Uniewinniony po 13 latach procesu: będę żądał milionów

Prokurator zarzucił mu: udział w gangu, próby wyłudzenia odszkodowania i zwrotu VAT-u, fałszerstwo faktur. Po 13 latach został prawomocnie oczyszczony z zarzutów. Teraz będzie walczył o ponad 9 mln zł odszkodowania. W latach 90. Jarosław L. miał firmę, która m.in. handlowała podzespołami elektronicznymi. Jesienią 1997 roku przewoził je na Słowację. 10 km przed granicą jego samochód zderzył się z ciężarówką. Pożar strawił cały towar. L. nie martwił się – układy scalone były ubezpieczone w PZU na 2,7 mln zł. Po wypadku ubezpieczyciel – zamiast wypłaty odszkodowania – złożył do prokuratury zawiadomienie o podejrzeniu popełnienia przestępstwa.

Według oskarżyciela Jarosław L. namówił czterech biznesmenów, by zawyżali wartość sprowadzonych z Niemiec 35 tys. części elektronicznych. Jak? Odsprzedając z firmy do firmy po coraz wyższych cenach. Elektronika miała trafić na Słowację, bo tam eksport objęty był zerowym VAT-em. Wspólnicy mieli podzielić się zwróconym podatkiem. Kombinacja nie powiodła się – zdaniem śledczych – gdy spłonął samochód z towarem.

Prokuratura Rejonowa w Częstochowie – opierając się m.in. o opinię rzeczoznawcy PZU – oskarżyła Jarosława L. oraz czterech innych uczestników transakcji o udział w gangu, próby wyłudzenia odszkodowania i zwrotu VAT-u, fałszerstwo faktur.

Jak mówi obrońca przedsiębiorcy mec. Sławomir Załęcki, zawiłości związane z zarzutem usiłowania wyłudzenia zwrotu podatku VAT udało się odeprzeć dopiero po opinii prof. Witolda Modzelewskiego – byłego ministra finansów, twórcy przepisów dotyczących podatku VAT.

W czasie procesu pojawiły się też rozbieżności w ocenie wartości towaru. Biegły powołany przez PZU, sporządzający także opinię dla prokuratury, oszacował spalone podzespoły elektroniczne na 32 tys. zł. Biegły powołany przez sąd wycenił ten sam towar na 585 tys. zł. Dwóch innych nie było w stanie oszacować wartości z powodu braku dokumentacji związanej z towarem. Pewnej części podzespołów nie udało się w ogóle wycenić, bo w niewytłumaczalny sposób zaginęła w czasie śledztwa cała dokumentacja techniczna oraz inne dowody. Oskarżonemu przedsiębiorcy udało się wykazać, że części dowodów PZU w ogóle nie przekazało prokuraturze. Ta usunęła też kilkadziesiąt kart z akt sprawy. W odpowiedzi przyznała, że „usunięto z akt głównych dokumenty, które oceniono, że nie przedstawiały wartości dowodowej i nie zostały sporządzone przez oskarżonego”.

Po apelacjach sprawa trzykrotnie wracała do ponownego rozpatrzenia. Po 13 latach – w maju 2011 roku – zakończyła się prawomocnym uniewinnieniem Jarosława L.

Teraz przedsiębiorca zapowiada pozew o odszkodowanie i zadośćuczynienie za niesłuszny 10-miesięczny areszt. Roszczenia wobec Skarbu Państwa wyliczył na 200 tys. zł. Nie została także rozstrzygnięta kwestia wypłaty odszkodowania przez PZU. Jarosław L. będzie domagała się od ubezpieczyciela ponad 9 mln zł odszkodowania z odsetkami.

– Teraz dopiero można dochodzić roszczeń wobec PZU. Wcześniej wstrzymało ono likwidację szkody i wypłatę odszkodowania do czasu prawomocnego zakończenia postępowania – wyjaśnia mec. Załęcki.

– Trudno uznać trzynastoletni proces karny za normalny w porównaniu z długością życia ludzkiego. Dziwią także zachowania organów ścigania, które usuwają karty akt sprawy. Skoro były to akta bez znaczenia, po co było je usuwać? Zaskakuje sposób postępowania lidera polskiego rynku ubezpieczeniowego. To oraz wiele innych pytań pozostanie zapewne bez odpowiedzi. Za trzynaście lat procesu, bardzo kosztowne opinie biegłych, areszt i jego konsekwencje zapłaciłem ja oraz podatnicy – ocenia swoja sytuację Jarosław L.

Szokujące praktyki polskiej policji. Wg raportu biją, rażą prądem. Tortury?

W raportach Komitetu Zapobiegania Torturom Rady Europy (CPT), dotyczących traktowania osób zatrzymanych i więźniów w Polsce, powtarzają się te same zarzuty – uważa Helsińska Fundacja Praw Człowieka. Polskie władze przekonują jednak, że są zmiany na lepsze. We wtorek CPT opublikował raport po kontroli w Polsce, przeprowadzonej na przełomie listopada i grudnia 2009 r. Wizytowano wówczas 20 placówek – nie tylko więzienia i policyjne izby zatrzymań, ale także policyjne izby dziecka, areszty deportacyjne i ośrodki dla cudzoziemców.

Raport opublikowano za zgodą polskich władz (nie wszyscy sygnatariusze Konwencji Rady Europy o zapobieganiu torturom oraz nieludzkiemu lub poniżającemu traktowaniu lub karaniu się na to godzą).

Przeludnienie w więzieniach, niewłaściwa opieka medyczna

Jak mówił we wtorek na konferencji prasowej w Warszawie dr Piotr Kładoczny z HFPC, obecny raport, tak samo jak poprzedni opublikowany w 2005 r., mówi o przeludnieniu w zakładach karnych, przy czym polskie władze przyjmują, że standardem jest zapewnienie 3 metrów kw. na osobę, gdy CPT rekomenduje 4 metry kw. W raportach CPT powtarzają się zarzuty o niewłaściwej opiece medycznej nad osadzonymi – brakuje personelu, nie ma odpowiedniego wyposażenia. HFPC podkreśla, że raport CPT mówi o braku rozwiniętego systemu pomocy prawnej dla zatrzymanych.

Dzieci cudzoziemców w ośrodkach zamkniętych

Komitet zwraca uwagę na poważny problem dotyczący cudzoziemców. Większość obcokrajowców, z którymi zetknęli się przedstawiciele CPT, nie znała swego położenia prawnego oraz procedur, którym zostali poddani. HFPC alarmuje, że polskie prawo zezwala na przetrzymywanie dzieci cudzoziemców w ośrodkach zamkniętych, gdzie przebywają ich rodzice. Takie miejsca – ocenia HFPC – negatywnie wpływają na rozwój psychiczny małoletnich.

CPT zaleca też zmianę zasad przyznawania więźniom statusu szczególnie niebezpiecznych.

„Maltretowanie równoznaczne z torutorowaniem”

W raporcie CPT wskazano też na maltretowanie, o którym mówili dwaj zatrzymani i które było tak dotkliwe, iż „mogłoby zostać uznane za równoznaczne z torturowaniem”. Raport przytacza przypadek osoby z Krakowa aresztowanej w październiku 2009 r. przez funkcjonariuszy CBŚ z Bielska Białej.

Policjanci „bili i kopali”. „Paralizator do genitaliów”

Mężczyzna powiedział przedstawicielom CPT, że bezpośrednio po aresztowaniu był wielokrotnie bity i kopany przez policjantów, którzy chcieli wymusić na nim przyznanie się do winy. Jeden z funkcjonariuszy miał przyłożyć mu do genitaliów na pół minuty włączony elektryczny paralizator.

