Pinior: Rząd utrudniał wyjaśnienie sprawy więźniów CIA

– W interesie polskiej demokracji jest odtajnienie prokuratorskiego śledztwa w sprawie polskiego więzienia CIA – uważa Józef Pinior, który badał tę sprawę jako poseł do PE

Jacek Harłukowicz: W dokumencie, na który powołuje się Associated Press, CIA oficjalnie przyznaje, że w Polsce istniało tajne więzienie. Pana jako członka specjalnej komisji Parlamentu Europejskiego badającej tę sprawę chyba to specjalnie nie dziwi?

Józef Pinior: Nie jestem tym zaskoczony. Te informacje kolejny raz dowodzą nie tylko tego, że w Polsce istniał tego typu ośrodek, ale że w stosunku do osób w nim przetrzymywanych stosowano metody śledcze w sposób jednoznaczny traktowane jako tortury. To niedopuszczalne.

Co, jeśli te informacje miałyby się potwierdzić?

– Mielibyśmy do czynienia z oczywistym przestępstwem wojennym. Polski kodeks karny w art. 123 par. 2 mówi wyraźnie, że kto narusza prawo międzynarodowe, powodując u jeńców wojennych obrażenia, lub poddaje ich torturom, podlega karze od 5 do 25 lat pozbawienia wolności. Nie ma tu nic do rzeczy, czy dokonywał tego wywiad polski, czy amerykański.

Pracując w komisji w latach 2006-2007, nie zdawaliście sobie sprawy, że w tajnych więzieniach mogą być stosowane tortury?

– Od początku było wiadomo, że te placówki powstały tylko dlatego, że amerykańskie służby nie mogły stosować u siebie takich metod. Różnica np. między więzieniem w Guantanamo a tzw. black sites jest taka, że Guantanamo nie obejmuje wprawdzie jurysdykcja amerykańskich sądów cywilnych, ale kontroluje je sąd wojskowy. Mimo że budzi ono dyskusje w świecie, bo przetrzymywane tam osoby nie mają statusu więźniów wojennych i nie obejmuje ich konwencja genewska, to mają zapewniony monitoring sądownictwa. Wojskowego, ale zawsze sądownictwa. Istota tajnych ośrodków CIA polegała na tym, że nie podlegały one żadnej kontroli. Do ich lokalizacji wybierano więc kraje niepraworządne, takie jak Afganistan czy Maroko. Szokujące jest, że do tej kategorii zakwalifikowano też Polskę, w której stosowania tortur zakazuje nie tylko konstytucja, lecz także podpisane traktaty międzynarodowe.

Czy zetknęliście się wówczas z nazwiskiem Abd Al-Rahima Al-Naszriego?

– Tak, jego nazwisko znajdowało się na posiadanej przez nas liście kilkunastu osób, co do których istniały podejrzenia, że mogły być przetrzymywane w tajnych więzieniach CIA w Polsce. Nie mieliśmy dokładnych informacji, jak wyglądały śledztwa, ale wśród członków komisji panowało niemal powszechne przekonanie, że były tortury. Media amerykańskie donosiły wówczas, że polskie służby specjalne wręcz paliły się do stosowania tortur.

W czasie badania sprawy komisja w listopadzie 2006 r. odwiedziła Polskę.

– To była prawdziwa katastrofa. Rząd na spotkanie z nami wydelegował podsekretarza stanu Marka Pasionka, który już na samym początku poinformował, że nie jest członkiem rządu, a potem – i była to jedyna jego odpowiedź na nasze pytania – odczytał nam fragment konstytucji mówiący o tym, że w Polsce zabronione jest stosowanie tortur. To miał być dowód, że ośrodki w Polsce istnieć nie mogły.

W innych krajach europejskich spotykali się z nami nie tylko członkowie rządów, lecz także przedstawiciele parlamentów. W Polsce przewodniczący komisji ds. służb specjalnych Marek Biernacki nawet nie odpowiedział na nasze zaproszenie. Ta obstrukcja ze strony rządu i polskiego parlamentu była dla moich kolegów z Parlamentu Europejskiego szokiem.

Na lotnisko w Szymanach również nie zostaliście wpuszczeni.

– Bardzo chcieliśmy odwiedzić Szymany, bo to przecież kluczowe miejsce dla sprawy, ale zrobiono wszystko, by nam to uniemożliwić. Odczuwaliśmy, że wręcz bano się naszej obecności. Odmówiono nam np. rejestru lotów samolotów cywilnych, które tam lądowały. Najpierw zasłaniano się najwyższą tajemnicą państwową, potem tłumaczono, że te dokumenty zostały zniszczone. Wszystko to wzbudzało w nas pewność, że polski rząd próbuje przed nami coś ukrywać. A dokumenty na temat lotów dostaliśmy od Eurolotu.

Były premier Leszek Miller i były prezydent Aleksander Kwaśniewski uparcie twierdzą, że więzień nie było. Komentarza odmawia obecny premier Donald Tusk, który dwa lata temu zapowiadał, że zwolni z tajemnicy państwowej wszystkich, którzy mogą coś na ten temat wiedzieć.

– Na obronę Tuska należy jednak podkreślić, że to z jego inicjatywy ruszyło prokuratorskie śledztwo w tej sprawie.

Trwa ono dwa lata i jest objęte całkowitą tajemnicą.

– W interesie polskiej demokracji jest jego odtajnienie, zaprezentowanie opinii publicznej, jaką prokuratura ma wiedzę w tej sprawie. To ważne, by Polacy mogli sobie wyrobić zdanie na temat działalności państwa, a polski system polityczny mógł naprawić ewentualne miejsca, które osłabiają funkcjonowanie demokracji. To może być katharsis polskich służb specjalnych.

*Józef Pinior – były poseł Parlamentu Europejskiego, w poprzedniej kadencji wiceprzewodniczący podkomisji ds. praw człowieka i członek komisji tymczasowej ds. zbadania sprawy wykorzystywania krajów europejskich przez CIA do transportu i nielegalnego przetrzymywania więźniów. W PRL działacz opozycji demokratycznej, wielokrotnie więziony

Źródło: Gazeta Wyborcza Wrocław

Warszawa: Dlaczego nie uratowano Ewy?

Co z tego, że mamy w szpitalu nowoczesny sprzęt, którym chwalimy się w telewizji? W weekend nie ma nikogo, kto może opisać zdjęcia tomografu. Boję się, że do śmierci pani Ewy mogła przyczynić się ta polska bylejakość. W piątek tuż po godz. 18 45-letnia Ewa Trautman wychodzi od okulisty; rutynowe badanie. Nagle upada na chodnik. Zbiegają się przechodnie, ktoś z komórki dzwoni po pogotowie.

Warszawa, ul. Bobrowiecka!

Erka wiezie Ewę do najbliższego szpitala, pięć osiedlowych ulic dalej. Szpital Czerniakowski uchodzi za jeden z najlepiej wyposażonych w stolicy. W styczniu uruchomił Szpitalny Oddział Ratunkowy. Dyżuruje całą dobę, ma nowy, supernowoczesny sprzęt.

