Wielka sądowa rodzina

Sąd Rejonowy w Lublinie przyjął nowych urzędników. Część z nich to krewni pracowników wymiaru sprawiedliwości
– Trudno mi się do tego odnieść – mówi Mariusz Tchórzewski, prezes sądu i szef komisji konkursowej. – Prowadząc nabór, nie mogę przetwarzać danych osobowych. Więc nie wiem, kto z przyjętych jest czyim krewnym.

Ministerstwo Sprawiedliwości rozwija sąd elektroniczny – formalnie wydziału sądu rejonowego – który działa w Lublinie od stycznia i obsługuje całą Polskę. Zajmuje się prostymi pozwami np. o niezapłacone rachunki za telefony komórkowe. Nabór nowych pracowników rozpoczął się we wrześniu. O 30 etatów – trzy dla informatyków, pozostałe dla urzędników zajmujących się m.in. obsługą sekretariatów – walczyło 530 osób.

Powiązania rodzinne to nie przeszkoda?

Etat urzędniczy to 1,85 tys. zł brutto miesięcznie. Po roku, jeśli urzędnik zda test, sąd oferuje mu stałe zatrudnienie. Nabór niedawno się zakończył. Przeanalizowaliśmy listę 27 osób (bez informatyków), które sąd chce zatrudnić.

Ustaliliśmy, że sześcioro spośród przyjętych to krewni i członkowie rodzin lubelskich sędziów lub pracowników sądu.

I tak: Pracę w sądzie rozpocznie mąż Wiesławy Zwierz, kierowniczki finansowej sądu rejonowego. Emerytowany, 53-letni podpułkownik Wojska Polskiego. – Jest dobrze wykształcony – podkreśla kierownik Zwierz. – A po odejściu z wojska nikt mu nigdzie nie zaproponował pracy. A czy osoba w jego wieku już nie ma prawa do pracy? Oczywiście, znam prezesa sądu, szefa komisji konkursowej. Ale nie miało to znaczenia w przyjęciu męża. Zadecydowały tylko kwalifikacje; Na liście znalazł się syn Jarosława Dąbrowskiego, sędziego Sądu Okręgowego w Lublinie. – Uważam, że to stanowisko znacznie poniżej aspiracji młodego, zdolnego i dobrze wykształconego człowieka – mówi o synu sędzia. – Ale wiadomo, jaki w Lublinie jest rynek pracy. Syn skończył europeistykę. Oczywiście w żaden sposób nie ingerowałem w konkurs.

Zdaniem sędziego to, że na liście znalazły się dzieci pracowników wymiaru sprawiedliwości, nie świadczy o nepotyzmie. – Po ogłoszeniu wyników rozmawiałem z innym sędzią, że nie wszystkie dzieci się dostały – zaznacza sędzia Dąbrowski.; – Brat jest świeżo po studiach prawniczych. Zabrakło mu dwóch, trzech punktów, aby dostać się na aplikację – mówi Łukasz Obłoza, przewodniczący jednego z wydziałów w sądzie rejonowym. – Nie miałem nawet informacji, kto jest w komisji konkursowej.; – Potwierdzam, że została zatrudniona dalsza rodzina – mówi Arkadiusz Opoka, kierownik oddziału informatycznego sądu rejonowego. – Kto konkretnie, nie powiem. Właśnie ze względu na to prezes sądu zakazał mi zajmować się pomocą w organizacji konkursu.; Etaty w sądzie wywalczyli jeszcze syn Grażyny Lipianin, sędzi sądu okręgowego, i córka kierowniczki jednego z sekretariatów w sądzie okręgowym.

Na liście przyjętych znalazł się także syn Andrzeja Maleszyka, lubelskiego adwokata.

„Gazeta”: – Czy to normalne, że zakwalifikowano aż tylu członków pracowników wymiaru sprawiedliwości z Lublina?

– A czy normalne jest, że prezesem Sądu Apelacyjnego i wiceprezesem Sądu Rejonowego w Lublinie jest ojciec i syn? – stwierdził adwokat i odpowiedział sam sobie. – To normalne, bo obu uważam za świetnych fachowców i osoby na właściwym miejscu. I taka jest opinia całego środowiska. Nie jestem za nepotyzmem, ale relacje rodzinne nie mogą być przeszkodą w rozwoju zawodowym i awansie.

Nepotyzm? Nie słyszałem

Rekrutacja miała trzy etapy. Pierwszy obejmował weryfikację kandydatów pod względem formalnym (wyższe wykształcenie), drugi był sprawdzianem z obsługi komputera i pakietu biurowego, trzeci – najważniejszy – był rozmową kwalifikacyjną z autoprezentacją.

Prezes sądu rejonowego Mariusz Tchórzewski tłumaczy, że komisję (zasiadał w niej również m.in. wiceprezes Artur Żuk) interesowało szczególnie to, czy kandydat zna zasady funkcjonowania sądu. Tematy rozmowy nie zostały podane do publicznej wiadomości. Sędzia Tchórzewski uważa, że nie były tajemnicą, bo „osoby, które stawały przed komisją jako pierwsze, mogły opowiedzieć o nich innym kandydatom”.

