lat więzienia

Po trwającym siedem lat procesie katowicki sąd uznał w środę, że Jerzy Hop, były szef prokuratury apelacyjnej, wyłudził 1,7 mln zł. Sędzia wyrok odczytywał 295 minut. Prokurator został skazany na osiem lat więzienia. Wyrok nie jest prawomocny.
Przez wiele lat Jerzy Hop był jednym z najbardziej wpływowych prawników w Polsce. Kierował Prokuraturą Apelacyjną w Katowicach, największą tego typu jednostką w kraju. To jego podwładni rozbili m.in. gang „Krakowiaka”, tropili mafię paliwową, doprowadzili do uwięzienia podejrzanego o oszustwa posła Marka Kolasińskiego czy też powiązanego z lewicą Józefa Jędrucha, szefa Colloseum.

W 2002 r. Hop został jednak zatrzymany przez ABW i trafił za kratki. Zarzucono mu wyłudzenie z 65 śląskich firm 1,7 mln zł. To najwyższy rangą prokurator w Polsce, który stracił stanowisko w tak spektakularny sposób.

Jerzy Hop

Cios przyszedł z najmniej oczekiwanej strony. Nieskazitelny wizerunek Hopa nadkruszyli w kwietniu 2002 r. dziennikarze „Newsweeka”. Wyliczyli, że wydaje więcej, niż zarabia. – Biorąc pod uwagę wysokość jego zarobków, nie stać go na willę w Rybniku, dwa bmw i auto dla syna – ustalili.

H. wszystkiemu zaprzeczył. Twierdził, że pomagała mu teściowa, która miała dostać spadek po swoim mężu, żołnierzu armii Andersa. – Za pomówienia puszczę „Newsweek” z torbami – zapowiadał szef katowickiej prokuratury apelacyjnej.

Nie zdążył. Barbara Piwnik, ówczesna minister sprawiedliwości, zdymisjonowała go i poleciła wszcząć śledztwo w jego sprawie. Efekty szokowały. Krakowscy śledczy oskarżyli H. o to, że przez kilka lat wzywał do swojego gabinetu szefów różnych śląskich firm i wypłakiwał się im na temat trudnej sytuacji finansowej prokuratury. Narzekał, że nie ma pieniędzy na papier, tusze, drukarki i telefony. Prosił o wsparcie. Nikt mu nie odmawiał.

– Pieniądze, które otrzymywał na zakup sprzętu biurowego, lądowały w jego kieszeni. W zamian wystawiał fikcyjne faktury – twierdzili krakowscy śledczy.

Przez prawie cały proces prokuratura wypłacała Jerzemu Hopowi połowę pensji. W 2011 r. odszedł on w stan spoczynku ze względu na zły stan zdrowia.

Odpowiadający z wolnej stopy prokurator nie pojawił się na sali rozpraw.

gazeta.pl

Kleks i sanki, czyli slang śledczych

Prokuratorzy posługują się w swoim gronie językiem, który dla zwykłych ludzi byłby szokujący. Część określeń funkcjonuje w całej Polsce, inne tylko lokalnie. To jednak może być mylące. „Chwila nieuwagi i jesteś na Ciupagi” nie pochodzi z Podhala, lecz z Warszawy. Na ulicy Ciupagi na warszawskiej Białołęce mieści się areszt śledczy. Z tych samych powodów w Krakowie na areszt mówi się Monte – od ulicy Montelupich. Osoby zatrzymane i aresztowane prokuratorzy określają mianem jeńców. Decyzja aresztowa najczęściej określana jest mianem sanek i nie ma nic wspólnego ze sportami zimowymi, lecz z określaniem sankcja. Posiedzenie sądu, na którym zapada postanowienie o areszcie, określane jest jako kwaterunek.

Typy denatów

Morderstwa to niewielki odsetek spraw, jakimi zajmują się śledczy. Jednak to właśnie one doczekały się największej liczby słów w prokuratorskim slangu. Ubój gospodarczy to określenie morderstwa dokonanego siekierą, tasakiem lub może w ramach kłótni rodzinnej na wsi. Żyrandol to wisielec, termin pochodzi od haku na lampę, z którego najczęściej korzystają samobójcy. Wodnik szuwarek to z kolei określenie topielca. Mianem kleksa śledczy określają z kolei denatów, którzy spadli bądź skoczyli z wysokości. Określenie to związane jest z plamą krwi na miejscu zdarzenia.

Denaci w Warszawie trafiają na Oczki, gdzie mieści się Zakład Medycyny Sądowej. Na określenie medyków sądowych i patologów używanych jest kilka określeń – zimni chirurdzy, krajoczy oraz lekarze ostatniego kontaktu. Mianem podrobów określa się organy oraz tkanki pobrane do dalszych badań.