Gdy wnoszą Ewę na oddział, jest jeszcze przytomna. Ma drgawki, wysoką temperaturę, szybko rośnie jej ciśnienie. W ciągu godziny do szpitala przyjeżdża jej mąż Tomasz i 19-letnia córka Ola. Ewa ma otwarte oczy, uśmiecha się na ich widok.

Tomasz: – Lekarka wyglądała na bardziej przerażoną ode mnie. Nie potrafiła powiedzieć, co działo się z żoną.

Dyżur na oddziale ratunkowym ma Joanna Rutkowska. Od razu zleca badanie tomografem. Ale jest problem – ostatni radiolog wyszedł z pracy o godz. 14. Kolejny przyjdzie dopiero w poniedziałek.

Doktor Rutkowska sama więc musi zanalizować zdjęcie i postawić diagnozę. Choć dopiero zaczęła specjalizację neurologiczną, nie ma jeszcze 30 lat, niedawno ukończyła studia medyczne – nie ma kogo się poradzić.

Bierze komórkę, fotografuje zdjęcie z tomografu i wysyła MMS-a do prof. Jerzego Jurkiewicza, neurochirurga. Profesor jest ordynatorem w Szpitalu Bielańskim, ale z Czerniakowskim podpisał umowę na konsultację trudniejszych przypadków.

71-letni prof. Jurkiewicz nie przyjeżdża w nocy do szpitala, stan Ewy ocenia na podstawie zdjęcia z komórki. Nie wiemy, co dokładnie radzi młodszej koleżance. Po rozmowie z profesorem Rutkowska notuje: „pacjentka niezakwalifikowana do leczenia operacyjnego”.

Rutkowska informuje męża Ewy, że to najprawdopodobniej napad padaczkowy, neuroinfekcja, co może oznaczać wirusowe zapalenie opon mózgowych. Pewności nie ma.

– Padaczka? – mąż się dziwi. – Żona na padaczkę nigdy nie chorowała. W ogóle nie chorowała, skarżyła się tylko na ciśnienie.

Ewa trafia na oddział neurologiczny. Dostaje leki przeciwobrzękowe, przeciwdrgawkowe i płyny.

W oczekiwaniu na radiologa

W sobotę stan Ewy znacznie się pogarsza. Neurolog Krzysztof Czuperski notuje: „nieprzytomna, bez kontaktu słownego”.

Personel szpitala słyszy, jak Czuperski dzwoni do Szpitala Zakaźnego przy ul. Wolskiej i pyta, czy mogą zabrać pacjentkę. Odpowiedź: nie ma miejsc.

Doktor Czuperski zleca drugie badanie tomografem. Radiologów nie ma w pracy, więc sam interpretuje zdjęcie. Za radą kolegi z Zakaźnego dorzuca Ewie antybiotyki i leki przeciwgorączkowe.

W niedzielę stan Ewy jest tak zły, że przewożą ją na oddział intensywnej terapii. Doktor Małgorzata Radzymińska notuje: „pacjentka przywieziona z podejrzeniem wirusowego zapalenia opon mózgowych”. Podaje Ewie leki przeciwwirusowe.

Ewa traci oddech, Radzymińska każe podłączyć ją do respiratora.

Choć Ewa leży na intensywnej terapii, przy łóżku na zmianę są rodzice, teściowie. Mąż prawie ze szpitala nie wychodzi, wciąż dopytuje, co się dzieje z Ewą.

– Pewności nie ma.

Radiolog (nazwiska nie znamy) przychodzi do pracy w poniedziałek, ale zdjęcia tomograficzne wykonane w piątek i sobotę opisane zostają dopiero we wtorek i w środę.

Niedoskonałość techniczna

Mąż Ewy dzwoni do jej pracy, zawiadamia, że Ewa jest w szpitalu. Telefon odbiera Andrzej Rutkowski, współwłaściciel firmy (przypadkowa zbieżność nazwiska z lekarką). Firma zajmuje się dystrybucją środków do higieny ust, Ewa pracuje tu od 16 lat, jest szefową sekretariatu.

Wieczorem, już w domu, Rutkowski zwierza się żonie. Beata jest prawniczką, pracuje jako radca w Banku Ochrony Środowiska. Ewę poznała dopiero dwa miesiące wcześniej na weselu znajomych. Oboje są zmartwieni, ale na razie nie wiedzą, jak pomóc.

We wtorek Tomasz widzi, że do Szpitala Czerniakowskiego przyjeżdża w końcu prof. Jurkiewicz. Dołącza do niego inna konsultantka, radiolożka ze Szpitala Bródnowskiego (nazwiska nie jesteśmy pewni).

Pomagają radiolożce z Czerniakowskiego Katarzynie Karolak analizować zdjęcia tomograficzne z piątku i soboty. Sprawia im to trudność, skoro pracują nad opisem zdjęć aż do środy rano.

Prof. Jurkiewicz wpisuje do karty choroby Ewy: „Badanie tomografu komputerowego, ze względu na niedoskonałość techniczną, jest trudne do oceny. Proponuję utrzymać dotychczasowe postępowanie wobec pacjentki”.

Ostatecznie w środę prof. Jurkiewicz i inni odrzucają podejrzenia o napad padaczki i zapalenie opon mózgowych. Doktor Karolak wklepuje do komputera: „rozległe udary żylne”.

Tomasz jest zrozpaczony: od lekarzy po raz pierwszy słyszy, że żona może już z tego nie wyjść. Ale nie poddaje się.

Obdzwania inne szpitale w Warszawie. Jeszcze w środę spotyka się z neurochirurgiem z Wojskowego Instytutu Medycznego przy ul. Szaserów. Złe wiadomości: – Każdy zabieg może oznaczać, że mózg wypłynie z krwią. Żona ma duży obrzęk i wysokie ciśnienie śródczaszkowe.

Do lekarza z dyktafonem

Gdy Rutkowscy słyszą, jak źle jest z Ewą, Beata porusza niebo i ziemię. W końcu umawia Tomasza w szpitalu MSWiA przy ul. Wołoskiej. W czwartek przyjmuje ich sam dyrektor Marek Durlik. Zgadza się przejąć pacjentkę z Czerniakowskiego.

Ale Czerniakowski nie chce wypuścić Ewy. Wicedyrektor szpitala Marek Tulibacki tłumaczy: – Przeniesienie żony jest niemożliwe. Musiałaby wyrazić na to zgodę.

Tomasz wybucha: – Ale przecież jest nieprzytomna! Niczego nie podpisze!

Wybiega ze szpitala. Naradza się telefonicznie z Beatą. Postanawiają podjąć kolejną próbę wyrwania Ewy z Czerniakowskiego. Tym razem na spotkanie z dyrektorem pójdą Tomasz, Beata, jej mąż i dodatkowy świadek – jego wspólnik.

Zabierają dyktafon, nagrywają negocjacje z ukrycia: – Wiemy, że środowisko lekarskie kryje swoje błędy. Baliśmy się, że bez świadków i nagrania dyrektor wszystkiego się wyprze.

Tulibacki najpierw nie chce przyjąć całej grupy, ale Tomasz nalega: bez świadków nie porozmawiają.