– Pracuje pan w lubelskich sądach od lat. Czy dostrzega pan w nich zjawisko faworyzowania krewnych? – pytamy prezesa Tchórzewskiego

– Nie mam takich informacji.

– Nigdy pan się nie spotkał z tym problemem?

– Nie.

gazeta.pl

Sędzia ukradł kiełbasę. SN: „Nie ma przedawnienia”

Postępowanie dyscyplinarne przeciwko Zbigniewowi J., byłemu już sędziemu Sądu Okręgowego w Tarnobrzegu, który cztery lata temu ukradł w markecie kiełbasę, nie jest przedawnione – orzekł dzisiaj Sąd Najwyższy. Zbigniew J. w grudniu 2006 r. w jednym z marketów w Stalowej Woli ukradł kiełbasę wartą 6 zł. Włożył ją do rękawa. Gdy przeszedł przez sklepową bramkę, zatrzymał go ochroniarz. Przyjechała policja, o całej sprawie zostali powiadomieni przełożeni sędziego.

W czerwcu br. Sąd Apelacyjny w Katowicach, choć uznał, że sędzia dopuścił się „przewinienia dyscyplinarnego”, to jednak go nie ukarał, bo od zdarzenia minęło już ponad trzy lata. Zgodnie z prawem, po upływie trzech lat od zdarzenia, sąd jest zobowiązany do odstąpienia od wymierzenia kary dyscyplinarnej.

Odwołanie od tego rozstrzygnięcia złożył sam Zbigniew J., według którego sprawa dotyczyła wykroczenia. Sędzia dowodził, że znacznie wcześniej nastąpiło przedawnienie i katowicki sąd w całości powinien umorzyć sprawę dyscyplinarną.

Dzisiaj Sad Najwyższy nie podzielił tej argumentacji. Eugeniusz Wildowicz, sędzia SN, wskazał, że sprawa przed sądem dyscyplinarnym w Katowicach dotyczyła uchybienia godności urzędu sędziego, a nie wykroczeń. Dlatego – jak zaznaczył sędzia Wildowicz – rozstrzygnięcie katowickiego sądu było prawidłowe, a przedawnienie takiej sprawy dyscyplinarnej następuje według Prawa o ustroju sądów powszechnych po pięciu latach od dnia zdarzenia.

Dzień po kradzieży kiełbasy, sędzia J. został złapany na jeździe po pijanemu w Jeziórku. Tam szalał na drodze z prędkością około 150 km/godz. Proces w tej sprawie toczy się w Sądzie Rejonowym w Staszowie i nie widać końca procesu.

Zbigniew J. nie pierwszy wsiadł za kierownicą „na gazie”. W sierpniu 2005 r. w Chełmie złapali go policjanci, gdy miał 2,3 promila alkoholu w organizmie. W tej sprawie J. został skazany prawomocnym wyrokiem na początku br. przez Sąd Okręgowy w Lublinie. Dostał rok więzienia w zawieszeniu na dwa lata.

Zbigniew J. już nie orzeka, jest w stanie spoczynku.

Źródło: Gazeta Wyborcza Rzeszów

Prezesi stoczni chcą milionów za areszt

Uniewinnieni prezesi stoczniowego holdingu będą domagać się przed sądem wysokich odszkodowań i zadośćuczynienia za ich aresztowanie w 2002 r. – Zrujnowano nam kariery – mówi Krzysztof Piotrowski, , były prezes stoczni, który osiem lat czekał na sprawiedliwość
Sąd prawdopodobnie już w listopadzie zajmie się sprawą odszkodowań i zadośćuczynienia dla siedmiu byłych szefów dawnej Stoczni Szczecińskiej Porta Holding SA.

– Czekamy tylko na akta sprawy, które były ostatnio w Sądzie Najwyższym – mówi Piotrowski.

SN zajmował się wnioskiem prokuratury o kasację wyroku uniewinniającego prezesów holdingu stoczniowego. 5 października wniosek został oddalony. Tym samym ostatecznie skończyła się sprawa, w której oskarżonymi byli dawni prezesi stoczni. Prokuratura zarzuciła im najpierw malwersację, a potem nadużycie uprawnień, brak dbałości i „wyrządzenie w mieniu spółki szkody majątkowej w wielkich rozmiarach w łącznej kwocie ok. 68 mln zł”.

– Zrujnowano nam kariery, dwumiesięczny areszt odbił się na moim zdrowiu – mówi Piotrowski. – Moja żona musiała zrezygnować z kariery naukowej. Nigdy już nie wróciłem do takiej aktywności zawodowej, jak kiedyś. Przez osiem lat musiałem tłumaczyć się z tego, czego nie zrobiłem. Mimo wyroku uniewinniającego, zawodowo mi się nie poukładało. Pracuję na Politechnice Poznańskiej. Wykładam tematy niezwiązane z branżą okrętową. Nie czuję się usatysfakcjonowany.

Areszt załamał też karierę 67-letniego dziś Marka Tałasiewicza, który dopiero teraz, startując z listy PO do sejmiku, w pełni wraca do życia publicznego.