Rodzaje przestępców

Przestępcy zwani przez prokuratorów klientami lub smykami, dzielą się na wiele typów. Najniżej w hierarchii stoi grupa określana – znęty alimenty, czyli osoby znęcające się nad rodziną unikające płacenia alimentów. Podobnie traktowani są cykliści i kolarze, czyli pijani rowerzyści. Bezet to pospolity przestępca – bez zawodu, bez majątku, bezrobotny, bez dochodów. Czekista to gatunek wymierający, niemający nic wspólnego z sowiecką bezpieką. Chodzi o osobę podrabiającą czeki. Kokon to sprawa dotycząca osoby nieletniej, czyli nielata. Koksem nazywa się z kolei sprawy z kodeksu karnego skarbowego. Osoba, wobec której skierowano akt oskarżenia, to obżałowany.

Z kim pracują procki?

Sami prokuratorzy o sobie mówią procki lub ściganci, a miejsce, w którym pracują, określają mianem firmy. Przedstawiciele organów ścigania dzielą się na wiele kategorii. Krawężnik to policjant patrolujący ulice pieszo, komisariusz to policjant z komisariatu. Cebosie to funkcjonariusze CBŚ. Ten skrót prokuratorzy rozwiązują jako Centralna Beczka Śmiechu. ABC to używany przez prokuratorów akronim skrótu CBA. Miśki lub kominiarze to określenie antyterrorystów. Wiele określeń używanych przez ścigantów związanych jest z sądem. Klepki to proste sprawy, tylko do klepnięcia przez sąd. Akta takich spraw, które są najczęściej bardzo cienkie, określa się zwykle mianem naleśników lub okładek.

Prokurator na sali sądowej występuje w todze, czyli habicie, szmacie lub sukience. W zależności ilu sędziów bierze udział w sprawie, mówi się o singlu (pojedynczy sędzia) lub tramwaju (skład wieloosobowy). Adwokaci nie cieszą się najwidoczniej dużą sympatią prokuratorów, skoro określają ich mianem najmimordów. Najniżej stoją ci, którzy łapią klientów na korytarzach sądowych. Określa ich się korytarzowcami. Adwokaci według prokuratorów nie wygłaszają mów obrończych, lecz płaczą lub międlą.

Podobnie sympatią nie cieszą się ławnicy określani jako wazony, paprotki, mapety lub spacze.

Jeśli prokurator zapyta kolegę: ile krzyknąłeś, to pytanie dotyczy wymiaru kary, jakiej przed sądem zażądał. Jeśli prokurator mówi o becepie jako przyczynie odmowy wszczęcia śledztwa, chodzi mu o skrót bcp – brak cech przestępstwa (w obecnym kodeksie to brak znamion czynu zabronionego).

W firmie

Wiele określeń dotyczy pracy w prokuraturze. Prokuratorzy funkcyjni najbardziej nie lubią dyżurów, na których przyjmują skargi od poszkodowanych. Ponieważ często pojawiają się na nich osoby niezrównoważone, dyżur taki określany jest mianem dnia świra. Śledczy tzw. pierwszoliniowi, którzy prowadzą postępowania, nie przepadają za kolegami z wydziałów organizacyjnych i sądowych. Praca w tych wydziałach uważana jest za zsyłkę.

Młody prokurator, który zaczyna pracę w prokuraturze rejonowej, nazywany jest enkotłukiem, bo zazwyczaj tłucze enki – sprawy, w których nie wykryto sprawców. Prokuratorzy, którym śledztwo się nie udaje, dostają tzw. wytyki zwane również patykami, czyli pismo, w którym zwierzchnik wytyka mu błędy.

Określenie bękart oznacza z kolei prokuratora funkcyjnego mianowanego w czasach, gdy ministrem sprawiedliwości był Aleksander Bentkowski.

Sprawa jest na tyle poważna, że na jednym z forów internetowych powstał nawet słownik prokuratorsko-polski. Dzięki niemu można uniknąć pomyłek. ?

Rzeczpospolita

Prokurator, wypadek oraz kumoterstwo w Temidzie

Zwykły proces sądowy o pieniądze odsłonił patologiczne układy w wymiarze sprawiedliwości. W najbliższą niedzielę w Telewizji Polsat zostanie wyemitowany kolejny odcinek programu „Państwo w państwie”, który powstaje we współpracy z „Pulsem Biznesu”. Przedstawimy sprawę kwalifikującą się na scenariusz niezłego thrillera prokuratorsko-sądowniczego. Prozaiczne przepychanki o zwrot pożyczki między dwoma drobnymi przedsiębiorcami przypadkowo odsłoniły obraz chorej solidarności zawodowej, kumoterstwa i nieudolności w polskim wymiarze sprawiedliwości. W centrum uwagi znalazł się prokurator Zbigniew Twardziewicz, któremu zalazł za skórę jeden ze spierających się przedsiębiorców, wspierając rodzinę ofiary wypadku, spowodowanego przez tegoż przedstawiciela Temidy.

— To była klasyczna zemsta prokuratora. Nie popełniłem żadnego przestępstwa. Prokurator Zbigniew Twardziewicz wykorzystał stanowisko prokuratorskie, aby załatwiać osobiste porachunki. Z akt mojej sprawy ginęły dokumenty, inne były podrabiane i antydatowane. Podmieniano protokoły przesłuchań. Nie pozwalano mi nawet zapoznać się z aktami sprawy. To była nagonka. Prokuratura i sądy to najpotężniejsze państwo w państwie. Odczułem to na własnej skórze — mówi bielszczanin Jerzy Jachnik.