Zaczyna Beata: – Nie ma takiej prawnej możliwości, żeby pan odmówił wydania pacjentki.

Dyrektor oponuje: – Jest. Wskazania medyczne.

Beata naciska: – Jeżeli pan odmawia, to proszę to na piśmie. Ja wtedy idę do prokuratury z prośbą o nakaz.

Dyrektor nagle mięknie: – Pani mnie chyba nie zrozumiała. Nie widzę przeciwwskazań, by przewieźć pacjentkę, ale muszę porozmawiać z dyrektorem szpitala MSWiA.

Tajny informator

W czwartek ok. godz. 15 karetka wiezie Ewę na Wołoską. Lekarze powtarzają część badań, szybko stawiają diagnozę. Dyrektor Durlik dzwoni już o godz. 16.45: – Pani Ewa ma rozległy udar pnia mózgu.

Niestety, Piotr Orlicz, kierownik oddziału intensywnej terapii, podejrzewa śmierć pnia mózgu. Po czterech dniach – w poniedziałek – potwierdza to komisja lekarska. Następnego dnia zbiera się kolejna komisja. Diagnoza ta sama.

We wtorek 24 sierpnia po południu Ewa umiera. Tomasz jest z nią do ostatniej chwili.

Dopiero wtedy przypomina sobie, że w Szpitalu Czerniakowskim, gdy Ewa jeszcze żyła, podszedł do niego ktoś w kitlu i powiedział na boku: – Niech pan coś zrobi. W naszym szpitalu źle się dzieje.

Opowiada o tej rozmowie Rutkowskim. Oni odnajdują tego lekarza, spotykają się potajemnie. Słyszą: – Od piątku do poniedziałku w szpitalu nie było radiologa, który mógłby opisać prawidłowo zdjęcia z tomografu.

Beata znajduje rozporządzenie ministra zdrowia o szpitalnych oddziałach ratunkowych. Radiolodzy powinni w nich dyżurować na okrągło – a więc szpital łamał prawo.

Tajny informator wyciąga z systemu komputerowego szpitala opisy zdjęć, które po pięciu dniach od przyjęcia Ewy do Szpitala Czerniakowskiego redagowała radiolożka Katarzyna Karolak z pomocą prof. Jurkiewicza.

Z kolejnych wersji dokumentów wynika, że od godz. 11.46 we wtorek do godz. 9.14 w środę zmieniło się rozpoznanie. Pierwsza wersja mówi: „struktury mózgowia bez widocznych zmian ogniskowych”. Piąta, ostatnia wersja: „hypodensyjne obszary z zatarciem zróżnicowania struktur głębokich obu półkul mózgu”.

Co więcej, w kolejnych wersjach opisu zdjęć znikało krwawienie w mózgu. Jedna z pierwszych wersji mówi: „krew widoczna w komorze III”. Ostatnia: „nie uwidoczniono cech krwawienia wewnątrzczaszkowego”.

Beata Rutkowska: – Przypuszczam, że lekarze próbowali zatuszować fakt postawienia błędnej diagnozy i najprawdopodobniej dopuścili się próby fałszerstwa dokumentacji.

Beata idzie do prokuratury. – Prokuratorka słucha i ocenia, że mogło dojść do przestępstwa. Namawia, by szybko złożyć zawiadomienie, żeby mogli zabezpieczyć dowody. Składamy tego samego dnia w nocy faksem – opowiada.

Czasem mi wstyd, że jestem lekarzem

Z informatorem męża Ewy umawiam się z dala od szpitala, w kawiarni na pl. Konstytucji. Prosi o zachowanie nazwiska w tajemnicy:

– Boję się, że stracę pracę. Ale zgodziłem się zeznawać jako świadek. Nie mogę dłużej patrzeć obojętnie na to, co dzieje się w szpitalu. Panią Ewę można było uratować!

W ostatnich dwóch miesiącach mieliśmy cztery lub pięć przypadków zakrzepicy żylnej. Większość pacjentów zmarła.

Boję się, że do ich śmierci mogła przyczynić się ta polska bylejakość. Niedoświadczeni lekarze przyjmują pacjentów i stawiają pierwszą, kluczową diagnozę. Mamy weekend i nikt bardziej doświadczony się nie kwapi, żeby im pomóc.

Co z tego, że mamy nowoczesny sprzęt, którym chwalimy się w telewizji? Z pracy odeszli radiolodzy, dyrektor nie chciał się zgodzić na podwyżkę. Ci, co zostali, nie dają rady dyżurować całą dobę. W weekend nie ma nikogo, kto może opisać zdjęcia tomografu.

Czasem mi wstyd, że jestem lekarzem. Część z nas zapomina o przysiędze Hipokratesa – po pierwsze: nie szkodzić. Może po śmierci pani Ewy coś się w końcu w naszym szpitalu, w Polsce zmieni?

Chcę wierzyć, że zrobiliśmy wszystko

Czy lekarze Szpitala Czerniakowskiego uważają, że zrobili wszystko, by ratować Ewę?

Dyrektor Leszek Wójtowicz: – Chcę wierzyć, że moi koledzy zrobili wszystko.

Wicedyrektor Tulibacki: – Wciąż zadaję sobie to pytanie. To był wyjątkowo trudny przypadek. Doświadczeni radiolodzy mówili, że widzieli takie tylko w książkach. Myślę, że nic więcej nie można było zrobić. Trafiła do nas za późno.

Dlaczego młodzi lekarze dyżurujący w oddziale ratunkowym nie mają wsparcia doświadczonych kolegów?

Tulibacki: – Każdy młody lekarz musi mieć trzy dyżury w miesiącu. W razie wątpliwości może zadzwonić do konsultantów. Tak było w tym wypadku.

Czy to normalne, że zdjęcie z tomografu konsultuje się, oglądając je w komórce?

Wójtowicz: – Zdjęcie przesyła się MMS-em, ale odczytuje się na komputerze, można sobie powiększyć. Jeśli są wątpliwości, konsultant przyjeżdża do szpitala.

Prof. Jurkiewicz: – Byłem 251 km od Warszawy, nie mogłem przyjechać. Zdjęcie oglądałem w komórce. Tak się robi, kiedy nie ma innej możliwości. Ja się czuję za opis odpowiedzialny. Lekarz może do mnie też zadzwonić i tylko opisać zdjęcie, ale zamiast tego lepiej chyba, kiedy wyśle MMS-a.

Czy profesor ma sobie coś do zarzucenia?

– Oczywiście, trzeba przeanalizować przyczyny choroby i zastanowić się w gronie lekarzy, czy można było postąpić inaczej. Ale robi się tak w każdym trudnym przypadku. Więcej na tym etapie nie mogę powiedzieć, obowiązuje mnie tajemnica lekarska.

Nie potrafię przejść obojętnie

Wczoraj do męża Ewy zadzwonili kolejni pracownicy Szpitala Czerniakowskiego. Powiedzieli, że grupa lekarzy chce opowiedzieć o nieprawidłowościach, które mogły mieć wpływ na śmierć Ewy: – Nie chcemy odpowiadać karnie za błędy dyrekcji.

Przyczyna śmierci Ewy wciąż jest zagadką, więcej będzie wiadomo po sekcji.