– W 2002 roku mogłem jeszcze wiele zrobić, byłem młodszy, byłem zdrowy – mówi Tałasiewicz. – Sprawa została zamknięta dopiero po ośmiu latach. I jest to skandal.

Przypadek Tałasiewicza jest zresztą najbardziej kuriozalny. Jako oskarżony o niezachowanie ostrożności przy podpisaniu przez zarząd trzech uchwał, nigdy nie usłyszał od prokuratora, na czym konkretnie polegało jego przestępstwo.

– Z tego, co wiem, pozostali prezesi przeszli na emeryturę, tylko Arkadiusz Goj jeszcze pracuje, w Szwajcarii – mówi Piotrowski.

Wniosek o odszkodowanie i zadośćuczynienie każdy z uniewinnionych złożył osobno. Sprawy mają być jednak w sądzie rozpatrywane razem. Jakich pieniędzy domagają się? Piotrowski nie chce tego ujawnić. Na pewno każdy przypadek jest inny. Nieoficjalnie wiemy, że w grę wchodzą kwoty około miliona złotych (za wyjątkiem Marka Tałasiewicza, który domaga się mniejszego odszkodowania).

– Kiedy zostałem aresztowany, byłem już w okresie wypowiedzenia – tłumaczy Tałasiewicz. – Miałem zacząć pracę na uczelni. Miałem deklarację na piśmie. Areszt i to, co się działo później, ten plan zniszczyły.

Według Piotrowskiego pieniądze będą potrzebne przede wszystkim na opłacenie adwokatów, którzy ich bronili. Prezesi wzięli tych z górnej półki: Marka Mikołajczyka, Bartłomieja Sochańskiego, Michała Domagałę, Wojciecha Wąsowicza.

– W moim przypadku panowie Sochański i Wąsowicz czekają na pieniądze – przyznaje Piotrowski.

W 2002 r. na skutek załamania się rynku okrętowego szczecińska stocznia straciła płynność finansową. Szefowie spółki przygotowywali się do kryzysu od kilku lat, inwestując w handel paliwami. Krzysztof Piotrowski twierdzi, że stocznia potrzebowała od rządu Leszka Millera (SLD) jedynie gwarancji kredytowych. Usłyszeli, że „prywatnym państwo nie pomaga”. Byli prezesi są przekonani, że lewicowy rząd z premedytacją doprowadził do zatopienia stoczni.

– Chodziło o przejęcie bazy paliwowej w Świnoujściu, która należała do holdingu – twierdzi Piotrowski. – Po naszym aresztowaniu Portę Petrol kupiła spółka Prolim należąca do Jerzego Jędrykiewicza, wówczas członka władz krajowych SLD i szefa tej partii na Pomorzu.

Sąd ogłosił upadłość stoczni w lipcu 2002 r. Prezesi holdingu zostali 20 dni wcześniej. Zresztą zapowiedział to publicznie ówczesny szef MSWiA Krzysztof Janik. Wszystko odbyło się w atmosferze burzliwych demonstracji stoczniowców na ulicach Szczecina domagających się szybkiego ukarania winnych katastrofy stoczni.

Proces ciągnął się trzy i pół roku i był największym gospodarczym procesem w dziejach szczecińskiego sądu okręgowego. Na ławie oskarżonych zasiadł były prezes Stoczni Szczecińskiej Porta Holding SA Krzysztof Piotrowski oraz wiceprezesi i członkowie zarządu Ryszard Kwidzyński, Grzegorz Huszcz, Zbigniew Gąsior, Andrzej Żarnoch, Arkadiusz Goj i Marek Tałasiewicz. Z każdą rozprawą okazywało się, że akt oskarżenia rozpada się w pył, a na jaw wychodzą zaskakujące okoliczności jego powstania (zignorowany został m.in. dokument Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów, który był korzystny dla prezesów). W trakcie procesu runął filar aktu oskarżenia: opinie biegłych prokuratury, którzy – zeznając – przyznali w końcu rację oskarżonym.

gazeta.pl

Cypryjczyk: „Oskarżam! Mam dowody! Korupcja przy wyborze Polski i Ukrainy na organizatorów Euro 2012. 11 mln euro”

Spyros Marangos, skarbnik cypryjskiej federacji piłkarskiej, twierdzi: Mam dowody na korupcję w procesie wyboru Polski i Ukrainy na organizatorów mistrzostw Europy w 2012 roku. W grę miała wchodzić kwota jedenastu milionów euro. UEFA stanowczo zaprzecza.
W sobotę o rewelacjach Marangosa napisały m.in. niemieckie gazety oraz francuska agencja prasowa AFP.

Według niego, w „sprzedaż” praw do organizacji Euro 2012 zamieszanych było przynajmniej pięciu członków Komitetu Wykonawczego UEFA. Do transakcji miało dojść w jednej z cypryjskich kancelarii prawnych, a w grę wchodziła kwota 11 milionów euro. Marangos ujawnił, że o całej sprawie poinformował władze UEFA już parę miesięcy temu.