Zwykły spór…

W 1994 r. pożyczył 38 tys. USD Janowi Niemczyckiemu, dobremu znajomemu.

Mimo zażyłości panowie roztropnie spisali umowę pożyczki. Pieniądze miały zostać zwrócone po tygodniu. W tym miejscu zaczyna się serial wzajemnych oskarżeń i pomówień o oszustwo. Gdy mijał termin spłaty długu, Jerzy Jachnik przebywał w szpitalu. Jan Niemczycki twierdzi, że całą kwotę oddał Jadwidze Jachnik, żonie pana Jerzego. Ta miała pieniądze wpłacić na swoje konto bankowe. Jachnik i jego żona temu zaprzeczają. Twierdzą, że pieniędzy nie odzyskali. Jachnik wystąpił do sądu o nakaz zapłaty. Sąd, bazując na umowie pożyczki, wydał nakaz zapłaty 38 tys. USD od Jana Niemczyckiego. Ten zawiadomił prokuraturę, twierdząc, że Jachnik to oszust. Prokuratura Rejonowa w Bielsku-Białej rozpoczęła dochodzenie. Na jej żądanie bank przedstawił informację o wpływie równowartości 38 tys. USD na konto żony Jachnika. Jednak Jachnikowie zaprzeczyli temu i przedstawili kontrdowody. Ot, zwykły spór o zwrot pożyczki, w którego rozstrzygnięcie zostały zaangażowane organy ścigania. Racje Jachnika zaczęły brać górę, a prokuratura — nie widząc przestępstwa — zamierzała sprawę umorzyć. Nie pozwolił na to Zbigniew Twardziewicz, nadzorujący śledztwo prokurator bielskiej Prokuratury Okręgowej. Czemu blokował umorzenie sprawy i uniewinnienie Jachnika? Czemu nie pozwala zamknąć postępowania karnego — mimo że o słuszności takiej decyzji przekonani byli prokuratorzy prowadzący tę sprawę?

— Działałem w stowarzyszeniu na rzecz pomocy ofiarom przestępstw. Przez kilka lat wspomagałem rodzinę człowieka, który zginął pod kołami samochodu prowadzonego przez pijanego prokuratora Twardziewicza. Pisałem pisma, opłacałem adwokata, interweniowałem u rzecznika praw obywatelskich. Zbigniewowi Twardziewiczowi włos z głowy nie spadł, bo miał plecy w prokuraturach i sądach zajmujących się jego sprawą. Nasze drogi przecięły się w mojej sprawie dotyczącej pożyczki. Wykorzystywał funkcję, by mnie ukarać za to, że ośmieliłem się dążyć do wymierzenia mu sprawiedliwości za śmiertelne przejechanie człowieka po pijanemu — oskarża Jerzy Jachnik.

…sądowa kołomyja…

W 1995 r. Zbigniew Twardziewicz pracował w Prokuraturze Rejonowej w Cieszynie. Prowadząc samochód, doprowadził do wypadku, w którym zginął bielski archeolog Stanisław Pawłowski. Policja tak nieudolnie postępowała, że dopiero po kilku godzinach od zdarzenia pobrała od sprawcy krew do badania zawartości alkoholu. Wynik: 0,4 promila. Prokurator zapewnił, że w czasie jazdy był trzeźwy, a wypił kilka łyków wódki ze stresu już po wypadku. Tego policjanci nie zauważyli. Prokurator został zawieszony w czynnościach na dwa miesiące, a prokuratorski sąd dyscyplinarny ukarał go naganą. Zbigniew Twardziewicz co prawda stracił stanowisko w prokuraturze cieszyńskiej, lecz awansował do Prokuratury Okręgowej w Bielsku-Białej. Został jednak oskarżony o „umyślne naruszenie zasad bezpieczeństwa w ruchu drogowym”.

Wydaje się, że sprawiedliwości stanie się zadość. Proces szedł jednak jak po grudzie. Wyrok zapadł dopiero po siedmiu latach. Prokurator został uniewiniony. Sąd tłumaczył, że z powodu błędów policjantów trudno było odtworzyć prawdziwy przebieg wypadku. Sprawa staje się medialna. Nadzór nad nią objęło Ministerstwo Sprawiedliwości, a proces zaczął się od nowa. Prokurator został skazany przez katowicki sąd na 2 lata więzienia w zawieszeniu na 3. Jednak nie zakazał mu wykonywania zawodu prokuratora mimo stwierdzenia, że „dalsze zajmowanie przez niego tego stanowiska zagraża ochronie praworządności”. Ministerstwo złożyło kasację do Sądu Najwyższego, domagając się wydalenia Zbigniewa Twardziewicza z prokuratury. Sąd Najwyższy skierował sprawę z powrotem do Katowic. Inny skład sędziowski nie dostrzegł konieczności wydalenia sprawcy wypadku z prokuratury, argumentując, że przez wiele lat przykładnie wykonywał obowiązki. Mimo skazującego wyroku Zbigniew Twardziewicz nadal pracuje w zawodzie i oskarża innych.