Mężczyzna zgłosił sprawę dyrektorowi aresztu, w którym był przetrzymywany, a ten przekazał ją do prokuratury. Z odpowiedzi polskiego rządu na raport CPT (opublikowanej razem z raportem we wtorek) wynika, że śledztwo w tej sprawie prowadziła Prokuratura Rejonowa Kraków-Śródmieście Zachód, ale umorzyła je z powodu braku cech przestępstwa. Ponadto polski rząd poinformował CPT, że w tej sprawie nie było prowadzone postę powanie dyscyplinarne.

Śledztwa w sprawie pobić umarzane

Drugi przypadek, o którym mówi komitet, dotyczy zatrzymanego z Szamotuł (Wielkopolskie). Miał być on bity i kopany przez policjantów, założono mu też bardzo ciasno kajdanki. Również tutaj prokuratura umorzyła śledztwo (wszczęte po liście przesłanym przez CPT); nie doszło do postępowania dyscyplinarnego.

W obu przypadkach HFPC ma wątpliwości, że śledztwa przeprowadzono w sposób właściwy. Dr Ireneusz Kamiński, prawnik z PAN i UJ, zwracał we wtorek uwagę, że obu poszkodowanych nie przesłuchano przez długi czas od zgłoszenia, a policjantów – w ogóle. Ponadto w jednym przypadku lekarze stwierdzili u poszkodowanego obrażenia, które pokrywały się z jego zeznaniami przed delegacją CPT. „Gdyby te obie sprawy trafiły do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka, z olbrzymim prawdopodobieństwem można powiedzieć, że Trybunał uznałby, że nie przeprowadzono w Polsce skutecznego postępowania wyjaśniającego” – uważa Kamiński.

Rzecznik komendanta głównego policji Mariusz Sokołowski podkreślił, że żaden z zatrzymanych nie skorzystał z możliwości złożenia skargi do Strasburga.

Władze: Ale jest lepiej…

Przedstawiciele polskich władz, którzy licznie pojawili się na wtorkowej konferencji prasowej HFPC, przekonywali dziennikarzy, że najnowszy raport CPT zawiera nie tylko uwagi krytyczne, ale też informacje o tym, co się poprawiło od poprzedniej kontroli. Zwracali też uwagę, że komitet nie miał uwag do polskiej odpowiedzi na swój raport.

Cezary Ziółkowski z Departamentu Praw Człowieka Ministerstwa Sprawiedliwości podkreślał, że władze skupiają się na zwalczaniu przeludnienia w celach. W latach 2006-09 w polskich zakładach karnych przybyło 17 tys. miejsc, coraz więcej skazanych korzysta z dozoru elektronicznego, resort stara się też, by sądy częściej stosowały kary ograniczenia wolności zamiast więzienia, zaś tym, którzy na to zasługują, łatwiej było uzyskać zwolnienie warunkowe. MS podkreśla też, że w ostatnich latach przesłanki zastosowania aresztu tymczasowego, zwłaszcza trwającego ponad 2 lata, są o wiele bardziej rygorystyczne niż kiedyś.

Z kolei rzeczniczka prasowa Służby Więziennej ppłk Luiza Sałapa poinformowała, że obecnie w zakładach karnych jest mniej więźniów niż miejsc. Jak dodała, więzienia są jednak zaludnione w różnym stopniu, np. dlatego że prawo nakazuje separować różne kategorie osadzonych. „W dzisiejszych warunkach w zakładach karnych nie ma mowy o 4 m kw na osobę” – przyznała Sałapa. Od ub.r. SW wydaje skazanym zaświadczenia, że przebywają w celi przeludnionej. Na tej podstawie mogą oni składać oni pozwy cywilne o odszkodowania. Jak powiedziała Sałapa, w 2010 r. sądy rozpatrzyły 146 takich spraw i zasądziły łącznie 370 tys. zł od Skarbu Państwa.

Sałapa powiedziała też, że od czasu wizytacji CPT podpisano ponad 500 nowych umów z personelem medycznym na opiekę nad osadzonymi. „Sytuacja może nie jest idealna, natomiast czynimy wszelkie starania, żeby się z nią uporać” – przekonywała.

CPT kontroluje przestrzeganie Konwencji Rady Europy o zapobieganiu torturom oraz nieludzkiemu lub poniżającemu traktowaniu lub karaniu, która została przyjęta w 1987 r. i weszła w życie dwa lata później. Ostatnia wizyta przedstawicieli CPT w naszym kraju była czwartą od 1994 r., czyli momentu, kiedy ratyfikowaliśmy konwencję.

Rafał Lesiecki
PAP

Trybunał zauroczony majestatem władzy

Zachowanie sędziów TK bardziej przypomina uczucia chłopczyka, który z rozdziawionymi ustami przygląda się orszakowi królewskiemu, niż postawę wolnego obywatela w demokratycznym państwie – twierdzi filozof prawa. Przepis kodeksu karnego pozwalający na karanie za znieważanie prezydenta jest – w najlepszym wypadku – irytującym anachronizmem, a w najgorszym – poważnym zagrożeniem dla wolności słowa w demokratycznym państwie. Wielka szkoda, że Trybunał Konstytucyjny nie skorzystał z okazji, jaką dało mu pytanie prawne sformułowane przez gdański Sąd Okręgowy, i nie wyrugował tego potworka z polskiego systemu prawnego. Poza wszystkim innym pozwala to postawić pytanie o rolę TK w ochronie praw człowieka w dzisiejszej Polsce.

Sędziowie zawiedli

Nie da się bowiem ukryć, że swym jednogłośnym wyrokiem z 6 lipca TK postawił się po stronie władzy, a przeciwko jej konstytucyjnym ograniczeniom, po stronie obrońców „majestatu”, a przeciwko prześmiewcom, po stronie przywilejów ochrony godności najwyższych urzędników, a przeciwko społecznej krytyce, zwłaszcza jeśli nie spełnia ona wygórowanych oczekiwań związanych z kulturalną, cywilizowaną i subtelną formą.

Czytając wątpliwości sądu okręgowego, a potem odpowiedź TK, poczułem żal, że gdański sąd nie mógł – jak mógłby to uczynić jakikolwiek sąd amerykański, najniższej choćby rangi – powiedzieć: dla nas ten przepis jest niezgodny z konstytucją, nie możemy go zatem stosować.

Niestety, w polskim systemie scentralizowanej kontroli konstytucyjności ustaw jest tylko jeden sąd, który może to uczynić: Trybunał mieszczący się przy alei Szucha w Warszawie. Tym większa spoczywa na nim odpowiedzialność za ochronę uprawnień konstytucyjnych obywateli RP. I tym większe rozczarowanie, gdy wydaje orzeczenie tak mierne, tak przymilne wobec władzy wykonawczej, tak lekceważące znaczenie wolności słowa realizowanej przez obywateli – nawet jeśli są mało kulturalni czy wręcz grubiańscy.

TK nie jest od uczenia nas manier kulturalnej debaty na wzór cichych rozmów w gabinetach trybunalskich. TK jest od ochrony naszych praw przed zapędami władzy. Tej funkcji w swym orzeczeniu z 6 lipca nie sprostał – więcej: zawiódł w sposób dramatyczny.

Poddani, nie obywatele

Na szczegółową analizę orzeczenia przyjdzie czas, gdy ogłoszone zostanie jego uzasadnienie. Ale już lektura komunikatu prasowego opublikowanego oficjalnie na stronie TK pozwala na zrekonstruowanie głównych linii argumentacji. Jest ona zaskakująco licha. Zaskakująco – jak na intelektualną jakość sędziów, którzy podpisali się pod tym orzeczeniem, a z których wielu – tu deklaracja osobista – znam i cenię.

Przede wszystkim orzeczenie wydaje się przepojone uwielbieniem dla władzy i jej majestatu. Klimat ten wydaje się bliższy uczuciom chłopczyka, który z rozdziawionymi ustami przygląda się orszakowi królewskiemu, niż postawie wolnego obywatela w demokratycznym państwie.