– Codziennie dostajemy różne donosy. Nie na każdy możemy reagować. Gdybyśmy zajmowali się wszystkimi bezgranicznie ufając informatorom, a nie mieli żadnych dowodów, to niewiele zostałoby nam czasu dla piłki nożnej – zbagatelizował sekretarz generalny UEFA Gianni Infantino.

Marangos miał nadzieję, że sprawa wycieknie jeszcze latem. Na 24 sierpnia umówił się z ówczesnym przewodniczącym Komisji Dyscyplinarnej UEFA Peterem Limacherem, który zamieszany jest także w aferę korupcyjną w Niemczech. Spotkanie zostało jednak cztery dni wcześniej odwołane.

– Na życzenie moich przełożonych muszę zrezygnować z ustalonego terminu. Oczywiście wszelkie koszty, jak zakupiony bilet lotniczy, poniosę. Byłbym jednocześnie wdzięczny, gdybym dostał od pana jakieś dokumenty lub inne dowody – zacytowała niemiecka gazeta „Sueddeutsche Zeitung” treść maila, którego wysłał Limachera. Do kolejnych kontaktów podobno nie doszło.

18 kwietnia 2007 r. członkowie Komitetu Wykonawczego UEFA wybrali Polskę i Ukrainę na organizatorów Euro 2012, uznając, że wspólna kandydatura tych krajów jest lepsza niż włoska i chorwacko-węgierska.

W środę Międzynarodowa Federacja Piłkarska (FIFA) zawiesiła tymczasowo dwóch członków Komitetu Wykonawczego, którzy są podejrzani o to, że byli gotowi sprzedać swoje głosy podczas wyborów gospodarzy piłkarskich mistrzostw świata w 2018 i 2022 roku.

gazeta.pl

Jak spocząć na Laurze? Wystarczy 200 głosów. I pieniądze

Ile głosów klientów musi zdobyć produkt, aby wygrać „największy projekt konsumencki w kraju”? 20 tys.? 10 tys.? Tysiąc? Wystarczy 179.

Bank: Zadzwonili z firmy PR. Zrobili badania że klienci bardzo nas lubią. Możemy używać tytułu Laur Konsumenta. Trzeba tylko zapłacić.

– I zapłaciliście?

– Dzwonili i dzwonili. Konkurencja chwali się tym Laurem, postanowiliśmy więc nie być gorsi.
Laur "konsumenta"

Strona internetowa organizatora: „Laur Konsumenta to obecnie największy projekt konsumencki w kraju”. Organizowany od 2004 r. Od roku prowadzi go katowicka spółka zajmująca się PR – Kowalski Pro-Media. Przyznaje: Laur Klienta, Konsumenta oraz Odkrycie Roku, sponsoruje imprezy kabaretowe. Laurem chwali się np. Biedronka, gigant energetyczny Tauron, e-księgarnia Merlin czy Mazda.

– Od razu zastrzegam, że na temat know-how konkursu nie chcę mówić zbyt wiele. Na rynku pojawiły się firmy usiłujące podrabiać nasz pomysł – mówi przez telefon Robert Kowalski szef spółki Kowalski Pro-Media.

Na część zadanych pytań w ogóle więc nie odpowiedział.

W ubiegłym roku Laur przyznano kilkuset firmom. Ilu dokładnie? Nie wiadomo. Na stronie Lauru znajduje się lista 216 nagrodzonych w 72 kategoriach. Wyróżniono: kasze, krawaty, nawozy do upraw warzywniczo-sadowniczych czy oliwki. Nie jest pełna – brakuje nagrodzonych Odkryciem Roku. Zmienia się tez liczba kategorii – w 2008 r. Laur przyznano aż 783 firmom.

Konkurs jest prosty. Kilkunastu studentów dzwoni do ludzi, firm i instytucji z krótkim pytaniem: Jaki produkt uważają za najlepszy? Czy najlepsze skarpety robi Wola, Milena, Bornpol, a może ktoś inny? Organizator decyduje, jakie firmy są wymienione w pytaniu. Skąd biorą namiary? – Korzystamy z różnych baz danych – twierdzi. Ankietowany, jak podkreśla Kowalski, może oczywiście wymienić produkt, który sam uważa za najlepszy, a nie trafił na listę. Głosować można też przez internet. – Zbieramy głosy, zliczamy je i to matematyka decyduje, który produkt jest najpopularniejszy. Kto zdobywa najwięcej głosów, ten wygrywa – mówi Kowalski.

Takie telefony to „zakrojony na skalę ogólnopolską sondaż”. – To nadużycie, badanie czy sondaż muszą być reprezentatywne. A Laur Konsumenta nie jest – twierdzi Arkadiusz Wódkowski prezes Polskiego Towarzystwa Badaczy Rynku i Opinii.

W sondażu układa się specjalne próby osób, do których się dzwoni, według wykształcenia, płci itp. Laur ma np. kategorię pierniki. Żeby dowiedzieć si, jaki piernik jest najpopularniejszy, trzeba skonstruować próbę ludzi, którzy jedzą pierniki, czyli zadzwonić np. do 13 tys. osób, a następnie z nich wybrać tysiąc do konkretnego badania.