Andrzej Rutkowski wynajął kancelarię prawną, która ma kontynuować prywatne śledztwo w sprawie jego pracownicy i walczyć o odszkodowanie dla męża i córki Ewy.

Beata Rutkowska: – Nie znałam dobrze Ewy, zaangażowałam się w to z czystej potrzeby ukarania winnych. Jak widzę, że dzieje się coś złego, to nie potrafię przejść obojętnie. Chcę tego samego nauczyć moje dorastające córki.

Warszawa: Szokująca śmierć w szpitalu.

To jedna z najbardziej bulwersujących spraw, jakie ostatnio wydarzyły się w warszawskich szpitalach. 45-letnia Ewa Trautman w piątek zasłabła na ulicy. Ktoś zadzwonił po karetkę. Ewa trafiła do Szpitala Czerniakowskiego. Tam zrobiono jej tomografię, ale aż do wtorku nie opisano wyniku badań, bo… radiolog skończył pracę w piątek o 14. W tym czasie kobieta, ukochana żona Tomasza i matka Oli, umierała na szpitalnym łóżku.

– Moja żona zmarła przez bylejakość warszawskich lekarzy. Przez nich straciłem żonę, a moja córka jest sierotą – to dramatyczne i pełne bólu wyznanie to słowa Tomasza Trautmana, który historię śmierci swojej ukochanej żony opisał w rozmowie z dziennikarzami „Gazety Wyborczej”. Wcześniej o tej bulwersującej śmierci informowała stacja TVN.

Ewa Trautman zasłabła na ulicy. Miał pecha, bo zły los dopadł ją 13 sierpnia w piątek po południu. A wtedy w wielu szpitalach panuje już atmosfera „fiesty i maniany”. W szpitalach zostają okrojone zespoły, personel udaje się na weekend, a część obowiązków zostaje odłożona na potem.

Pacjentce wykonano badanie tomograficzne na drogim sprzęcie, ale okazało się, że radiolog, który może je opisać, o godz. 14 skończył pracę. Lekarka na dyżurze sama musiała rozpoznać wyniki, chociaż dopiero zaczyna specjalizacje neurologiczną. Nie ma jeszcze 30 lat. Komórką zrobiła zdjęcie wyników i wysłała MMS do 71-letniego prof. Jerzego Jurkiewicza. Ten ma podpisaną umowę na konsultację trudnych przypadków ze Szpitalem Czerniakowskim. Profesor do szpitala nie przyjechał. Nie wiadomo też, co poradził lekarce, ale ta wpisała do karty pacjentki „niezakwalifikowana do leczenia operacyjnego” – pisze „Gazeta Wyborcza”.

Pan Tomasz dowiedział się, że jego żona miała prawdopodobnie atak padaczki (nigdy na nią nie chorowała) i ma neuroinfekcję. W sobotę stan Ewy pogorszył się. Kobieta stracił przytomność.

Ostatecznie jej badanie zostało opisane dopiero we wtorek! Kobieta umierała w tym czasie na szpitalnym łóżku. Rodzina załatwiła jej przeniesienie do innego szpitala – MSWiA. Szpital Czerniakowski nie chciał jednak wydać pacjentki! Rodzina postawiła jednak na swoim. Tyle, że na ratunek było już za późno. W szpitalu MSWiA szybko rozpoznano u chorej śmierć pnia mózgu. Ewa zmarła we wtorek 24 sierpnia.

Z Tomaszem Trautmanem skontaktował się pracownik Szpitala Czerniakowskiego. Z tym człowiekiem rozmawiali też dziennikarze „Gazety Wyborczej”. Na razie prosi o tom by nie podawać jego nazwiska. Ale będzie zeznawać w sądzie. – Boję się, że stracę pracę, ale zgodziłem się zeznawać jako świadek. Nie mogę dłużej patrzeć na to, co dzieje się w szpitalu. Sądzę, że panią Ewę można było uratować – mówi pracownik szpitala Czerniakowskiego.

Po rozmowie z FAKT.PL w sprawę obiecała się zaangażować osobiście minister zdrowia Ewa Kopacz. – Wiem, że samorząd bada tę sprawę. Ale nasz departament kontroli też przeprowadzi jej analizę. Mi samej jest bardzo przykro. Mi jako lekarzowi. Bo wiem, co czuje lekarz, który traci pacjenta. I mam nadzieję, że lekarze, którzy leczyli tę pacjentkę, czują się podobnie, niezależnie od tego, czy popełnili błąd czy nie, bo to wykaże odpowiednie postępowanie. Będę też chciała osobiście wziąć udział w wyjaśnieniu tej sprawy – mówi nam Ewa Kopacz.

fakt.pl

Strzegom: Obecny burmistrz w czasie stanu wojennego pobił bezbronnego nauczyciela

Był to zwykły dzień 1982 roku, w jednej ze szkół podstawowych nieopodal Strzegomia trwały prawie normalne lekcje. Normalne jak na stan wojenny, ale nic nie wskazywało jak tragicznie ten dzień skończy się dla jednego z nauczycieli. Nauczyciel , człowiek wielkiej kultury i wiedzy miał w swojej klasie wiele cennych zbiorów dotyczących Jana Pawła II, historii Polski, walki o wolności i niepodległość. Ale ten dzień jeszcze się nie skończył, a dla pewnego Milicjanta ze Strzegomia dopiero się zaczynał.

W pewnym momencie pod szkołę podjechała Milicyjna Nyska, wysiadło z niej kilku funkcjonariuszy, od razu udali się do gabinetu historycznego. Tam  nauczyciela, na dzień dobry dostał w twarz tak że się przewrócił, następnie zaczęło się czyszczenie gabinetu. Milicjant Markiewicz –  obecny burmistrz Strzegomia – zaczął niszczyć najpierw albumy poświęcone Janowi Pawłowi II. Wyrywał kartki, deptał zdjęcia, wycierał w nie buty, gniótł i rwał w chorym szale wszystko co trafiło mu pod ręce. Kiedy gabinet został już zniszczony, przyszedł czas aby zając się przerażonym nauczycielem. Został zakuty w kajdanki, dostał jeszcze raz w twarz aby dobrze zapamiętał kto jest tu władzą. Kiedy leżał na ziemi Milicjant Markiewicz – tak, tak drogi czytelniku to obecny burmistrz Strzegomia – zaczął go kopać i okładać pałką. Trwało to dobrą chwilę, masakrowanie leżącego człowieka widać, przynosiło Milicjantowi wiele satysfakcji. Kiedy zakończyła się ta gehenna niewinnego i bezbronnego nauczyciela, okazało się że ma uszkodzony kręgosłup. Jest wrakiem człowieka, który nie ucierpiał przez bliżej nie sprecyzowany stan wojenny, działania SB czy ZOMO. Nauczyciel ten ucierpiał tylko i wyłącznie „dzięki” Milicjantowi Lechowi Markiewiczowi – który obecnie jest burmistrzem Strzegomia.

Pomimo wielokrotnych, prób skontaktowania się z burmistrzem Lechem Markiewiczem, był on dla nas nieuchwytny. Kiedy udało się nam jednak przez sekretariat umówić na spotkanie w sprawie pobicia z 1982 roku – burmistrz kategorycznie odmówił komentarza i zakończył rozmowę.