„Poczucie własnej godności i posiadanie autorytetu jest jednym z niezbędnych warunków efektywnego wykonywania funkcji konstytucyjnie przypisywanych głowie państwa” – czytamy w komunikacie. Ale czy poczucie godności może wynikać z tłumienia obraźliwych – zdaniem obrażanego – poglądów i ocen? Czy autorytet może być budowany przez zakazy prawne?

„Doniosły charakter funkcji prezydenckich wynikających z ustawy zasadniczej powoduje, że prezydentowi RP należny jest szczególny szacunek i cześć”. Uff! – to maksyma lepiej odnosząca się do poddanych niż do obywateli. A jeśli ktoś prezydenta akurat nie szanuje – być może błędnie lub nagannie – czy możemy ów szacunek w nim rozbudzić pod groźbą pozbawienia wolności do lat trzech?

„Dokonanie czynu określonego w kwestionowanym przepisie (czyli znieważenie prezydenta – przyp. WS) jest jednocześnie znieważeniem samej Rzeczypospolitej”. Czy rzeczywiście? Czy nie można szanować Rzeczypospolitej, nie szanując jednocześnie aktualnego pierwszego obywatela? I czy szacunek dla Rzeczypospolitej rzeczywiście powinien być egzekwowany za pomocą prawa karnego?

W swej niechęci do eliminacji art. 132 kodeksu karnego Trybunał wydaje się sparaliżowany majestatem włazy, uwiedziony jej dostojeństwem, rzucony na kolana przed jej potęgą. Nie są to emocje, jakie powinny kierować obrońcą obywateli przed kaprysami władzy. Trybunał wybrał swoje miejsce: po stronie majestatu, przeciwko krytykom.

Treść i forma

Ale – powie ktoś – krytyka to nie znieważanie. Znieważanie to obelgi, inwektywy, obraźliwe oceny. Oto drugi filar orzeczenia TK – i druga jego słabość.

„Zniewagi nie można uznać za element dopuszczalnej krytyki prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej. Bowiem prawo do krytyki tego organu obejmuje wypowiedź swobodną jedynie co do treści, a nie formy (w szczególności obraźliwej lub poniżającej)”. Ale czy da się tak łatwo oddzielić treść od formy; czy możemy prawnie nakazać ludziom, by swą krytykę najwyższych władz – w tym prezydenta – wyrażali w formie eleganckiej, delikatnej, akceptowalnej dla delikatnych uszu prawników zaludniających budynek Trybunału Konstytucyjnego? Czy zadaniem prawa karnego jest spowodowanie, by codzienna debata o postępowaniu władz publicznych przypominała klimat seminarium uniwersyteckiego, sali konferencyjnej Trybunału, klubu dżentelmenów z powieści Dickensa?

Oczywiście, byłoby pysznie, gdyby w dyskursie publicznym nie padały słowa obelżywe i niepoparte faktami insynuacje. Ale konstytucyjna wolność słowa może być prawnie ograniczona tylko wtedy, gdy ograniczenie to jest niezbędne – tak, niezbędne, absolutnie konieczne! – do realizowania pewnych, ściśle wyliczonych, celów demokratycznego państwa.

Z komunikatu prasowego wynika, że TK uważa, iż karanie za znieważanie jest niezbędne dla „bezpieczeństwa i porządku publicznego”. Jest to opinia tak ekscentryczna, że wystarczy ją wyartykułować, by się przekonać, jak jest nieprzekonująca. Czy staniemy się państwem słabszym, mniej bezpiecznym i uporządkowanym, jeśli ordynarne – i moralnie niedopuszczalne – inwektywy nie będą zagrożone karami więzienia?

Nawet królowa nie jest pod ochroną

W swym orzeczeniu TK pociesza się, że sądy stosują ów przepis „z odpowiednią ostrożnością wynikającą z gwarantowanej w państwie demokratycznym wolności słowa”. Ale może to po prostu oznacza, że sądy lepiej rozumieją rangę wolności słowa niż Trybunał Konstytucyjny? Tylko on jednak może wyeliminować formalnie ową anomalię z polskiego systemu prawnego – tak jak stało się to w tylu innych państwach demokratycznych.

W USA sam pomysł ścigania za znieważenie prezydenta potraktowany byłby jako niedorzeczność. W innych państwach zachodnich, jeśli nawet takie przestępstwo istnieje formalnie na papierze, to jest faktycznie martwe. Nawet w Wielkiej Brytanii królowa od dawna przestała być pod ochroną.

Trybunał nie wykorzystał szansy podsuniętej mu przez pytanie prawne gdańskiego sądu, który słusznie zauważył, że kwestionowany przepis „stanowi zagrożenie dla wolności słowa, dając podstawę do ingerencji państwa wyposażonego w aparat ścigania w prawo do debaty publicznej stanowiącej istotny składnik demokratycznego systemu prawnego”. Wbrew tej obserwacji TK wykazał się zdumiewającą pokorą wobec władzy i jej najwyższego piastuna, który „uosabia majestat Rzeczypospolitej i z tej racji należy mu się szacunek”.

Mam nadzieję, że prezydent Komorowski – i jego następcy – nie weźmie tego pochlebstwa za dobrą monetę i będzie walczyć o zdobycie szacunku obywateli prezydenckimi działaniami, a nie rygorami prawa karnego, którym właśnie dał swe imprimatur Trybunał Konstytucyjny.

Autor jest profesorem filozofii prawa Uniwersytetu w Sydney, a także profesorem Akademii Leona Koźmińskiego i Centrum Europejskiego Uniwersytetu Warszawskiego

Rzeczpospolita

Sąd pomaga ZUS nie płacić za jego błędy

Już pięć lat trwa proces o wyrównanie strat jakie Małgorzata Bauer poniosła z winy ZUS, który nie przekazał na czas jej składek emerytalnych do OFE. Warszawscy sędziowie mają nie lada kłopot z tym pozwem.

Powódka dostała wszystko to co przysługuje jej zgodnie z przepisami. W czasie procesu ZUS nie tylko odnalazł zagubione składki i przekazał na jej konto w OFE. Zgodnie z art. 47 ust 10a ustawy o systemie ubezpieczeń społecznych dostała one także odsetki liczone według tego przepisu na podstawie stóp rentowności 52-tygodniowych bonów skarbowych.

– Zaległości powstawały przez pięć lat. Przez to, że ZUS zgubił część moich składek, nie trafiły one w terminie na konto emerytalne w OFE, więc nie mogły pracować – tłumaczy powódka. – Teraz domagam się wyrównania stanu konta w Funduszu, do takiego poziomu, jaki narósł w wyniku obracania składkami wpłaconymi przez ZUS na czas. Przez opóźnienie ciągle brakuje tam ok. 7 tys. złotych.

Po tym jak w 2007 r. jej pozew trafił do warszawskiego sądu okręgowego, sędziowie z wydziału ubezpieczeń społecznych chcieli przesłać tę sprawę do wydziału cywilnego, a ten ze względu na wartość przedmiotu sporu do sądu rejonowego.

Pomogło dopiero zażalenie powódki i decyzja sądu apelacyjnego, że jest to jednak sprawa z zakresu ubezpieczeń społecznych i powinna być jednak rozpatrywana przez wydział, który właśnie chciał się jej pozbyć.

Następnie sędziowie próbowali tę sprawę umorzyć, powołując się na brak decyzji ZUS w tej sprawie. Tak się składa, że urzędnicy ZUS unikali wydania decyzji jak ognia, nic dziwnego że jej nie było. Także za tym razem sąd apelacyjny podważył niekorzystne rozstrzygnięcie sądu okręgowego, zobowiązał go do nakazania ZUS wydania decyzji w tej sprawie i merytoryczne rozstrzygnięcie pozwu.