Czym jest więc Laur? – Sondą. Taką, jaką robi się np. przy okazji talk-show w telewizji – twierdzi Wódkowski. Zapowiada, że PTBRiO będzie interweniować w sprawie posługiwania się przez Laur słowem sondaż.

Organizator nie ujawnia na stronie, ile głosów oddano na dany produkt. Jak twierdzi, takie dane konsumentów nie interesują. Ile więc trzeba głosów, aby wygrać „największy projekt konsumencki w kraju”? 20 tys.? 10 tys.? Tysiąc? Po kilku rozmowach organizator ujawnia część danych. W 2009 r. zwycięska wśród producentów skarpet Wola zdobyła 179 głosów, a w kategorii nawozy do upraw warzywniczo-sadowniczych Inco-Veritas otrzymał 247 głosów (na 400).

Zwycięzca za posługiwanie się Laurem wykupuje ogłoszenie w dodatku reklamowym wydawanym przez Kowalski Pro-Media. Koszt? Tajemnica handlowa. – 15-16 tys. zł – ujawnia jedna z firm biorących udział w konkursie [to kilka razy mniej niż kosztuje profesjonalny sondaż]. – Ale my wykupiliśmy niewielką reklamę. Do tego dochodzą „niewielkie” pieniądze za licencję na wykorzystywanie logo. Organizator tłumaczy, że bierze pieniądze bo musi przecież pokryć koszt prowadzenia „sondażu”.

Laureatów szczegóły zwykle nie interesują. Prezes linii lotniczej: – Nie zadawaliśmy pytań o liczbę oddanych na nas głosów. Byłoby to niegrzeczne. Moduł reklamowy? Owszem, wykupiliśmy. Czy 200-300 głosów dla zwycięzcy to dużo? – Z jednej strony mało, patrząc na liczbę obsługiwanych przez nas klientów. Z drugiej dużo – wymijająco odpowiada prezes.

Działy PR za to momentalnie wykorzystują informacje o Laurze w reklamach oraz informacjach prasowych. Jak tłumaczy Piotr Haman, wiceprezes zarządu firmy Cursor zajmującej się tzw. wsparciem sprzedaży w sklepach, firmy liczą, że informację o nagrodzie podadzą media, a w konsekwencji zwiększy się zainteresowanie produktem przez kupujących.

„Ostatnie lata dowiodły, że najchętniej sięgamy po towary i usługi rekomendowane przez bliskich i znajomych, czyli w rzeczywistości – innych konsumentów. Projekt Laur Konsumenta doskonale odzwierciedla to zjawisko”.

gazeta.pl

Herszt mafii w bazylice

– Dlaczego herszt rzymskich morderców Enrico De Pedis spoczywa w sarkofagu w bazylice św. Apolinarego? Niech Kościół, który tyle mówi o walce z mafią, wreszcie go stamtąd usunie! – apeluje były burmistrz Rzymu Walter Veltroni.

Wokół grobowca Renatina, bo tak cały Rzym nazywał Enrica De Pedisa do jego zabójstwa w przestępczych porachunkach w 1990 r., do dziś kręcą się prokuratorzy i dziennikarze badający najgłośniejsze afery Włoch. Choć pochówek świeckiego katolika na terenie kościoła jest zasadniczo zakazany przez obecne prawo kanoniczne, to szczątki Renatina trafiły do jednej z najbardziej prestiżowych rzymskich bazylik za zgodą kard. Uga Polettiego. Był on wówczas wikariuszem Rzymu, czyli zastępcą Jana Pawła II w obowiązkach biskupa diecezji rzymskiej.

„Zostawcie Renatina w spokoju!” – takie pogróżki dostali dziennikarze telewizji RAI 3, kiedy w 1997 r. ujawnili skrywany wcześniej grób De Pedisa, który był szefem Bandy z Magliany powiązanej z sycylijską Cosa Nostra, neapolitańską camorrą oraz bojówkami skrajnej prawicy. Banda della Magliana kontrolowała półświatek Rzymu od końca lat 70. do początku lat 90., a zdaniem wielu dziennikarzy śledczych jej macki sięgały też ważnych polityków i hierarchów.

Kardynał Poletti? – Bardzo ufał mojemu Renatinowi. Byli w zażyłej przyjaźni. Uwielbiali długie, serdeczne pogawędki – wspomina wieloletnia kochanka herszta Sabrina Minardi w wywiadzie rzece „Segreto Criminale”.

Kto nie daje wiary jej wyznaniom, staje – jak podkreśla publicysta „L’Espresso” Gianluca Di Feo – przed trudną do rozwikłania kwestią, z jakich innych powodów nieżyjący już kard. Poletti mógłby uhonorować Renatina pochówkiem w bazylice, zwłaszcza że już w 1990 r. wysłanników Bandy z Magliany oskarżano o zgładzenie dziennikarza Carmine Picorelliego, handel narkotykami i kontrolę nad rzymskimi burdelami.

Kościół żyje do dziś nierzadko w symbiozie z mafią, zwłaszcza na włoskim Południu, ale coraz więcej biskupów próbuje zburzyć tę koegzystencję proboszczów i mafiosów. Przeciw mafii ostro występowali i Jan Paweł II, i Benedykt XVI.