…salomonowy wyrok

Prokurator dwukrotnie nie pozwolił podległym prokuratorom umorzyć śledztwa przeciwko Jachnikowi o domniemane oszustwo w sprawie pożyczki. Nie zrobiło na nim nawet wrażenia wystąpienie w sądzie prokuratora Mateusza Wolnego, który analizując materiały sprawy, nabrał przekonania o niewinności Jachnika, obnażył błędy i nadużycia śledztwa, którego celem było skazanie Jerzego Jachnika na podstawie fałszywych dowodów. W konsekwencji prokurator Wolny sam popadł w kłopoty. Wszczęto przeciwko niemu postępowanie dyscyplinarne.

W 2009 r. sąd wydał salomonowy wyrok w sprawie Jachnika. Stwierdził, że nie można mu przypisać oszustwa, bo oskarżony był w pełni przekonany, że Jan Niemczycki nie zwrócił mu 38 tys. USD. Sąd uznał zarazem, że dowody wskazują na to, iż pieniądze zostały oddane.

— Pan Jachnik nie miał zamiaru nikogo oszukać. Mówiąc wprost: zapomniał, że pożyczka została mu zwrócona — pointuje Małgorzata Borkowska, zastępca prokuratora okręgowego w Bielsku-Białej.

Co ma do powiedzenia prokurator Zbigniew Twardziewicz? Reporterowi Polsatu tłumaczył, że jedynie domagał się uzupełniania postępowania przeciwko Jachnikowi i nie widzi podstaw do przeproszenia go za cokolwiek.

Związkowcy z Tauronu są solidarni w przestępstwie

Andrzej Macho, wicedyrektor legnickiego Tauronu, został brutalnie pobity na zlecenie związkowca z „Solidarności”. O planie napadu wiedział inny członek związku, ale mu nie zapobiegł. „Solidarność” uważa, że postąpił fair. W piątek rano ma pikietować w sprawie przywrócenia go do pracy
Zleceniodawcą pobicia był Adam P., były kierownik zakładu samochodowego w Tauronie i członek „Solidarności”. Proces w tej sprawie zaczął się w grudniu w Legnicy. Adam P. zeznał, że kazał pobić Machę, bo czuł się przez niego mobbingowany. Uważał, że wicedyrektor niesłusznie ma zastrzeżenia do jego pracy. Tłumaczył, że tak się go bał, iż chował się przed nim w toalecie.

Solidarność

3 czerwca 2011 roku pod dom dyrektora Machy zajechał samochód, z którego wysiadło trzech mężczyzn. Rzucili się na niego, kiedy próbował wsiąść do swojego auta. Bili żelaznym prętem, kijem bejsbolowym i pałką policyjną. Złamali mu nos, szczękę, wgnietli czaszkę w okolicy oka i czoła. Łukasz N., jeden z napastników, zeznał w sądzie, że Adam P. szczegółowo opisał, jak mają urządzić ofiarę: – Powiedział nam wprost, że mają być połamane łokcie, kolana i wybite zęby.

– Lekarz powiedział mi, że gdybym nie zasłonił twarzy, to mógłbym nie przeżyć – mówi Andrzej Macho. Do pracy wrócił po ponad dwóch miesiącach leczenia. Do dzisiaj ma sparaliżowaną część twarzy. Czeka go roczna rehabilitacja.

Policja szybko złapała sprawców, bo Adam P. przyznał się do winy i ich wskazał. Jeden to jego znajomy, a pozostali dwaj są uczniami legnickiej zawodówki. Za napad dostali 3 tys. zł. Kiedy sprawa się upubliczniła, wszystkie organizacje związkowe w Tauronie podpisały list potępiający odpowiedzialnych za pobicie.

Ale podczas procesu Adam P. ujawnił, że o planowanym napadzie wiedział także Wiesław B. z zarządu taurońskiej „Solidarności” i Adam K., członek innego związku, bo przecież uzgadniał z nimi współfinansowanie przedsięwzięcia. Sam Wiesław B. przyznał w śledztwie, że po napadzie przyszedł do niego Adam K. i powiedział: „Dopadli go. Jesteśmy winni po 1350 zł”. Ostatecznie akcja okazała się o tysiąc złotych tańsza.

Dyrekcja Tauronu zwolniła obu związkowców. Jednak żaden nie zasiądzie na ławie oskarżonych. Według prokuratury nie mieli obowiązku powiadomienia zarządu spółki ani organów ścigania o planowanym pobiciu. – Przepis ten stosowany jest tylko w przypadku najcięższych przestępstw, jakimi są np. zabójstwo, terroryzm czy piractwo morskie. Zachowanie Wiesława B. prokurator uznał za dwuznaczne moralnie, ale w świetle prawa nie popełnił on przestępstwa – mówi Liliana Łukasiewicz z Prokuratury Okręgowej w Legnicy.