Po trzech latach procesu udało się jej więc uzyskać przekazanie zaległych składek do OFE, wraz z ustawowymi, bardzo niskimi odsetkami. Powódka nie złożyła jednak broni i domaga się pełnego wyrównania strat, powstałych przez opieszałość ZUS. Gdy sprawa trafiła do sądu apelacyjnego, nagle sędziowie nabrali wątpliwości, co do tego, czy nie powinien zająć się nią sąd cywilny i wysłali w tej sprawie pytanie prawne do Sądu Najwyższego, co wydłużyło ten proces o kolejne dwa lata.

– To bardzo ciekawa sprawa – stwierdził Zbigniew Korzeniowski, sędzia Sądu Najwyższego. – Tutaj nie ma żadnych wątpliwości, że takim pozwem powinien zająć się wydział ubezpieczeń społecznych. Sąd apelacyjny rozstrzygnął już te wątpliwości, rozpatrując zażalenia na postanowienia sądu okręgowego.

To jednak nie koniec tej sprawy, gdyż roszczeniami powódki ponownie musi zająć się sąd apelacyjny. Nawet po korzystnym dla Małgorzaty Bauer wyroku, sprawa prawdopodobnie znowu trafi do Sądu Najwyższego. W tym czasie osoby przechodzące na emerytury mogą otrzymywać niższe świadczenia od tych które im się należą.

Rzeczpospolita

Proces prokuratora. Miał brać łapówki

Pod zarzutem powoływania się na wpływy w sądzie, brania łapówek za wypuszczenia podejrzanych z aresztów i ukręcania śledztw stanie przed sądem były wieloletni szef Prokuratury Rejonowej w Częstochowie Marek C.

Konszachty prokuratora C. ze światem przestępczym wyszły na jaw w 2005 r. po aresztowaniu właściciela firmy windykacyjnej Patex z Częstochowy Roberta S. oraz dilera samochodowego Jana F. Śledztwo prowadził Wydział V do Spraw Przestępczości Zorganizowanej i Korupcji Prokuratury Okręgowej w Katowicach. Robert S. opowiadał śledczym o tym jak korumpował prokuratorów, policjantów, sędziów. Pod koniec 2006 r. Marek C., który był oddelegowany do Prokuratury Okręgowej w Częstochowie, został nieoczekiwanie – jeszcze przed ostateczną decyzją o uchyleniu immunitetu – zawieszony w czynnościach służbowych. To była jedna z ostatnich decyzji odchodzącego wówczas z Częstochowy Prokuratora Okręgowego Piotra Skrzyneckiego. Oznaczało to odsunięcie Marka C. od wszystkich czynności służbowych i pozostawienie mu połowy uposażenia. Tak jest do dziś. W 2007 r. sąd dyscyplinarny przy Prokuratorze Krajowym uchylił Markowi C. immunitet. To pozwoliło na sporządzenie zarzutów karnych.

Wg katowickich śledczych, w 2003 r. prokurator C. wziął 10 tys. zł za załatwienie uchylenia aresztu tymczasowego zamieszanego w przestępstwa paliwowe Grzegorza G. W tym samym roku za obietnicę przyjęcia 20 tys. zł miał spowodować wypuszczenie z aresztu Włodzimierza T. Tych pieniędzy nie wziął, skończyło się na 5 tys., gdy w 2004 r. Włodzimierz T. odzyskał wolność. Marek C. miał też przyjąć 50 tys. zł łapówki za utrącenie śledztwa w sprawie przedsiębiorcy branży paliwowej Józefa B.

W razie udowodnienia winy prokuratorowi grozi do 12 lat więzienia.

Akt oskarżenia trafił z Katowic do częstochowskiego sądu już 1 kwietnia ub. roku, tyle, że do tej pory proces prokuratora i współpracujących z nim trzech oskarżonych, którzy pośredniczyli m.in. w przekazywaniu łapówek: Roberta Sz., Jana F, i Stanisława C. – nie ruszył z miejsca.

– Z uwagi pełnioną przez Marka C. funkcję i służbowe z nim kontakty sędziów, nasz sąd wnioskował o przeniesienie sprawy gdzie indziej – wyjaśnia rzecznik Sądu Okręgowego w Częstochowie Bogusław Zając. – Sąd Najwyższy uznał jednak, że nie ma takiej potrzeby i w naszym sądzie powinien znaleźć się sędzia, który nie zna oskarżonego. Taki sędzia się znalazł, ale musiało potrwać żeby mógł zapoznać się z aktami sprawy.

Proces planowano rozpocząć w poniedziałek. Sprawa nie ruszyła z miejsca, bo Marek C. przedłożył zaświadczenie o leczeniu w szpitalu.

Sprawa prokuratora C. może być wierzchołkiem góry lodowej. Pod koniec maja Robert S. znów trafił do aresztu. Zupełnie nowe śledztwo o korupcyjnym charakterze prowadzi częstochowska Prokuratura Okręgowa. Zarzuciła S. powoływanie się na wpływy w sądzie rejonowym. – Od małżeństwa, które ma proces, wziął pieniądze w zamian za obietnice załatwienia łagodnego wymiaru kary – mówi rzecznik Prokuratury Okręgowej Tomasz Ozimek.

Jak ustaliliśmy, w śledztwie jest też badany znacznie obszerniejszy wątek: korumpowania funkcjonariuszy publicznych z Częstochowy. – Ze względu na dobro postępowanie nie będziemy ujawniać żadnych szczegółów – kwituje nasze pytania prokurator Ozimek.

Robert S. z takiej formy wyłudzania pieniędzy zrobił sobie stałe źródło dochodu. M.in. przed sądem odpowiada wraz z Janem F. i wrocławianinem Ryszardem P. za wyłudzenie od Doroty Ch. z Wrocławia 475 tys. zł za pomoc w wyciągnięciu z aresztu jej męża – bossa mafii paliwowej. Dorota Ch. dostała polecenie S., aby pełnomocnikiem ustanowiła adwokata z Zielonej Góry Włodzimierza S. (mecenas w 2006 r. na wniosek katowickiej prokuratury przesiedział w areszcie 40 dni, m.in. pod zarzutem brania pieniędzy od przestępców za obietnice uwalniania aresztantów; adwokat utrzymywał, że jest niewinny). Pomocne w wypuszczeniu męża kobiety miały być „żółte papiery”. Za namową S. najpierw zameldowała się u dilera samochodowego Jana F., by potem rozpocząć leczenie psychiatryczne w Lublińcu. Ostatecznie mężczyzna opuścił areszt za 100 tys. zł poręcznia, ale Dorota Ch. twierdzi, że nie z pieniędzy, które dała właścicielowi Pateksu.

Co ciekawe w sprawie innego częstochowskiego prokuratora, Robert S. z oskarżającego o korupcję sam stał się oskarżonym. W kwietniu 2009 r. Prokuratura Okręgowa w Gliwicach uznała, że fałszywie oskarżył prokuratora. Grozi za to do 3 lat więzienia, proces w Sądzie Rejonowym Katowice-Wschód dobiega końca.

gazeta.pl

Agencja rodzinna, czyli kto pracuje w Polskiej Agencji Żeglugi Powietrznej

W Polskiej Agencji Żeglugi Powietrznej pracują żona i siostra prezesa, dwie córki i zięć dyrektora jednego z biur, syn innego, żona i zięć kolejnego, córka kierownika działu, synowa głównego księgowego…
O sprawie pisał „Dziennik. Gazeta Prawna”, „Gazeta Wyborcza” poznała jej nowe szczegóły.

Jesienią ubiegłego roku kancelaria premiera przeprowadziła kontrolę w Polskiej Agencji Żeglugi Powietrznej. PAŻP zarządza ruchem lotniczym nad Polską i kontroluje go, za co pobiera opłaty od przewoźników. Przesłane w marcu 2011 r. przez szefa kancelarii Tomasza Arabskiego wystąpienie pokontrolne było miażdżące.