Fakst Strzegomski okładka

Drogi burmistrzu Lechu Markiewiczu, Milicjancie który w1982 roku pobiłeś bezbronnego człowieka; zlituj się nad miastem i jego mieszkańcami. Jesteś zakałą, nikczemnym małym człowiekiem, który raz na zawsze powinien z historii tego miasta zniknąć.

Burmistrz nigdy nie przeprosił pobitego nauczyciela, co więcej później jako urzędnik nadal starał się udowodnić swoją wyższość nad biednym schorowanym człowiekiem. Jak też wiemy wszyscy, skłonności burmistrza do bicia nie wygasły wraz z wiekiem i awansem; wszyscy pamiętamy historię sprzed 4 lat, kiedy burmistrz naruszył nietykalność cielesną drugiego człowieka – młodego chłopaka w czasie wyborów. Trudno zatem oczekiwać jakiejś wielkiej zmiany, trudno się tez dziwić radnym, że biorą przykład ze swojego szefa i bija sąsiadów.

L.Cyfer

Białystok: Sprawiedliwość i syn sędziego

Syn sędziego i jednocześnie asystent sędziego w białostockim sądzie okręgowym po pijanemu staranował samochodem uliczną latarnię. Sąd jednak warunkowo umorzył jego sprawę. Prawomocnie. Był początek grudnia ub.r. O godz. 3.30 policja dostała sygnał o kierowcy daewoo nubiry, który przy ul. Mazowieckiej w Białymstoku ściął słup oświetleniowy. Sprawa jak wiele innych, no może poza tym, że szofer wydmuchał w alkomat 1,3 promila alkoholu. Kierowcą okazał się Krzysztof T., który od 2008 roku pracował w białostockim sądzie okręgowym jako asystent sędziego. I jednocześnie syn sędziego, który pracował w tym samym sądzie.

Dla mundurowych to rutynowa sytuacja. Wszczynają dwa postępowania. Jedno o spowodowanie kolizji, drugie za kierowanie pojazdem w stanie nietrzeźwości. W tej sytuacji prokuratura wysyła do sądu akt oskarżenia. Co prawda jeszcze na etapie śledztwa Krzysztof T. składał wnioski o warunkowe umorzenie całej sprawy, ale prokuratura konsekwentnie się na to nie godziła.

Co to jest warunkowe umorzenie? To taka furtka w przepisach. Niby formalnie sąd stwierdza, że człowiek popełnił przestępstwo, karze go, ale jednocześnie w myśl prawa taka osoba pozostaje niekarana. Jest to bardzo ważne np. przy zatrudnieniu we wszelkich urzędach, policji czy sądach. Osoby z wyrokami w tych miejscach są dyskwalifikowane już na samym początku.

Tajny sąd

W marcu białostocki sąd rejonowy na zamkniętym posiedzeniu, wbrew stanowisku prokuratury, zgodził się na warunkowe umorzenie sprawy Krzysztofa T. Zastosował wobec niego środek karny – bo to nawet nie jest wyrok – dwuletni okres próby, podczas którego mężczyzna nie może powtórzyć swojego zachowania, dwa lata bez prawa jazdy i nakaz zapłacenia 5 tys. zł na cel społeczny.

Prokuratura Rejonowa Białystok Południe, która prowadziła śledztwo dotyczące kierowcy od razu się odwołała od tego rozstrzygnięcia. Jej apelacja trafiła do białostockiego sądu okręgowego, w którym pracuje ojciec Krzysztofa T. Tu jednak sędziowie jak jeden wyłączyli się z rozpoznawania tej sprawy. Przekazano ją do Sądu Okręgowego w Olsztynie. Sąd wczoraj zajął się apelacją śledczych.

Odrzucił ją w całości i utrzymał werdykt białostockiego sądu.

– Sąd odwoławczy, utrzymując zaskarżony wyrok w mocy, kierował się m.in. tym, że czyn, jakiego dopuścił się oskarżony miał charakter incydentalny w jego życiu, poza tym wobec oskarżonego orzeczono środek karny i świadczenie pieniężne w dość dużym rozmiarze – poinformował „Gazetę” Piotr Zbierzchowski, rzecznik prasowy Sądu Okręgowego w Olsztynie.

Ten wyrok jest prawomocny i nie można się od niego już odwołać.

Włos nie spadł

Krzysztof T. od momentu zatrzymania do wczoraj był zawieszony w swojej pracy w sądzie. Zawieszenie polegało to na tym, iż nie wykonywał żadnych obowiązków zawodowych, choć dostawał pensję. Przez pierwsze trzy miesiące było to 100 proc. wynagrodzenia, po tym okresie 50 proc. uposażenia (pensja asystenta sędziego regulowana jest rozporządzeniem ministra sprawiedliwości i wynosi 2900-3230).

Dziś asystent sędziego będzie mógł wrócić do pracy jak gdyby nigdy nic (pod warunkiem, że z sądu w Olsztynie zostaną przesłane stosowne dokumenty). Co więcej, gdyby tylko chciał, Krzysztof T. może zostać nawet sędzią. Wystarczy, że nazbiera odpowiednio dużo stażu na dotychczasowym stanowisku i zaliczy niezbędne egzaminy. Wszak opinię nadal ma nieposzlakowaną.

Źródło: Gazeta Wyborcza Białystok

Dzierżoniów: Policjant pobił kobietę

To historia jak z romantycznego filmu. Tyle że dla 39-letniego funkcjonariusza komisariatu policji w Bielawie zakończyła się dramatem.

Policjant usłyszał w miniony piątek od prokuratora zarzut rozboju i został zawieszony w obowiązkach służbowych. – Mamy dowody na to, że Mariusz R. napadł na kobietę przed jej blokiem, tam pobił ją i okradł – mówi Emil Wojtyra, szef wydziału śledczego Prokuratury Rejonowej w Dzierżoniowie. – Sprawa wygląda bardzo poważnie – dodaje prokurator.

Napadnięta to 24-letnia Aleksandra. Piękna, młoda, ciesząca się powodzeniem u panów, mieszkanka pobliskiego Dzierżoniowa. Mariusz R. to z kolei cieszący się do tej pory dobrą opinią w pracy i poza nią policjant.

– Grzeczny, miły, miał opinię dobrego gliniarza. Ale cóż, widać miłość nie wybiera, a kobiety to same kłopoty – mówią o Mariuszu R. jego znajomi. Mężczyzna od kilku lat jest rozwodnikiem.

Aleksandrę poznał kilka tygodni temu w trakcie pracy. Prowadził postępowanie przeciwko miejscowemu sutenerowi, który wykorzystywał ją i brutalnie traktował. Kobieta występowała w tym dochodzeniu jako pokrzywdzona. Przychodziła do komisariatu na przesłuchania. Zrobiła na funkcjonariuszu bardzo dobre wrażenie. I mimo jej nie najlepszej reputacji, Mariusz R. zaproponował spotkanie. Potem drugie, kolejne, wspólne wyjście na wesele znajomego. W końcu poprosił, by z nim zamieszkała. Zakochał się, obdarowywał ją prezentami. Kupował kwiaty. Kupił też telefon komórkowy i szpilki. Aleksandra wprowadziła się do niego, ale już po kilku dniach zaczęła go zdradzać. W końcu spakowała swoje rzeczy i przeniosła się do kolejnego „narzeczonego”. Rozgoryczony policjant najpierw prosił, by wróciła, a potem zażądał, by oddała mu prezenty.