Dwa miesiące przed napadem Andrzej Macho dostał trzy anonimowe SMS-y. Jeden z nich brzmiał: „Uważaj na siebie. Grozi ci niebezpieczeństwo. Nie zatrzymuj auta na odludziu. To nie jest żart!”. W drugim anonim pisał: „Zagrożenie rośnie – uważaj na siebie!”. Andrzej Macho zgłosił to na policję, ale ta uznała, że treść SMS-ów nie wskazuje na groźby, ale jest jedynie ostrzeżeniem, i następnego dnia sprawę zamknęła. To samo kilka dni później zrobiła prokuratura.

W śledztwie okazało się, że ostrzeżenia wysyłał z telefonu na kartę Wiesław B. Ruszyło go sumienie?

Bogdan Kieleczawa, przewodniczący „Solidarności” w Tauronie, staje w obronie kolegi: – Dyrekcja spółki, zwalniając go, uznała, że popełnił przestępstwo. A przecież nikt mu zarzutów nie postawił i nie toczy się w jego sprawie postępowanie prokuratorskie. Co więcej, ostrzegł przed planowanym pobiciem i w normalnej firmie za to, co zrobił, należałby mu się medal. U nas taka osoba jest zwalniana dyscyplinarnie. Nie zamierzamy temu biernie się przyglądać i będziemy walczyć o jego przywrócenie do pracy.

Kieleczawa jednak nie wspomina słowem o tym, że Wiesław B. miał partycypować w kosztach zlecenia na dyrektora Machę, których to kosztów – jak teraz zeznaje – w końcu nie poniósł.

W piątek zakładowa „Solidarność” Tauronu ma pikietować w sprawie przywrócenia Wiesława B. do pracy.

Komentuje Michał Kokot: Czasem lepiej milczeć

Prokuratura zamknęła tę sprawę, uznając, że tylko jeden ze związkowców zorganizował pobicie Andrzeja Macho. A przecież nadal aktualne jest pytanie co do udziału w tym przedsięwzięciu pozostałej dwójki. Jak to się stało, że akurat Wiesław B. i Adam K. weszli w posiadanie tajemnej wiedzy o zleceniu? Skąd takie do nich zaufanie organizatora napadu na dyrektora? Dlaczego prokuratura uznała, że nie byli oni współorganizatorami pobicia, skoro sami podczas pierwszego przesłuchania przyznali się, że mieli dołożyć pieniądze na wynajęcie bandytów?

Nie mam przekonania, że prokuratorskie dochodzenie w tej sprawie było odpowiednio wnikliwe. Nie wiem, czy tłumaczenie, że tym ludziom nie można nic zarzucić, bo: nikogo nie zabili, nie są terrorystami, nie są piratami morskimi, jest bardziej do śmiechu, czy też usprawiedliwia bezradność prokuratury.

Związkowcy „Solidarności” powinni palić się ze wstydu za osobnika, który wie o spisku na zdrowie człowieka i nie potrafi skutecznie go ostrzec, zamiast bredzić o medalu. Ich pikieta w obronie kolegi obraża poczucie przyzwoitości. Zamiast tak się wygłupiać, już lepiej milczeć i nic nie robić.

gazeta.pl

Wycięli kilkadziesiąt drzew. By zbudować supermarket? Sprawa do prokuratury

Ponad siedemdziesiąt drzew z dnia na dzień zniknęło z terenu byłego cmentarza przy ul. Walecznych w Lublinie. Właściciel drzew za wycinkę nie zapłacił. Bo miał opinię urzędnika ratusza, że drzewa trzeba wyciąć ze względu na to, że są stare i zagrażają bezpieczeństwu. Prezydent Lublina o sprawie właśnie zawiadomił prokuraturę. Pan Piotr mieszka obok działki, na której stały drzewa. – To było straszne. W duży mróz przyjechała ekipa trzydziestu pracowników, do tego ochrona, i zaczęli wycinać. Nawet te drzewa najbliżej naszych balkonów. Wszystko. Nic nie zostało, tylko pustynia. Złośliwość, chamstwo, brak słów – mówi. Wtórują mu inni. – To wielkie bezprawie, bo przecież nikt w majestacie prawa nie podejmuje z dnia na dzień decyzji, by wyciąć tyle drzew, takich starych, pięknych – mówi nam inny z mieszkańców. – Można było tak to zrobić, zaprojektować, żeby te piękne drzewa zostały, żebyśmy mieli czym oddychać – dodaje jedna z kobiet. – To jest coś, co się nikomu nie mieści w głowie. Skandal i tyle – mówią ludzie.

Decyzja w przedostatnim dniu urzędowania dyrektora

Decyzję o wycince drzew zaakceptował szef Wydziału Ochrony Środowiska Urzędu Miasta w Lublinie Marian Stani w przedostatnim dniu swojego urzędowania w ratuszu. Rzekomo wcześniej na ul. Walecznych miało dojść do wizji lokalnej, w trakcie której fachowcy mieli stwierdzić, że drzewa są bardzo stare, zniszczone i zagrażają bezpieczeństwu mieszkańców. Problem w tym, że nie ma na to żadnego dokumentu. – Takiej wizji nie przeprowadzono, a na pewno nie mamy dokumentów, które potwierdziłyby jej przeprowadzenie – mówi prezydent Lublina Krzysztof Żuk.