– Batalia prowadzona przez Kościół i Benedykta XVI mogłaby zyskać, gdyby wzbogaciła się o konkretne i jednocześnie symboliczne gesty. Usuńcie grób De Pedisa z bazyliki! – apeluje były przywódca centrolewicy Walter Veltroni. Watykan odpowiada, że zrobi to, kiedy o ekshumację poproszą władze świeckie.

Kochanka Renatina wspomina, jak zanosiła do abp. Paula Marcinkusa (ówczesnego szefa banku Watykanu) torby z pieniędzmi mafii i Bandy z Magliany, które lokowano na tajnym koncie De Pedisa w Watykanie. – Głupia byłam. Nie uszczknęłam nic z tych milionów. Zatrzymywałam tylko opróżnione torby firmy Luis Vuitton – wspomina Sabrina Minardi.

Jednak pełna tajność banku Watykanu w latach 80. umożliwiała nie tylko gigantyczne finansowe przekręty z udziałem mafii, skorumpowanych polityków oraz hierarchów, lecz także – co włoskie media zgodnie powtarzają od lat – pozwalała na poufną pomoc finansową m.in. na rzecz antykomunistycznych contras w Nikaragui czy też polskiej opozycji. O ile pieniądze dla contras miały pochodzić głównie z USA, to opór wobec komunistycznych reżimów w Europie miał być wspomagany przez papieski Fundusz Charytatywny.

Ludzie Bandy z Magliany są wśród podejrzanych o zamordowanie Roberta Calviego w 1982 r. Miał on grozić zdemaskowaniem operacji banku watykańskiego i współpracującego z nim Banco Ambrosiano, w którym Watykan był większościowym udziałowcem w latach 70. Wprawdzie sąd uniewinnił w tym roku byłego członka Bandy Ernesta Diotalleviego (proces rozpoczął się dopiero w 2007 r., wcześniej obowiązywała teza o samobójstwie Calviego), ale prokuratura zapowiada kolejny proces.

O ile sprawa Calviego jest wiązana z mafijnymi operacjami z udziałem banku abp. Marcinkusa, to porwanie 15-letniej obywatelki Watykanu Emanueli Orlandi w 1983 r. mogło być związane bądź z mafią, bądź z „przelewami politycznymi”. Śledczy sprawdzają od 2005 r. zeznania byłych członków Bandy z Magliany, że to właśnie wysłannicy De Pedisa uprowadzili Orlandi.

Dlaczego? Jedna z wersji mówi, że chodziło o zastraszenie tych urzędników Watykanu, którzy chcą zrobić porządek z tajnymi kontami mafii i polityków. Natomiast dziennikarz śledczy Pino Nicotri twierdzi, że to służby wschodnioeuropejskie chciały zastraszyć Watykan, by przerwał pomoc dla antykomunistycznej opozycji. W każdej z wersji Banda mogła być źródłem morderców do wynajęcia.

Orlandi nigdy się nie odnalazła, a prokuratura niedawno zaczęła traktować na serio doniesienia, że jej szczątki mogą być ukryte przez Bandę w sarkofagu, gdzie potem złożono De Pedisa.

Renatino staje się teraz we Włoszech pośmiertnym celebrytą – jego losy zostały pokazane w fabularyzowanym filmie „Dandi”, a zespół AmorFou nagrał o nim piosenkę. Śpiewano ją we wrześniu na niewielkim koncercie niedaleko bazyliki św. Apolinarego.

Źródło: Gazeta Wyborcza

Busko-Zdrój: 8 policjantów drogówki zatrzymanych za korupcję.

Ośmiu policjantów drogówki z komendy powiatowej policji w Busku-Zdroju zatrzymano we wtorek po południu pod zarzutem korupcji – dowiedziała się „Gazeta Wyborcza Kielce”. To niemal cały wydział ruchu drogowego w tamtejszej komendzie.

Policjantów zatrzymało Biuro Spraw Wewnętrznych Komendy Głównej Policji na polecenie Prokuratury Okręgowej w Kielcach. Według naszych nieoficjalnych informacji zatrzymani brali łapówki od kierowców w zamian za odstąpienie od karania osób, które popełniały wykroczenia drogowe.

Przed chwilą informacje „Gazety Wyborczej Kielce” potwierdziło biuro prasowe świętokrzyskiej policji. „Jest to realizacja sprawy prowadzonej od kilku miesięcy. Sprawa ta nie ujrzałaby światła dziennego, gdyby nie zaangażowanie Komendanta Powiatowego Policji w Busku-Zdroju, który jako pierwszy zauważył symptomy mogące świadczyć o nieprawidłowościach w komendzie. Zgodnie z procedurami poinformował o swoich spostrzeżeniach i wątpliwościach Komendanta Wojewódzkiego Policji, a ten powiadomił Biuro Spraw Wewnętrznych Komendy Głównej Policji. Kolejne ustalenia, już w ścisłej współpracy z kierownictwem tej jednostki pozwoliły na zebranie materiału dowodowego obciążającego zatrzymanych” – czytamy w komunikacie.