Kobieta nie chciała z nim rozmawiać. Dlatego któregoś dnia zaczaił się pod blokiem na osiedlu, na którym mieszkała. Kiedy wyszła z domu, napadł na nią. Szarpał się z kobietą na ulicy, krzyczał na nią. W końcu siłą wyrwał torebkę i zabrał z niej dwa telefony komórkowe (jeden nienależący do niego), a z nóg ściągnął jej buty, które wcześniej podarował. Zaraz potem uciekł.

Poobijana i zdenerwowana kobieta zgłosiła sprawę na komisariat. Liczni świadkowie potwierdzili jej zeznania. Sprawą od razu zainteresowała się też policja z komendantem głównym na czele.
Zaraz po tym, jak funkcjonariusz usłyszał prokuratorskie zarzuty, został zawieszony.

Jak zapewniają jego przełożeni, do służby na razie nie wróci, a jeśli zostanie oskarżony i skazany, pożegna się w ogóle z policją. Za rozbój może mu grozić nawet 10 lat więzienia.

Czarne owce w szeregach policji

Często ostatnio słychać o policjantach zamieszanych w przestępczą działalność. Trzy tygodnie temu okazało się, że policjantka z wydziału kryminalnego w Jeleniej Górze należała do gangu okradającego sklepy. Grupa, w której był też inny policjant, ma na koncie włamania do sklepów spożywczych oraz dwie próby włamań do placówek bankowych. Z kolei w Sądzie Okręgowym w Świdnicy trwa proces ośmiu, byłych już, funkcjonariuszy Komendy Powiatowej Policji w Świdnicy, którzy za łapówki, wódkę oraz usługi w agencjach towarzyskich sprzedali przestępcom informacje o prowadzonych dochodzeniach, i zajmowali się przemytem narkotyków.

Gazeta Wrocławska

Dzierżoniów: Podłość urzędników

Podłość (arogancja i zwykła ludzka niegodziwość) urzędników UM w Dzierżoniowie, którym przewodzi burmistrz Marek Piorun, osiągnęła chyba swój szczyt. Przypomnijmy, iż Prokuratura Rejonowa w Kłodzku udowodniła przekręt Marka Pioruna, Zygmunta Kuca i Andrzeja Wilkosa polegający na bezprawnej legalizacji samowoli budowlanej, a także w przypadku burmistrza Marka Pioruna na tzw. nieprawidłowościach przy przetargu. Burmistrz Marek Piorun, niczym jasnowidz, wiedział już na trzy dnie przed przetargiem kto ten przetarg wygra!!!

Ale to nie koniec urzędniczej buty… O ile tamta sprawa dotyczyła jakiś odległych może dla obywatela – choć za publiczne pieniądze – szemranych interesów burmistrza i jego świty – o tyle sprawa ujawnienia danych o stanie zdrowia osób składających skargi to już nikczemność godna SB, z którą nomen omen Marek Piorun chętnie współpracował.

Sprawa wygląda dość przerażająco i prosto zarazem. W 2005 roku mieszkaniec Ryszard P. składa skargę do Rady Miasta w Dzierżoniowie. Skarga dotyczy braku zainteresowania problemami Józefa C. innego mieszkańca Dzierżoniowa. Jak to zwykle wszystko krąży między „zapracowanymi” urzędnikami jak w kafkowskim „Procesie”, aby w końcu trafić na sesję Rady Miasta. Tam zostają upublicznione takie oto informacje o osobach składających skargę.

Józef C: niedorozwój umysłowy, zaniki pamięci, zespół psychoorganiczny, miażdżyca, niezaradny życiowo, nadużywa alkoholu, prowadzi włóczęgowski tryb życia

Ryszard P: leczony neurologicznie i psychiatrycznie, posiada umiarkowany stopień niepełnosprawności z powodu zespołu zależności alkoholowej, nieprawidłowa osobowość, logiczny kontakt utrudniony

Załącznik do uchwały RM w Dzierżoniowie

Załącznik do uchwały RM w Dzierżoniowie

Czemu to ma służyć? Segregacji społecznej, mającej na celu usprawiedliwienie urzędniczej indolencji?
Takie informacje o osobach składających skargi upublicznia dzierżoniowski urzędnik. Urzędnik który nie ma krzty skrupułów aby poniżyć człowieka i pokazać kto tu rządzi. A może, który zapomniał że urzędnik to osoba mająca za zadanie za publiczne pieniądze służyć obywatelom..?
To ma być przestroga dla wszystkich innych, którzy chcą się poskarżyć na władzę? To są najgorsze SB-eckie metody, których celem jest poniżenie tych, którzy chcą na władze podnieć rękę. A władza im tę rękę chce odrąbać, pokazać, że ręka jest zgniła, a zatem niegodna ani protestu, ani uwagi… Czy, którakolwiek z poniżonych przez was osób usłyszała przepraszam?

Osoby odpowiedzialne za ujawnienie danych o stanie zdrowia Panów Józefa C. i Ryszarda P. to radny Andrzej Darakiewicz, z-ca burmistrza Ryszard Szydłowski i przewodniczący RM Henryk Smolny. Jak widać republika koleżków trzyma się dobrze, miejmy nadzieję, że nie za długo. Panowie Darakiewicz, Szydłowski i Smolny jesteście nikczemnymi, prymitywnymi urzędnikami, którzy za nic mają ludzką godność, życzyć wam można tylko tego, aby na starość spotkała was dokładnie taka sama zapłata. Łatwo nie liczyć się z ludźmi, szczególnie tymi najsłabszymi, którzy nie potrafią się bronić.

Hodowcy długów – zarabiają na polskich szpitalach

Na chorej służbie zdrowia można świetnie zarobić. Dawni handlarze długami szpitali dzisiaj sami pożyczają szpitalom pieniądze. Zarabiają na tym dziesiątki milionów złotych
Długi szpitali to morze pieniędzy. Ministerstwo Zdrowia szacuje je na prawie 10 mld zł. To, co spędza sen z powiek dyrektorom placówek i ministerialnym urzędnikom, dla kilku wtajemniczonych jest kurą znoszącą złote jaja. To do ich kieszeni trafiają pieniądze przeznaczone na leczenie chorych.

Kim są, skąd się wzięli i w jaki sposób uzależnili od siebie dyrektorów państwowych szpitali? Do tego wrócimy. Najpierw przyjrzymy się podupadłej służbie zdrowia.

Państwowe szpitale mają 9,85 mld zł długów – to ostatnie dane resortu zdrowia na koniec marca. Tylko w pierwszych trzech miesiącach tego roku zadłużenie wzrosło o 220 mln zł. Najszybciej zadłużają się placówki w województwach kujawsko-pomorskim i świętokrzyskim. Ich długi w trzy miesiące wzrosły aż po blisko 10 proc.