„Kumoterstwo i nepotyzm w Agencji są odzwierciedleniem panującego w niej systemu wartości i norm postępowania – czytamy w dokumencie. – W przypadku zatrudniania sprzyjały im przepisy wewnętrzne, które pozwalały na dowolne stosowanie reguł naboru na potrzeby faworyzowania krewnych i znajomych (). Na 1715 pracowników PAŻP 678 pracowników nosi powtarzające się nazwiska, a aż 198 jest ze sobą wprost powiązanych rodzinnie, to znaczy ma powtarzający się adres zamieszkania ()”.

Jak wykazała kontrola, w Agencji zostali zatrudnieni m.in.: żona i siostra obecnego prezesa PAŻP, dwie córki i zięć dyrektora jednego z biur, syn innego, żona i zięć kolejnego, córka kierownika działu, synowa głównego księgowego itd.

Krewni i znajomi kierowników PAŻP mogli liczyć nie tylko na zatrudnienie, ale także na intratne zlecenia. Wśród skontrolowanych umów co trzecia była zawierana według klucza rodzinnego. Np. 39 tys. zł dostała znajoma głównego księgowego za wprowadzenie faktur do systemu.

Były zastępca prezesa Agencji Witold K. za kilka miesięcy doradzania otrzymał 174 tys. zł. Nie przedstawiał żadnych raportów z wykonania doradztwa. Jako potwierdzenie wykonania usługi dołączył protokoły z posiedzenia Komitetu Zarządzania Przestrzenią Powietrzną, które w ogóle nie były przedmiotem umowy.

Co więcej, Witold K. przewodniczy temu Komitetowi w imieniu ministra infrastruktury. Pozostali członkowie Komitetu wykonują swe funkcje bez wynagrodzenia.

Komitet jest wspólnym cywilno-wojskowym organem doradczym ministra infrastruktury, szefów MON i MSW, który opiniuje projekty aktów prawnych, procedury; również – akty prawne mające wpływ na pracę Agencji. Opłacanie szefa Komitetu przez PAŻP pachnie więc konfliktem interesów.

Kontrolerzy KPRM zakwestionowali sensowność niektórych szkoleń, np. za trzy godziny szkolenia „Trening trenerski. Jak szkolić i trenować osoby dorosłe” PAŻP zapłacił 20 tys. zł.

Agencja ma własne biuro prawne, ale wydaje znaczne sumy na kontrakty z kancelariami prawnymi, m.in. z kancelarią Krzysztofa Zająca – dyrektora biura prawnego IPN. Niedawno tygodnik „Nie” donosił, że Zając ma też kancelarię prawną w Garwolinie, skąd pochodzi. A prezes PAŻP Krzysztof Banaszek (mianowany w 2008 r.) pochodzi z Kołbieli, małej miejscowości pod Garwolinem.

Według dokumentu pokontrolnego wynika, że rodziny i znajomi szukają pracy w PAŻP ze względu na bardzo wysokie zarobki – w lipcu 2010 r. wynosiły średnio 15,2 tys. zł miesięcznie.

Jak się dowiedzieliśmy, zanim kontrola się zaczęła, prezes PAŻP wprowadził nowy regulamin wynagradzania zatwierdzony przez wiceministra infrastruktury Tadeusza Jarmuziewicza. Początkujący kontroler ruchu lotniczego może zarobić 26 tys. zł, a kontroler doświadczony – ponad 98 tys. zł miesięcznie. Czas pracy kontrolerów wynosi od 29,5 do 31,3 godzin tygodniowo. Za nadgodziny pobierają dodatek – 100 proc. normalnego wynagrodzenia.

Regulamin gwarantuje kontrolerom ruchu lotniczego, którzy nie spełnią warunków koniecznych do pełnienia funkcji – np. nie znają dostatecznie języka angielskiego – zachowanie wynagrodzenia. Kontroler jest przenoszony do innych obowiązków.

Prezes Agencji na pismo ministra Arabskiego odpowiedział 6 kwietnia 2011 r. Niektórzy kierownicy zostali odwołani lub przeniesieni na inne stanowiska. Sam prezes stanowisko na razie zachował.

– Sprawa nieprawidłowości została 17 maja skierowana do prokuratury, która wszczęła śledztwo w sprawie nieprawidłowości w PAŻP – mówi Julia Pitera, minister w kancelarii premiera. Zanim śledztwo się nie skończy, nie chce sprawy dalej komentować.

Według naszych informacji prokuratura otrzymała też doniesienie w sprawie rzekomego ustawiania przetargów w PAŻP.

– PAŻP, nie próbując polemizować z wynikami kontroli KPRM, podjął konsekwentne działania naprawcze będące efektem kontroli – twierdzi rzecznik prasowy Agencji Grzegorz Hlebowicz. – Wewnątrz instytucji zachodzi proces zmian organizacyjnych wynikających z wprowadzenia nowego regulaminu wynagradzania. Nowy system jest bardziej elastyczny. Działania te mogą budzić niezadowolenie części personelu.

Hlebowicz kwestionuje informacje o bajońskich zarobkach kontrolerów ruchu. – To mogą być sytuacje jednostkowe, wynikające z dużej liczby nadgodzin – mówi. – Ale koszty operacyjne w PAŻP utrzymują się na stabilnym poziomie.

Kontrolerzy ruchu lotniczego na całym świecie zarabiają doskonale i swoich płac bronią. Swego czasu prezydent USA Ronald Reagan złamał strajk kontrolerów, zwalniając ich i powierzając w trybie nadzwyczajnym zadanie wojskowym.

W Hiszpanii na początku 2010 r. minister transportu José Blanco ujawnił, że niektórzy kontrolerzy ruchu zarabiają prawie milion euro rocznie, a ich średnia płaca wynosi 350 tys. euro, czyli 15-krotność średniej pensji krajowej.

Ile pieniędzy ukradła była policjantka Alicja Z.?

Ile fałszywych pieniędzy wyniosła z komendy była specjalistka od falsyfikatów we wrocławskiej komendzie miejskiej policji – stara się dociec wrocławski sąd rejonowy
W piątek sędzia Michał Kupiec przesłuchiwał policjantów, którzy z nią pracowali, oraz funkcjonariusza z wydziału kontroli, który wyliczył, że ukradła 68 469 zł. Tyle zarzuca jej prokurator. 41-letnia Alicja Z. przyznaje się maksymalnie do 20 tys. zł. Sąd stara się ustalić, jak było naprawdę.

Za pośrednictwem miejskich komisariatów do byłej specjalistki od fałszywych pieniędzy spływały falsyfikaty – banknoty i monety – ujawniane w sklepach czy bankach w całym Wrocławiu. Wysyłała je do ekspertyzy w NBP. Prawdziwe oddawała właścicielom, a w przypadku podrobionych prowadziła śledztwo.

Z zeznań policjanta z wydziału kontroli wynika, że we wrocławskich komisariatach panował bałagan w śledztwach dotyczących fałszywych pieniędzy. Dlatego niełatwo było obliczyć, ile falsyfikatów zaginęło. W części komisariatów zniszczono dokumenty dotyczące tych śledztw, choć nie minął jeszcze okres ich archiwizacji. A komisariat na Starym Mieście w ogóle nie był w stanie podać takich danych. Alicja Z. twierdzi, że policjanci obciążyli ją, fałszywie zeznając, że przekazywali jej falsyfikaty bez protokołów. – A ja nigdy nie przyjęłam nic bez protokołu – zapewniała sąd. Słyszała też, że na komisariacie na Rakowcu mieli „pełną szafę” spraw dotyczących fałszywek, które leżały w niej od lat. Sugerowała, że tamtejsi policjanci pozbyli się problemu, obciążając jej konto.