Ośmiu zatrzymanych to większość policjantów drogówki w tej komendzie. „W miejsce zatrzymanych funkcjonariuszy na teren tego powiatu skierowano policjantów grupy wsparcia Wydziału Ruchu Drogowego Komendy Wojewódzkiej Policji w Kielcach, którzy realizując przydzielone zadania będą teraz strzegli bezpieczeństwa na drogach powiatu buskiego” – napisało biuro prasowe świętokrzyskiej policji.

Źródło: Gazeta Wyborcza Kielce

Katowice: Pełnomocnik Kościoła w rękach agentów CBA

Marek P., pełnomocnik kościoła przed komisją majątkową MSWiA został zatrzymany przez CBA. Zarzuty: korupcja i gigantyczne oszustwa. Gliwicka prokuratura złożyła wniosek o jego aresztowanie. Marek P. to były oficer śląskiej Służby Bezpieczeństwa, który wkradł się w łaski Kościoła i przez kilkanaście lat zajmował się odzyskiwaniem dla niego utraconego majątku. Decyzje w tej sprawie wydaje komisja majątkowa MSWiA i stanowi to rekompensatę za nieruchomości i grunty zabrane Kościołowi w czasach PRL-u.

Parafie z całego kraju prosiły Marka P., aby reprezentował je przed komisją majątkową. Były oficer SB był bowiem nie tylko skuteczny, ale także potrafił sprawić, że członkowie komisji akceptowali niską wycenę przekazywanych terenów. Chodziło o to, aby Kościół dostał jak najwięcej hektarów. Marek P. pośredniczył potem w ich sprzedaży.

Na współpracy z Kościołem Marek P. dorobił się majątku, ma świetnie prosperujące firmy w Bielsku-Białej i Krakowie. W niedzielę na zlecenie gliwickiej prokuratury został zatrzymany przez agentów Centralnego Biura Antykorupcyjnego. – Przedstawiliśmy mu cztery zarzuty dotyczące korumpowania członka komisji majątkowej oraz oszustw na ponad 10 mln zł – potwierdził nam prokurator Michał Szułczyński, rzecznik prasowy Prokuratury Okręgowej w Gliwicach, która prowadzi śledztwo w sprawie nieprawidłowości przy odzyskiwaniu kościelnej ziemi. We wtorek do sądu trafił wniosek o jego aresztowanie.

Według naszych informacji zatrzymanie Marka P. było możliwe dzięki zeznaniom Dariusza Moskały, jego byłego bliskiego współpracownika. Moskala zasiadał w zarządach wszystkich spółek kontrolowanych przez Marka P. Kiedy poróżnił się z nim o pieniądze, zaczął zeznawać o interesach byłego oficera SB. Zdradził też, dlaczego był on tak skuteczny w odzyskiwaniu kościelnego majątku.

Moskała opowiedział śledczym m.in., że na polecenie Marka P. dał 20 tys. zł łapówki reprezentującemu stronę kościelną członkowi komisji majątkowej MSWiA. Po co była łapówka? Aby komisja wydała pozytywną decyzję o przyznaniu parafii, której pełnomocnikiem była Marek P., odpowiedniej rekompensaty.

Według prokuratury Marek P. wyszukiwał też rzeczoznawców, którzy wydawali fałszywe opinie co do wyceny gruntów, o zwrot których ubiegał się Kościół. Tak było m.in. z nieruchomościami przejętymi w Zabrzu przez działające przy krakowskim zakonie albertynek Towarzystwo Pomocy dla Bezdomnych im. Brata Alberta. Biegły, który sporządził dla niego opinię grunty wycenił na 7 mln zł, kiedy ich faktyczna wartość wynosiła co najmniej 40 mln zł. Zaraz po otrzymaniu tej działki albertynki sprzedały je firmie TDJ Investments, która należy do Tomasza D. (ma przedstawione zarzuty w sprawie handlu kościelną ziemią), jednego z najbogatszych Polaków.

Kilka miesięcy temu „Rzeczpospolita” ujawniła, że Marek P. już rok temu przygotowywał się do zatrzymania przez służby specjalne i zdeponował u Moskały 13 kartonów z dokumentacją dotycząca swojej działalności przed komisją majątkową. Dodatkowo założył w Czechach firmę, która miała przejąć udziały w jego polskich firmach.

W ciągu 19 lat działalności komisja majątkowa przy MSWiA przekazała Kościołowi 490 nieruchomości, w tym m.in. 19 szpitali, 8 domów dziecka, 26 szkół, 9 przedszkoli, 3 muzea, teatry i biblioteki. Ponadto budynki archiwum, prokuratury, sądu, izby skarbowej, operetki, a nawet browar. Wartość nieruchomości zwróconych lub przekazanych w zamian – gdy przedwojennej własności nie można było zwrócić – to 24,1 mld zł! Kolejne 107,5 mln zł to rekompensaty oraz odszkodowania wypłacone gotówce.

W tym czasie Marek P. reprezentował przed komisją interesy m.in. krakowskich albertynek, bazyliki Mariackiej w Krakowie, parafii Jana Chrzciciela w Bielsku-Białej, sióstr elżbietanek, czy też Polskiej Kongregacji Cystersów.