Co niepokoi jeszcze bardziej, to szybko rosnące długi przeterminowane. Czyli takie, które grożą wejściem komornika na szpitalne konta. Od stycznia do marca zwiększyły się o prawie 8 proc., do 2,42 mld zł.

Dlaczego długi rosną? Mniejszy strumień pieniędzy z Narodowego Funduszu Zdrowia, który nie chce płacić za nadwykonania. Szpitale, kiedy kończą się pieniądze z kontraktów, muszą działać dalej. Muszą kupować leki, narzędzia, zużywają prąd, gaz, ciepło.

Zakłady energetyczne, gazownie, hurtownie leków czy dostawcy sprzętu – wszyscy są na szpitale skazani. Pierwsi, bo dostaw nie odetną. Naraziłoby to życie pacjentów i na taką firmę posypałyby się gromy.

Dyrektorzy to wiedzą. Opowiada szef jednego ze śląskich szpitali: – Pod koniec roku zabrakło pieniędzy na rachunki za prąd. Nękali mnie i grozili, że odetną dostawy. To im mówię: spróbujcie, a za chwilę będą tu wszystkie telewizje!

Z kolei dla hurtowników i dostawców sprzętu medycznego liczy się każdy kontrakt. Choć szpitale są biedne, chętnych nie brakuje. Państwowy prędzej czy później zapłaci. Razem z odsetkami.

Zarobić na długach

Kiedy szpital zaczyna mieć nóż na gardle, na gwałt szuka pieniędzy. Najpierw puka do banków, ale te odprawiają go z kwitkiem. Żaden nie chce dawać pieniędzy zadłużonym lecznicom. Za duże ryzyko – tłumaczą bankowcy.

Żeby dopiąć budżety, szukają gdzie indziej. Gdy pojawia się firma gotowa wyłożyć pieniądze na spłatę długów, dyrektorzy niewiele się zastanawiają. I tu wracamy do wtajemniczonych.

W całym kraju z długów służby zdrowia żyje kilkanaście firm. Liczą się jednak trzy: giełdowe spółki Magellan i M.W. Trade oraz Electus należący do Domu Maklerskiego IDM SA. Wszystkie zaczynały od handlu długami szpitali. Teraz same pożyczają im pieniądze. I świetnie na tym zarabiają.

Jak to działa? Taka pożyczka jest droższa niż kredyt bankowy. Jej cena to nawet kilkanaście procent rocznie. Prawdziwą żyłą złota jest jednak dopiero sytuacja, gdy szpital przestaje spłacać raty w terminie. Wówczas zadłużenie zaczyna rosnąć lawinowo. Dochodzą karne odsetki i opłaty za tzw. doradztwo (firmy przekonują, że nie tyle pożyczają szpitalom pieniądze na spłatę długów, ile pomagają im wyjść z tarapatów – a to kosztuje) -. W sumie mogą sięgnąć kilkunastu milionów złotych.

Tak było w przypadku szpitala w Pabianicach, którego pożyczka od firmy Electus doprowadziła na skraj bankructwa. Z pożyczonych 15 mln zł na spłatę długów zrobiło się dwa razy więcej. Szpital musiał m.in. co miesiąc dopłacać firmie 134 tys. za obsługę umowy. Electus tłumaczył, że dyrektor szpitala wiedział, co podpisuje.

W podobne tarapaty wpadło wtedy wiele szpitali. Po wejściu w życie ustawy restrukturyzacyjnej, by dostać pomoc od państwa, musiały pospłacać swoje przeterminowane długi. Pieniądze wykładały firmy windykacyjne, a spłatę rozkładały na raty. Oprocentowanie – nawet 20 proc. w skali roku. Lecznice zamieniały więc jeden dług na kolejny, tyle że znacznie większy. Wpadając z deszczu pod rynnę.

Hodowla długów

A wystarczyło, żeby politycy odrobili lekcję z niedalekiej przeszłości. Bo to, co się dzieje, przypomina sytuację z połowy lat 90. Wtedy „hodowla” państwowych długów przez prywatne firmy doprowadziła skarb państwa do olbrzymich strat.

Działało to tak: dyrektorzy szpitali (ale też szkół czy dowódcy jednostek wojskowych) kupowali drogi sprzęt, ale za niego nie płacili. Wystawiali tylko fakturę. Dostawca szybko odzyskiwał pieniądze, sprzedając dług innej firmie. Ta kolejnej, zarabiając na szybko rosnących karnych odsetkach. I tak dalej. Ostatni w łańcuszku – zgodnie z ustawą podatkową – regulował długami skarbu państwa swoje podatki.

Dopiero po dwóch latach wprowadzono przepisy ograniczające możliwość potrącenia podatków długami skarbu państwa. Do tej pory nie wiadomo, ile straciło państwo na „hodowli długów”. Z raportu Najwyższej Izby Kontroli wynika, że tylko w latach 1995-96 potrącono długami służby zdrowia ponad miliard złotych podatków.

Wypływa Magellan

Wtedy hodowlą zajmowały się płotki. Rekiny pojawiły się wraz z reformą służby zdrowia wprowadzoną przez rząd Jerzego Buzka w styczniu 1999 r. Choć początkowo grozy nie wzbudzały.

Wspomniany już Magellan, dzisiaj notowany na warszawskiej giełdzie, powstał w 1998 r. tuż po wygranych przez AWS wyborach. Kapitał – cztery tysiące złotych. Jedyna właścicielka – łodzianka Mariola Błaszkowska, modelka i prezenterka TV4.

Jej mąż Jacek, znany w Łodzi adwokat i działacz nieistniejącego już Ruchu Społecznego AWS, przyjaźnił się z Jackiem Dębskim, który właśnie został szefem Urzędu Kultury Fizycznej i Turystyki. – Powiedział Błaszkowskiemu, że przyda się firma, która będzie organizować zlecone przez niego imprezy, spotkania, szkolenia – opowiadał w „Gazecie” pierwszy prezes Magellana Tomasz Włazik, również działacz AWS.

Dębski szybko o koledze zapomniał i spółka nie robiła nic. Ożywiła się dopiero po roku, ale już zupełnie w innej branży. Przejęła spory jak na tamte czasy dług (ponad 50 tys. zł) likwidowanej hurtowni farmaceutycznej Disfapol wobec innej hurtowni leków – Aflopy. W zamian dostała 10 tys. zł gotówką i długi innych firm. I tak ruszyło. 1999 r. był ostatnim chudym rokiem Magellana.

Nie udałoby się bez polityki. Patronem Błaszkowskiego był obecny minister sprawiedliwości Krzysztof Kwiatkowski, wówczas sekretarz premiera Jerzego Buzka. Poznali się za rządów koalicji SLD-PSL. Kwiatkowski z bratem organizowali w Łodzi happeningi rozbijane przez policjantów. Potem w świetle kamer wygrywali wytaczane policji procesy. W sądach i na konferencjach prasowych brylował adwokat Błaszkowski.