Alicja Z. broni się też, że część fałszywek mogła zostać wyniesiona przez kogoś z jej pokoju. Jej koleżanka Marzena P. potwierdziła w piątek, że klucz od ich wspólnego pokoju czasem ginął i trzeba go było dorabiać. – Alicja Z. trzymała banknoty w skarbczyku, w szafie pancernej – mówiła. – Klucz od skarbczyka miała ona, ale szafa w ogóle nie była zamykana. Zamek był zepsuty, odkąd pamiętam.

Marzena P. potwierdziła też, że często koleżance pożyczała jej pieniądze. – Miała kłopoty finansowe, były okresy, że tylko ona utrzymywała rodzinę: męża i dzieci. Ale w pewnym momencie te kłopoty się skończyły. Myślałam, że wyszła na prostą.

Alicja Z. zeznała, że to wtedy właśnie zaczęła podkradać falsyfikaty. Płaciła nimi za zakupy: jedzenie, leki, ubrania. Została zatrzymana na gorącym uczynku 25 listopada 2009 roku, kiedy fałszywkami płaciła za odzież w ekskluzywnym butiku. Tłumaczy, że kradła z głupoty i biedy po tym, jak wpadła w spiralę zadłużenia po wzięciu kilku kredytów.

gazeta.pl

Sędzia skazał człowieka, choć go nie widział

Przez rok katowicki sąd wyjaśniał, czy handlujący ziemią biznesmen groził swojej wspólniczce. Kiedy przewodniczący składu zachorował, sprawę przejął inny sędzia. I bez przesłuchania oskarżonego, pokrzywdzonej oraz świadków wydał wyrok skazujący. – Dokładnie przeczytałem akta sprawy – wyjaśnia „Gazecie”
– Nikt mnie nie poinformował, że zmienił się sędzia. Dowiedziałem się o tym kilka dni temu, kiedy pocztą dostałem wyrok skazujący – mówi Zenon W., były wicemistrz Polski w boksie. Przed laty był znaną postacią w śląskim półświatku, teraz zajmuje się handlem ziemią dla sieci handlowych.

Trzy lata temu katowicka prokuratura oskarżyła go o to, że w latach 2005-2007 groził śmiercią swojej wspólniczce i domagał się od niej pieniędzy. Sprawa jest skomplikowana, bo kiedy miało dochodzić do gróźb, wspólniczka W. była najpierw na chrzcie, a potem na roczku jego syna.

Zenon W. i jego wspólniczka kupili nieruchomość w Zgorzelcu i uzyskali zgodę władz na budowę tam centrum handlowego. Podpisali też wstępne porozumienie na sprzedaż tego terenu pod budowę Plazy. Transakcja miała opiewać na ponad 20 mln zł. I wtedy drogi wspólników się rozeszły. Zenon W. pozwał więc wspólniczkę i domagał się od niej połowy zysków z Plazy. Kobieta z kolei zawiadomiła prokuraturę, że jej groził i wymuszał od niej pieniądze.

Proces W. rozpoczął się w październiku 2009 r. w Sądzie Rejonowym w Katowicach. Odbyło się sześć rozpraw, podczas których sędzia Tadeusz Kaźnica odebrał wyjaśnienia od oskarżonego, potem przesłuchał pokrzywdzoną, a następnie jej konkubenta. Następni w kolejności mieli być świadkowie obrony. Nie pojawili się jednak przed sądem, bo w listopadzie 2010 r. sędzia Kaźnica zachorował.

W związku z tym, że choroba się przedłużała, jego sprawy przejęli inni sędziowie. Akt oskarżenia przeciwko Zenonowi W. trafił do sędziego Grzegorza Hajduka, który 23 maja uznał, że mężczyzna kierował groźby pod adresem wspólniczki, „a groźby te wzbudziły w niej uzasadnioną obawę, że zostaną spełnione”. W. został skazany na prace społeczne. Sędzia wyrok wydał w trybie nakazowym, bez informowania o tym stron. Taki tryb przysługuje, jeśli okoliczności czynu i wina oskarżonego nie budzą wątpliwości.

– Skąd sędzia wiedział, że groźby, do których się nie przyznaję, wzbudziły obawy u mojej wspólniczki, skoro jej nawet nie przysłuchał? – pyta Zenon W.

Sędzia Hajduk powiedział nam, że miał pełne prawo skorzystać z trybu nakazowego. – Dokładnie też przeczytałem akta sprawy i na tej podstawie wydałem wyrok – powiedział „Gazecie”.

Jednak prof. Piotr Kruszyński, karnista z Uniwersytetu Warszawskiego, uważa, że nie stosuje się takich praktyk, skoro wcześniej przez rok sąd prowadził postępowanie dowodowe. – Oj, sędzia się pospieszył – powiedział nam prof. Kruszyński.

Sędzia Michał Dmowski, wiceprezes Sądu Rejonowego w Katowicach, wyjaśnia, że nie ma możliwości nakazania sędziom, w jakim trybie mają prowadzić sprawy. – To byłoby z mojej strony naruszenie niezawisłości sędziowskiej – stwierdził wiceprezes.

Zenon W. napisał już sprzeciw od wyroku sądu. Zgodnie z przepisami musi zostać przyjęty, a wtedy proces ruszy od początku w normalnym trybie. Najwcześniej pod koniec roku. Nie będzie go już prowadził sędzia Hajduk, bo zabraniają tego przepisy.

gazeta.pl

CIA miało więzienie w Polsce – Polska to kraj bezprawia!

Złamanie konstytucji, bezprawne pozbawienie wolności i udział w zbrodni przeciwko ludzkości – takie zarzuty chciał postawić urzędnikom państwowym rządu SLD prokurator Jerzy Mierzewski w sprawie „tajnych więzień CIA” w Polsce. Śledztwo mu odebrano.

Śledztwo trwa od 2008 r. Jest ściśle tajne i nie można nawet uzyskać informacji, kto został przesłuchany. „Gazeta” ujawnia pytania, które prokuratorzy zadali zespołowi ekspertów. Mieli ocenić zgodność z prawem międzynarodowym kwestii przetrzymywania w Polsce więźniów, których CIA zidentyfikowało jako członków Al-Kaidy.

– W pytaniach są ustalenia, które wynikają ze śledztwa – wyjaśnia osoba, która przekazała nam materiał. Pytań jest dziesięć. Prokuratorzy Robert Majewski (zastępca prokuratora apelacyjnego w Warszawie) i Jerzy Mierzewski (prowadzący śledztwo) chcieli wiedzieć m.in.: * Czy prawo międzynarodowe reguluje funkcjonowanie ośrodków przetrzymywania osób podejrzewanych o działalność terrorystyczną? * Czy pozwala na wyłączenie takiego ośrodka spod jurysdykcji państwa, w którym on działa? * Jaki wpływ na status prawny osoby zatrzymanej i podejrzewanej o działalność terrorystyczną ma fakt uznania, że należy do Al-Kaidy? * Jakie znaczenie dla statusu prawnego tej osoby ma zatrzymanie jej poza obszarem okupowanym lub strefą działań zbrojnych?

Pytania prokuratorzy wysłali w lutym. Odpowiedź dostali w maju. Eksperci na 50 stronach odpowiedzieli, że: * nie ma przepisów pozwalających utworzyć w Polsce ośrodek obcego wywiadu wyjęty spod kontroli naszych władz; * funkcjonowanie takiego ośrodka i przetrzymywanie w nim podejrzewanych to złamanie konstytucji i konwencji międzynarodowych; * więzionych tam można kwalifikować jako pokrzywdzonych z artykułu o zbrodniach wojennych i przeciwko ludzkości; * żadne przepisy nie odnoszą się bezpośrednio do członków Al–Kaidy; * regulacje przyjęte przez USA (m.in. zgoda na tzw. podtapianie) nie są zgodne z prawem międzynarodowym.