Dyrektor Marian Stani odchodził do innej pracy. Wiadomo, że dzień po wydaniu kontrowersyjnej decyzji o wycince drzew zaprosił współpracowników na spotkanie pożegnalne. Do lokalu powiązanego z firmą, która na terenie po wyciętych drzewach chce postawić supermarket.

Sprawa w prokuraturze

Prezydent Lublina Krzysztof Żuk zarządził audyt w wydziale ochrony środowiska. Wyniki były na tyle niepokojące, że ratusz o sprawie właśnie zawiadomił prokuraturę. – Wyniki skłoniły nas do przygotowania wystąpienia do prokuratury rejonowej o wszczęcie postępowania w sprawie – mówi Żuk. Chodzi o podejrzenie popełnienia przestępstwa niedopełnienia obowiązków przez pracowników wydziału ochrony środowiska. Urzędnicy przekazali prokuraturze wyniki swojej kontroli i całą dokumentację.

Ratusz o postępowaniu byłego dyrektora wydziału ochrony środowiska zawiadomił też rzecznika dyscypliny finansów publicznych. – Chodzi o nienaliczenie należnych miastu opłat za wycięcie drzew – tłumaczy prezydent. Nie ujawnia, o jakie kwoty chodzi. – Trzeba to dokładnie oszacować. Chodzi o czynność, której nie podjęto – dodaje Żuk.

Drzew nie ma, supermarketu nie będzie?

Drzewa zostały wycięte, a na tym terenie miał powstać supermarket. Nie powstanie, bo nie przewiduje tego plan zagospodarowania przestrzennego tego rejonu Lublina. – Dziś do konsultacji przekazany został projekt planu przestrzennego zagospodarowania. Ten plan nie przewiduje funkcji komercyjnych w tej przestrzeni, o której mówimy – mówi Żuk. Jak dodaje, plan powinien zostać uchwalony przez radnych w kwietniu.

gazeta.pl

Gminy mogą organizowac loterie i gry hazardowe bez jakichkolwiek zezwoleń!!!

Jak wynika z uzasadnienia postanowienia z dnia 13 grudnia 2010 roku o umorzeniu postępowania przygotowawczego w sprawie o sygnaturze akt Ds 1497/10 – Prokuratury Rejonowej w Ząbkowicach Śląskich – gminy nie są zobowiązane do uzyskiwania jakichkolwiek zezwoleń na organizacje gier hazardowych i mogą takie gry organizować bez żadnych ograniczeń. Wczytując się dokładnie w przedmiotowe uzasadnienie, wynika z niego iż ustawa o grach hazardowych (Dz. U. z dnia 30 listopada 2009 r.) nie dotyczy gmin.

Sprawa dotyczy zorganizowanej przez Urząd Miasta w Dzierżoniowie loterii w której główną nagrodą była samochód osobowy. Gra polegała na kupowaniu losów w cenie 5 zł, z których potem miał być wylosowany los zwycięzcy, a nagrodą samochód osobowy. Loteria ta nie została zgłoszona do Urzędu Celnego i nie zostało wydane pozwolenie na jej zorganizowanie. W wyniku złożonego zawiadomienia, prokuratura uznała iż gmina działała zgodnie z prawem, i gmina nie ma żądnego obowiązku zgłaszania jakiejkolwiek gry hazardowej do UC. Postanowienie jest prawomocne i może służyć innym gminą za drogowskaz do organizowania loterii i gier hazardowych bez żadnych ograniczeń.

Loteria umorzenie – prawomocne postanowienie prokuratury

Błędy ZUS-u w naliczaniu emerytur. Tracą ubezpieczeni

Dwie koleżanki z takim samym stażem pracy poprosiły ZUS o podliczenie składek emerytalnych. Jednej wyliczono 15 tys. więcej. Gdy domagała się wyrównania, ZUS… zabrał składki jej koleżance. Czy i nasze składki emerytalne są liczone z błędami?
Pani Ewa i pani Beata tego samego dnia obroniły pracę magisterską, tego samego dnia rozpoczęły pracę, na dodatek w tej samej szkole. Pracują w niej do dziś. Uczą tego samego przedmiotu. Zarobki? Też bardzo podobne.

Jednego dnia złożyły wniosek o wyliczenie składek na emeryturę (czyli tzw. kapitału początkowego, wyliczanego za pracę przed 1999 r.). Kilka tygodni później ZUS przesłał im listy. I? Pani Ewie wyliczył 30 tys. zł składek, a pani Beacie aż o jedną trzecią więcej, czyli… 45 tys.! – Nie mogłam zrozumieć, dlaczego mam mniej – mówi pani Ewa. – Umówiłam się na rozmowę z pracownicą ZUS. Ta zapewniała mnie jednak, że wszystko jest w porządku.