Kim jest Marek P.

Na początku lat 70. Marek P. przeniósł się z MO do Służby Bezpieczeństwa w Katowicach. Był inspektorem w wydziale śledczym, zajmował się sprawami gospodarczymi. „Newsweek” ujawnił, że miał 12 kontaktow operacyjnych i trzech tajnych współpracowników. W trakcie służby skończył studium nauk spolecznych przy komitecie wojewódzkim PZPR w Katowicach. Pod koniec lat 70. wyjechał do Austrii, gdzie zajął się biznesmen. Do Polski wrócił w latach 90. Według „Newsweeka” widywano go u arcybiskupa Damiana Zimonia, metropolity górnośląskiego oraz biskupa Tadeusza Rakoczego, biskupa diecezji bielsko-żywieckiej.Wtedy też zaczął odzyskiwać majątek dla Kościoła. – Wszystko, co robię, robię zgodnie z prawem – mówił na kilka miesięcy temu P.

Źródło: Gazeta Wyborcza Katowice

Warszawa: Minister ds. równouprawnienia – szkoła katolicka może odmówić zatrudnienia lesbijce

Szkoła katolicka może odmówić zatrudnienia lesbijce. Tak twierdzi minister ds. równouprawnienia Elżbiety Radziszewskiej. Jej wypowiedź wzbudziła protest organizacji broniących praw mniejszości seksualnych – podaje portal tvp.info. – Minister złamała zasadę niedyskryminacji – mówi Elżbieta Czyż z Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka.

Dziennikarka ”Gościa Niedzielnego” zapytała minister Radziszewską, czy szkoła katolicka, która odmówi zatrudnienia zadeklarowanej lesbijce, może zostać pozwana do sądu. – Oczywiście nie! I właśnie nowa ustawa precyzuje takie sytuacje (wcześniej nie było to uregulowane). Szkoły katolickie czy wyznaniowe mogą się kierować własnymi wartościami i zasadami – odpowiedziała Elżbieta Radziszewska.

– To boli, że minister odpowiedzialna za tolerancję promuje nietolerancję. W dodatku w ogóle nie orientuje się w przepisach. Polski kodeks pracy i przepisy unijne zabraniają dyskryminacji ze względu na orientację seksualną. Na terenie Unii Europejskiej sądy niejednokrotnie brały stronę osób zwalnianych z pracy z powodu orientacji – powiedział portalowi tvp.info Robert Biedroń z Kampanii Przeciw Homofobii.

Co o sprawie mówi minister Elżbieta Radziszewska? W rozmowie z portalem tvp.info mówi, że nie żałuje swojej wypowiedzi dla „Gościa Niedzielnego”. Jej zdaniem, prawo szkół katolickich do niezatrudniania gejów wynika wprost z przepisów unijnych. – Jeśli ktoś się z tym nie zgadza, niech pisze protest do Komisji Europejskiej. Rzeczą nieprzyzwoitą jest posądzanie mnie o homofobię – protestuje.

Warszawa: Policjanci mogli fałszować dowody ws. „gangu obcinaczy palców”

Policjanci, prowadzący śledztwo w sprawie gangu tak zwanych „obcinaczy palców”, mogli fałszować dowody – informuje „Rzeczpospolita”. Rzecz dotyczy serii porwań w latach 2003 – 2005 na Mazowszu. Sprawa jest niecodzienna ze względu na kaliber podejrzeń i fakt, że doniesienie złożył sam komendant główny policji gen. Andrzej Matejuk – podkreśla „Rzeczpospolita”.

Zarzuty dotyczą policjantów prowadzących przed laty śledztwo w sprawie tzw. gangu obcinaczy palców. W latach 2003 – 2005 w Polsce miała miejsce seria porwań. Przestępcy chcąc dodatkowo zastraszyć rodziny ofiar i skuteczniej wymusić okup, przesyłali im obcięte palce uprowadzonych. Stąd nazwa tej grupy.

W 2008 r., w mieszkaniu jednego z policjantów prowadzących sprawę porywaczy, znaleziono skonfiskowane jednemu z gangsterów telefony komórkowe. Z informacji gazety wynika też, że jeden z funkcjonariuszy miał trzymać w domu inny dowód – kosmyk włosów jednej z osób porwanych i włos zabezpieczony na miejscu porwania. To przykuło uwagę Biura Spraw Wewnętrznych w policji.

Pojawiły się podejrzenia o wymuszanie zeznań świadków i podejrzanych, a także nadużycia w postaci pobieżnego przypisywania niektórych porwań tym samym osobom. Prowadzący śledztwo chcieli się w ten sposób wykazać dużą skutecznością swoich działań.

Do dzisiaj nikomu nie przedstawiono zarzutów, a śledztwo potrwa jeszcze kilka miesięcy – dowiedziała się od prokuratorów „Rzeczpospolita”. Komendant główny policji, generał Andrzej Matejuk, złożył doniesienie w sprawie przekroczenia przez policjantów uprawnień.

Źródło: „Rz”