Według naszych informacji odpowiedzi ekspertów zamykały etap śledztwa, po którym prok. Mierzewski planował postawić zarzuty urzędnikom państwowym rządu SLD. Wydali oni zgodę na utworzenie w Polsce tajnego więzienia CIA (w rejonie Szyman w woj. warmińsko-mazurskim).

Ale dwa tygodnie temu – jak ujawniła „Gazeta” – Mierzewski został od śledztwa odsunięty. Wcześniej stanowisko zastępcy prokuratora apelacyjnego stracił Majewski. Ich przełożony, warszawski prokurator apelacyjny Dariusz Korneluk, odmówił podania przyczyn.

Mierzewski odmówił rozmowy z „Gazetą”, powołując się na tajemnicę śledztwa. Ustaliliśmy, że sprawę odebrano mu przez telefon, akurat gdy rozmawiał z prawnikiem reprezentującym jednego z dwóch więzionych w Polsce Saudyjczyków uznanych przez Amerykanów za terrorystów z Al-Kaidy. Abd al-Rahim Hussein Muhammed Abdu Al-Nashiri i Zayn al-Abidin Muhammad Husayn do dziś siedzą w Guantanamo, głównym amerykańskim ośrodku odosobnienia terrorystów.

Niedawno ich pełnomocnicy ogłosili, że polska prokuratura przyznała im status pokrzywdzonych. Z tego, co wiemy, w materiałach dotyczących tego statusu wskazano (wśród wielu) art. 189 k.k. mówiący o „pozbawieniu wolności ze szczególnym udręczeniem”.

– Fakt, że przyjęto tę kwalifikację, pozwala wyciągnąć wniosek, że do takiego pozbawienia wolności z dużym prawdopodobieństwem doszło, co oczywiście nie przesądza ostatecznego rozstrzygnięcia – ocenia prof. Zbigniew Ćwiąkalski. W 2008 r. jako minister sprawiedliwości rządu PO-PSL polecił wszcząć śledztwo ws. więzień CIA. Czy jest zaskoczony ustaleniem, że w Polsce istniał „ośrodek przetrzymywania wyjęty spod naszej jurysdykcji”? Ćwiąkalski: – Nic więcej nie mogę powiedzieć.

Z naszych informacji wynika, że Agencja Wywiadu (to ona z polskiej strony wykonywała umowę o prowadzeniu ośrodka odosobnienia) utajniła przed prokuraturą wiele materiałów. Współpracy w śledztwie odmawia strona amerykańska. Prok. Korneluk zapewniał nas niedawno, że śledztwo jest „nadal priorytetem”. Zaprzeczał, że zmierza ku umorzeniu. Ale nasz rozmówca z warszawskiej prokuratury twierdzi: – Umorzenie byłoby samobójstwem politycznym. Dlatego ustalono z Amerykanami, że nie przyślą żadnej odpowiedzi na wniosek o pomoc prawną, a nie jak poprzednio – odmowną. Będziemy mówić, że czekamy na ich stanowisko, i w końcu śledztwo zostanie zawieszone. Może uda się tak doczekać przedawnienia.

Sprawa więzień CIA jest niewygodna nie tylko dla SLD. Gdy w 2005 r. informacje o nich ujawniły amerykańskie media, rząd PiS-LPR-Samoobrona zaprzeczał. Dementował też ustalenia niekorzystnego dla Polski raportu Rady Europy.

Źródło: Gazeta Wyborcza

Sprawa śmierci Blidy. Kurtka z ABW

Ślady na kurtce agentki ABW, która była z Barbarą Blidą w chwili śmierci, mogłyby wyjaśnić, co się naprawdę stało. Ale po strzale agentka dostała nową kurtkę. Nie wiadomo więc, którą zbadali kryminolodzy. Śladów nie znaleźli
Śledztwo w sprawie mataczenia i zaniedbań w zabezpieczaniu śladów po śmierci Barbary Blidy niedawno umorzyła łódzka prokuratura. Uzasadnienie nie zawiera jednak odpowiedzi na najważniejsze wątpliwości ekspertów i posłów komisji śledczej badającej okoliczności tej śmierci.

Znaleźliśmy tam sensacyjne informacje o zachowaniu funkcjonariuszy w domu Blidów tragicznego dnia. Opisał je Radomił Bartodziejski z łódzkiej prokuratury okręgowej.

Kurtka z ABW

Blida zginęła 25 kwietnia 2007 r. od strzału z własnego rewolweru Astra 680 chwilę po wejściu do jej domu oficerów ABW z nakazem zatrzymania. Była wtedy w łazience z funkcjonariuszką Barbarą P.

Na kurtce, którą agentka dostarczyła do ekspertyzy, nie było śladów prochu z tego rewolweru, mimo że znaleziono je na ciele i ubraniu Blidy. A przecież agentka, jak zeznała, stała w chwili strzału „na wyciągnięcie ręki”.

Na zbadanej odzieży agentki nie ma także śladów krwi, choć były na kurtce dowódcy ekipy ABW – też obecnego przy reanimacji Blidy.

Prokurator Bartodziejski stwierdza, że agentka „nie miała kontaktu z chmurą gazów prochowych”, a krwią nie musiała się poplamić. Ale kilka stron dalej pisze, że agentce zaraz po śmierci Blidy dostarczono inną kurtkę! Przywiozła ją funkcjonariuszka ABW z Katowic.

To fakt zupełnie nowy. Nie wyszedł na jaw w trakcie przesłuchań oficerów ABW przed komisją śledczą.

Bartodziejski pisze: „Po oddaniu kurtki do dyspozycji prokuratora jeden z funkcjonariuszy ABW przekazał Barbarze P. inną kurtkę, koloru niebieskiego lub granatowego, stanowiącą własność funkcjonariuszki z delegatury ABW w Katowicach Anny W. Anna W. zeznała, że w dniu postrzelenia się przez Blidę podczas pobytu w pracy została poproszona przez przełożonego o przywiezienie do domu takiej kurtki w przewidywaniu, że może ona być potrzebna Barbarze P. w związku z możliwością ubrudzenia się krwią. Anna W. przywiozła z domu kurtkę i inne elementy odzieży i przekazała je Barbarze P. za pośrednictwem innego funkcjonariusza ABW. Nie ustalono którego”.

Prokurator podkreśla, że druga kurtka „na pewno nie była koloru czarnego”. Ale nie odpowiada na pytania:

• Skąd troska przełożonych o odzież Barbary P., skoro nawet nie ubrudziła się krwią? • Dlaczego kazano Annie W. przywieźć „taką” kurtkę, czyli podobną do kurtki Barbary P.? • O której godzinie Barbara P. ją dostała? • Kiedy Anna W. odzyskała swoją kurtkę (wg prokuratora – „po pewnym czasie”)? • Dlaczego nikt nie „zadbał” o odzież dowódcy, na której ślady krwi były? • I najważniejsze: skąd pewność, że do badania kryminalistycznego oddano właściwą kurtkę?

Kolejne wątpliwości. Agentka Barbara P. wydała kurtkę prokuratorowi dopiero o 10.10, czyli trzy godziny po strzale. Odzież była zapakowana w worki foliowe. Ale Centralne Laboratorium Kryminalistyczne dostało ubrania funkcjonariuszy w „szarej, papierowej torbie obszytej nicią, opieczętowanej i oznakowanej”.

Kto i po co przepakował odzież przed badaniem?

Ekspert kryminalistyki z Uniwersytetu Śląskiego dr Michał Gramatyka (biegły komisji śledczej) uważa, że kurtki agentki nie zabezpieczono właściwie – „w protokole zabezpieczenia jest opisana w sposób umożliwiający jedynie grupową identyfikację”.

Jeżeli kurtkę przed badaniem kryminalistycznym zamieniono, byłby to kolejny element wskazujący na to, że zaraz po śmierci Blidy zacierano ślady. Wbrew ustaleniom łódzkiej prokuratury.