Pani Ewa zaczęła słać odwołania. Dwukrotnie prosiła ZUS o ponowne naliczenie kapitału. Za każdym razem odmowa. Zakład zapewniał, że nie ma podstaw do zmiany decyzji. Wszystko zostało rzetelnie wyliczone, koniec i kropka. Złożyła trzecie odwołanie. Tym razem do pisma dołączyła jednak wyliczenia, które ZUS przygotował dla jej koleżanki. Decyzja nadeszła błyskawicznie. Obie kobiety otrzymały z ZUS list z informacją, że mają źle naliczone składki. Pani Ewie dodano 11 tys. zł. Pani Beacie zabrano 7,5 tys.

– Nie wyjaśniono mi, dlaczego do zmiany decyzji nie wystarczały moje wcześniejsze odwołania. Nie miałam szans doprosić się o ponowne naliczenie, dopóki nie pokazałam dokumentu koleżanki. Co takiego się nagle stało, że urzędnicy uznali swój błąd? – zastanawia się pani Ewa. – To bulwersujące! – komentuje były minister polityki społecznej Krzysztof Pater.

Skąd pomyłka? Pater tłumaczy, że wyliczanie składek w tym przypadku odbywa się według skomplikowanego wzoru. Robi to program komputerowy. Dane do programu wprowadza jednak pracownik. Urzędnik może się pomylić, natomiast procedury w ZUS muszą być takie, aby błąd wychwycić. – Bo inaczej nie ma pewności, czy innych Polakom ZUS też nie obliczył źle składek – mówi były minister.

Podobnie uważa senator PO Mieczysław Augustyn. – Mam wrażenie, że w ZUS nikt nie kontroluje emerytalnych wyliczeń. To może oznaczać, że innym Polakom też źle wyliczono składki – przypuszcza senator. Augustyn już zapowiada, że wystąpi do ZUS-u z prośbą o wskazanie procedur kontrolnych panujących w Zakładzie przy podobnych obliczeniach. – Ta instytucja decyduje o kluczowych sprawach dla życia nas wszystkich. Nie może wyliczać kapitału, a później jednemu dodawać, a drugiemu zabierać – mówi Augustyn. Zwłaszcza że Polacy nie są w stanie sami sprawdzić, czy dobrze im podliczono składki.

Co na to wszystko ZUS? Przeprasza i uspokaja, że to jednorazowa wpadka. W piśmie przysłanym do „Gazety” czytamy m.in: „Zakład dokłada wszelkich starań w celu obliczania i weryfikacji naliczonego kapitału początkowego i zapewnia, że z całą wnikliwością analizuje przedłożone dokumenty do wypłaty emerytury”. (…) Przykro nam, że postępowanie w sprawie ustalenia prawidłowej kwoty kapitału początkowego nie było dla Pani [Ewy] satysfakcjonujące. Oddział ZUS w Gdańsku bardzo serdecznie przeprasza Panią za zaistniałą sytuację”.

– Czuję się podle, bo koleżance, która jest samotna matką, zabrano przeze mnie pieniądze – mówi pani Ewa. I wciąż nie jest pewna, czy ZUS dobrze policzył jej składki.

Na życzenie bohaterek ich nazwiska zostają do wiadomości redakcji.

gazeta.pl

Pijany policjant strzelał do ludzi. Chcieli mu pomóc

34-letni aspirant Andrzej B. wjechał swoim autem do rowu. Kiedy przy jego samochodzie zatrzymali się Białorusini oferując pomoc mundurowy wyjął służbową broń i zaczął do nich strzelać – dowiedziała się „Gazeta”. Wcześniej policja podawała, że funkcjonariusz jedynie jechał po pijanemu i miał w aucie służbową broń
Wszystko wydarzyło się wczoraj ok. 3.30 nad ranem w miejscowości Styrzeniec k. Białej Podlaskiej na trasie Warszawa-Terespol. Tego dnia po południu lubelska policja opublikowała lakoniczny komunikat, z którego wynikało że policjant jedynie jechał po pijanemu prywatnym autem i miał w aucie służbową broń.

Tymczasem, co innego twierdzi prokuratura, która przesłuchała czterech Białorusinów, którzy jadąc w stronę granicy zobaczyli w rowie opla vectrę na polskich numerach rejestracyjnych. Jego kierowca usiłował wyjechać.

– Z zeznań Białorusinów wynika, że zaoferowali kierowcy vectry swoją pomoc. Jako, że Polak odmówił odjechali. Po krótkim czasie jeden z Białorusinów zorientował się, że zgubił na miejscu kolizji telefon komórkowy. Kiedy zawrócił wóz i dotarł na miejsce kierowca vectry wyjął broń i oddał w jego stronę kilka strzałów – informuje „Gazetę” Beata Syk-Jankowska, rzecznik lubelskiej prokuratury.