Zagadki akcji w domu Blidy

Umarzając śledztwo w sprawie zacierania śladów po śmierci Barbary Blidy, prokuratura w Łodzi nie wyjaśniła najważniejszych wątpliwości. Jest ich nawet więcej, niż było.

Z policyjnej notatki z 25 kwietnia 2007 r. wynika, że Barbara P., funkcjonariuszka, która była w łazience z Blidą w chwili jej śmierci, umyła ręce przed poddaniem się badaniu na obecność prochu. Zrobiła to, mimo że powinna się wstrzymać do przyjazdu specjalistów od kryminalistyki. Chociaż umycie rąk znacznie utrudniło zbadanie śladów, prokurator Radomił Bartodziejski w uzasadnieniu umorzenia śledztwa nie komentuje tego wątku.

Brak odcisków

Jeszcze mniej miejsca poświęca kluczowej dla kwestii zacierania śladów sprawie braku odcisków palców na rewolwerze, z którego strzału zginęła Blida.

Badający jej śmierć posłowie komisji śledczej zwrócili uwagę, że broń sprawia wrażenie, jakby ktoś ją wytarł. Rewolwer najpierw trzymała Barbara Blida, a potem jej mąż, który na polecenie dowodzącego akcją przełożył ją z podłogi do umywalki. Mimo to na broni nie znaleziono ani śladów DNA, ani linii papilarnych. Nie było ich nawet na języku spustowym, choć eksperci stwierdzili, że jego naciśnięcie wymagało wyjątkowo dużej siły. Powinien ustąpić pod naciskiem ok. 3 kg. A ten wymagał aż 7 kg!

Na rewolwerze znaleziono dwie nitki: białą wełnianą i zieloną syntetyczną. Nie dało się ustalić, skąd pochodzą, bo „nie posiadały swoich odpowiedników wśród zabezpieczonej na miejscu odzieży oraz innych przedmiotów”.

Brak śladów palców i nitki potwierdzały przypuszczenia, że ktoś mógł wytrzeć broń. Ale prokurator bez wahań przyjął wersję, że nitki „były efektem przypadkowego naniesienia, co w przyrodzie jest zjawiskiem powszechnym”. Braku śladów nie skomentował.

Tymczasem jedna z hipotez komisji jest taka, że Blida zginęła od przypadkowego strzału, który padł w trakcie szamotaniny z funkcjonariuszką Barbarą P. Doszło do niej, gdy agentka zobaczyła rewolwer i próbowała go Blidzie zabrać. ABW nie wiedziała, że w domu Blidów jest broń, bo wcześniej tego nie sprawdziła. Agentka mogła czuć się winna, bo nie przeszukała Blidy i nie sprawdziła łazienki. Potem więc koledzy próbowali ją ratować, zacierając ślady tego, co się stało naprawdę. Wytarli rewolwer, bo mogły być na niej odciski i DNA Barbary P.

Zagadka Tomasza F.

Prokurator w uzasadnieniu nie wyjaśnia, dlaczego oględziny miejsca dramatu zostały zarządzone dopiero o 10.50 (czyli ponad 3 godziny po stwierdzeniu śmierci Blidy), skoro pierwsi policjanci przyjechali do domu Blidów już o 6.30. Potem dojeżdżały kolejne ekipy policyjne, a prokuratorzy przyjechali między 9 a 10.

Zupełnie zagadkowa jest postać funkcjonariusza ABW Tomasza F., kierowcy, który przywiózł pod dom Blidów agentkę mającą filmować zatrzymanie Blidy. Komisja śledcza ustaliła, że nie był zwykłym kierowcą, ale funkcjonariuszem wydziału operacyjnego. Co zatem robił w domu Blidów, skoro zatrzymania mieli dokonać funkcjonariusze wydziału śledczego?

Polecenie wejścia do domu Blidów Tomasz F. dostał od naczelnika wydziału operacyjnego, chociaż na miejscu funkcjonariuszami ABW dowodził kto inny. Miał – jak zeznał przed komisją – „sprawdzić, czy kolegom i koleżance nie potrzebna jest pomoc”. Pilnował, by nikt postronny nie wszedł do domu (ale przecież na zewnątrz stali policjanci i mieli rozkaz nikogo nie wpuszczać), i wreszcie brał udział w przeszukaniu mieszkania, chociaż nie wydali mu takiego polecenia ani policjanci, ani prokuratorzy. Nie pamięta, czego szukał, bo nie dostał żadnego spisu dokumentów, które miałby znaleźć.

F. był jedynym funkcjonariuszem ABW, który był domu Blidów przez cały dzień, niemal 16 godzin. Nikt nie pobrał od niego odcisków palców, nikomu też nie zdał raportu z tego, co tam robił.

Z uzasadnienia wynika, że F. po strzale wszedł do domu i poszedł do łazienki, kiedy jeszcze trwała reanimacja Blidy. Przejął od Barbary P. kroplówkę. I asystował lekarzom aż do zgonu Blidy. Mimo to prokurator pisze, że do łazienki do czasu zakończenia reanimacji „nie wchodziły żadne osoby poza członkami ekip medycznych”!

Kto był w łazience, jest ważne. Tam znajdowała się broń, z której padł strzał i z której tajemniczo zniknęły ślady.

Rozgrzane telefony agentów

Prokurator Bartodziejski w ogóle nie analizuje wątku, że agenci ABW po śmierci Blidy przez kilka godzin bezustannie wydzwaniali.

Np. Barbara P. dzwoniła aż 50 razy, i to mniej więcej w tym samym czasie, gdy pomagała w reanimacji Blidy. Wiceszef ABW Grzegorz Ocieczek dzwonił 123 razy do 29 osób; Michał Cichy, naczelnik wydziału śledczego ABW w Katowicach – 225 połączeń do 73 osób (twierdzi, że dzwonił do dziennikarzy).

Niestety, nie da się ustalić, kto do kogo dzwonił, bo funkcjonariusze zeznali, że wymieniali się telefonami, pożyczali je sobie, gdy się rozładowały. Eksperci od służb specjalnych twierdzą, że to dobrze im znana tzw. kombinacja operacyjna, która uniemożliwia ustalenia, kto, z kim i kiedy rozmawiał. Funkcjonariusze ABW są szkoleni, jak to robić.

Część uzasadnienia (dwie strony z 40) jest tajna. Dlaczego? Rzecznik łódzkiej prokuratury Krzysztof Kopania: – Bo dotyczyły materiałów tajnych przekazanych prokuraturze przez ABW.

– To bardzo dziwne, bo wcześniej dostawaliśmy wszystkie niejawne materiały, mogliśmy je przeglądać w naszej tajnej kancelarii – mówi Marek Wójcik (PO) z komisji śledczej. Jego zdaniem w tajnej części mógł się znaleźć „opis jakiejś operacji, która była prowadzona w domu Blidy po jej śmierci”.

Z lektury uzasadnienia wynika, że śledztwo tak naprawdę nie dotyczyło zacierania śladów (art. 239 Kodeksu karnego), ale znacznie łagodniej karanego przekroczenia uprawnień (art. 231), czyli tzw. przestępstwa urzędniczego. – W ten sposób prokurator nie badał mataczenia, a tylko przekroczenie uprawnień czy niedopełnienie obowiązków – komentuje Ryszard Kalisz, szef sejmowej komisji śledczej. – A to zupełnie co innego. Zastosowanie art. 231 a nieużycie 239 pozwoliło prokuratorowi na umorzenie śledztwa.

Jak poinformował nas rzecznik Prokuratury Generalnej, przeanalizuje ona decyzję o umorzeniu i przekaże wnioski do łódzkiej apelacji, która nadzoruje łódzką prokuraturę okręgową.

gazeta.pl