Białorusini wezwali policję. Na miejscu okazało się, że za kierownicą vectry siedzi 34-letni Andrzej B., funkcjonariusz służb kryminalnych z komendy w Białej Podlaskiej, aspirant z dziewięcioletnim stażem w policji. Mężczyzna miał ponad dwa promile alkoholu we krwi. Wewnątrz auta zabezpieczono służbową broń policjanta, pistolet Walter P99. Nie było w niej dziewięciu naboi. Na miejscu śledczy nie znaleźli jednak łusek.

Prokuratorzy postawili policjantowi zarzuty: narażenie na bezpośrednie niebezpieczeństwo utraty życiu lub zdrowia i jazdę po pijanemu. Sam policjant podczas przesłuchania odmówił składania wyjaśnień. Funkcjonariusz już wyszedł na wolność. Musi jednak wpłacić trzy tysiące poręczenia majątkowego.

Przełożeni funkcjonariusza już rozpoczęli procedurę wydalenia go ze służby. Policjant został zawieszony w czynnościach.

Źródło: Gazeta Wyborcza Lublin

Jeleniogórski sąd zabrał prawo jazdy trzeźwemu kierowcy

W jeleniogórskim Sądzie Rejonowym za jazdę samochodem po alkoholu skazują kierowców, w których krwi nie stwierdzono żadnych promili.
Doświadczył tego jeleniogórzanin Marcin Zieliński, którego na pół roku pozbawiono prawa jazdy. Sąd wymierzył mu też 350 zł grzywny

Pan Marcin miał pecha, bo policja zatrzymała go 1 czerwca tego roku. Gdyby do zatrzymania doszło trzy tygodnie później, policjanci puściliby go wolno. Komenda główna w międzyczasie zmieniła bowiem wytyczne dotyczące badań trzeźwości .

– W Dniu Dziecka jechałem do pracy. Zwykle zaczynam ją około 6.00. Pech chciał, że tego ranka przepaliła mi się jedna z żarówek w samochodzie. Zatrzymałem się i wtedy przejechał obok mnie patrol policji – tłumaczy Marcin Zieliński.

Policjanci zatrzymali
go kilkadziesiąt metrów dalej. Kierowca sądził, że powodem zatrzymania jest przepalona żarówka, poinformował więc funkcjonariuszy, że właśnie jedzie ją wymienić na stację benzynową. Policjanci postanowili jednak zbadać trzeźwość kierowcy.

– Podali mi alkotest do auta. Dmuchnąłem i wyszło 0,32 promila. Policjanci stwierdzili, że musiałem wypić rano piwo. Tłumaczyłem, że pół butelki wypiłem o godzinie 20 dzień wcześniej. Rano jedynie przepłukałem usta płynem i przetarłem twarz wodą po goleniu – mówi kierowca.

Policjanci postanowili powtórzyć test po 15 minutach. Badanie nie wykazało żadnej zawartości alkoholu. Ten sam wynik dał test krwi. Gdy Marcin Zieliński został wezwany do złożenia wyjaśnień na komisariacie, przesłuchująca go policjantka uspokajała, że sprawa skończy się najwyżej na 50-złotym mandacie.

– Poszedłem do sądu wyluzowany. Wyrok kompletnie mnie zaskoczył – mówi skazany.
Rzecznik sądu Andrzej Wieja zastanawia się, dlaczego policja w ogóle skierowała sprawę do sądu, skoro test krwi był korzystny dla kierowcy. To, według niego, najbardziej miarodajne badanie. O zapadłym wyroku nie jest w stanie nic jeszcze powiedzieć, bo jego uzasadnienie jest dopiero w przygotowaniu.

Według mecenasa Andrzeja Graunitza, kierowca powinien absolutnie odwołać się od wyroku. Jego zdaniem, sąd odwrócił obowiązującą w prawie zasadę, że wszelkie wątpliwości działają na korzyść oskarżonego. Marcin Zieliński złożył takie odwołanie.

Edyta Bagrowska z jeleniogórskiej policji wyjaśnia, że do niedawna najważniejszym dla nich wskazaniem było pierwsze badanie. Kolejne przeprowadzano po 15 minutach. Gdy różnice wskazań były duże, badano kierowcę na urządzeniu stacjonarnym. Komplet wyników kierowano pod osąd sądu. 21 czerwca komendant główny policji zmienił te zasady (szczegóły w ramce).

Tak dmuchamy
Nowe rozporządzenie KG Policji nakazuje: jeśli w pierwszym badaniu urządzenie wskaże równo lub więcej niż dopuszczalne 0,2 promila, policjant po 15 minutach musi dokonać drugiego pomiaru. Jeżeli to badanie nie wykaże zawartości alkoholu, niezwłocznie powinien wykonać trzeci test. Jeśli i ten wynik jest zerowy, sprawa nie jest kierowana do sądu. Policja uznaje bowiem, że nie ma podejrzenia, że kierujący pił alkohol. Pojawi się jednak ono, jeśli w drugim badaniu tester wykaże nawet minimalną zawartość alkoholu. Wówczas też niezwłocznie jest przeprowadzana trzecia próba. Sprawa jest kierowana do sądu, nawet jeśli jej wynik będzie zerowy.