Za rządów AWS młody mecenas był m.in. szefem rady nadzorczej Łódzkiego Zakładu Energetycznego (a potem jego prezesem) i członkiem rady państwowej Polfy Lublin, która sprzedawała swoje produkty przez największe sieci hurtowni.

Zysk na chorym zdrowiu

To stało się kluczem do sejfu szpitalnych długów. Kolejny rok Magellan zamknął już z prawie 17 mln zł przychodów, zarabiając 900 tys. zł. Działał już na terenie całego kraju, współpracując z kilkudziesięcioma hurtowniami farmaceutycznymi i sprzętu medycznego.

Błaszkowski, pytany wtedy przez „Gazetę”, czy nie głupio mu zarabiać na ułomnościach zreformowanej przez jego partię służby zdrowia, bagatelizował sprawę. – Jestem w AWS osobą mało znaczącą i nie miałem wpływu na reformę zdrowia – tłumaczył. I zapewniał, że nikt z nim nic nie konsultował.

Dzisiaj Magellan, notowany na warszawskiej giełdzie, wart jest prawie 240 mln zł. Większościowym akcjonariuszem jest Polish Enterprise Fund IV zarządzany przez Enterprise Investor. Spółka działa już nie tylko w Polsce, ale także w Czechach i na Słowacji. Na liście jego dłużników jest ponad 300 placówek. Na koniec czerwca były mu winne 355 mln zł.

Jak na drożdżach rosną zyski spółki. W ubiegłym roku zarobiła na czysto 18,3 mln zł, o 10 proc. więcej niż rok wcześniej. Spółka szacuje, że po pierwszym półroczu miała już 10,7 mln zł czystego zysku.

Electus, który zaczynał od zera dwa lata po Magellanie, teraz również jest notowany na warszawskiej giełdzie. W ubiegłym roku zarobił ponad 21 mln zł.

Najmniejszy z tej trójki jest M.W. Trade, który zarobił w ubiegłym roku 3 mln zł, ponad dwukrotnie więcej niż przed rokiem. Ten rok zapowiada się jeszcze lepiej. Już w pierwszym kwartale zysk firmy przekroczył 1,1 mln zł. To dwa razy więcej niż w tym samym okresie roku ubiegłego. Na koniec ubiegłego roku szpitale były winne M.W. Trade 55 mln zł.

Cały rok 2010 zapowiada się dla nich rekordowo. Szpitale podpisały niższe kontrakty niż w zeszłym roku. Szanse na ich podwyższenie są niewielkie. Dyrektorzy placówek muszą szukać pieniędzy na własną rękę.

Szpitalom niewiele pomoże to, że od stycznia komornik może zająć miesięcznie jedynie do 25 proc. miesięcznych wpływów szpitala z NFZ. Mało która firma oddaje dzisiaj w ogóle sprawę do sądu. Wolą dogadać się z dyrekcją. Dług rozłożą na dłużej, za to z wyższymi odsetkami.

Szpitalom pozostaje czekać na kolejną ustawę oddłużeniową. Na której po raz kolejny najlepiej zarobią hodowcy długów. Nikt przecież lepiej od nich nie zna się na polskiej służbie zdrowia.

Tekst pochodzi z serwisu Wyborcza.biz – http://wyborcza.biz/biznes/0,0.html © Agora SA

Zabrze: Okradli sklep. Ubezpieczyciel wypłacił tylko za szybę

– Płaciłam składki i zostałam nabita w butelkę – skarży się Bożena Gałążewska, która prowadzi sklep spożywczy w Zabrzu. Złodzieje wynieśli towar za 14 tys. zł, ale z ubezpieczenia wypłacono jej tylko 57 zł za wybitą szybę.

Sklep mieści się w jednym z bloków na zabrzańskim osiedlu Kopernika przy ul. Keplera. Łupem złodziei padł w noc sylwestrową. W pierwszym dniu roku, gdy pani Bożena przyszła go otworzyć, zastała sforsowane najprawdopodobniej łomem drzwi. Półki były splądrowane. Brakowało papierosów, alkoholu i słodyczy – razem za 14 tys. zł.

Właścicielka od takich zdarzeń była ubezpieczona. Dlatego liczyła, że PZU pokryje choć część strat. Była zdruzgotana, kiedy okazało się, że dostanie pieniądze tylko za zbitą szybę – 57 zł. Jakie było wyjaśnienie ubezpieczyciela? – Dowiedziałam się, że drzwi były nieprawidłowo zabezpieczone. Ale to bzdura. W umowie zapisano, że skoro w drzwiach nie da się zamontować drugiego zamka, mam wstawić kratę zamykaną od wewnątrz sklepu na dwie kłódki. Kiedy doszło do kradzieży, okazało się, że to za mało. Do teraz nie wiem, jaki jest oficjalny powód odmowy wypłacenia ubezpieczenia. Usłyszałam jedynie słowną sugestię, że krata powinna być od zewnątrz. Ale przez cztery lata, kiedy agent przyjeżdżał odnawiać umowę, twierdził, że wszystko jest zgodnie z wymogami. Po prostu mnie oszukał – denerwuje się właścicielka sklepu.

Roczna składka, którą pani Bożena wpłacała do PZU za ubezpieczenie sklepu, wynosiła ponad 1,5 tys. zł. W maju po ulewnych opadach zaczął przeciekać dach i woda zalała ściany. – Kolejny raz zwróciłam się do PZU. Likwidator wycenił szkody na 750 zł i znów dowiedziałam się, że nie dostanę pieniędzy, bo wartość szkody jest zbyt niska. Po prostu ręce opadają. Człowiek płaci im pieniądze i nic z tego nie ma. Nie stać mnie na prawnika, żeby dochodzić swoich praw – skarży się kobieta.

Sprawę próbujemy wyjaśnić w zabrzańskim inspektoracie firmy. – Na ten temat rozmawiamy jedynie z klientem albo jego pełnomocnikiem – ucina rozmowę jedna z pracownic.

W warszawskiej centrali dowiadujemy się, że słowa agenta, z którym podpisujemy umowę, są ważne, ale jeszcze ważniejsze jest to, co na papierze. – Po państwa sygnale przyjrzymy się całej sprawie jeszcze raz – obiecuje Michał Witkowski, rzecznik prasowy PZU.

Źródło: Gazeta Wyborcza Katowice

Kierowca z CB-radiem bez mandatu

Przepisy nie zabraniają korzystania z radia pozwalającego na rozmowy z innymi kierowcami. Odpowiedź Komendy Głównej Policji przecina dyskusję trwającą od miesięcy pomiędzy użytkownikami CB. A grono jest spore, bo na dziesięć pojazdów siedem – osiem porusza się z takim radiem. Chodzi o to, że niektórzy z posiadaczy CB dostali od policji mandat za korzystanie z radia. Czy słusznie?

I tak, i nie. Zgodnie z art. 45 ust. 2 pkt 1 kodeksu drogowego kierującemu pojazdem zabrania się korzystania podczas jazdy z telefonu wymagającego trzymania słuchawki lub mikrofonu w ręku. Biuro Prawne KGP uważa, że przepis ten odnosi się wyłącznie do telefonów komórkowych i nie można go rozszerzać na inne urządzenia nadawczo-odbiorcze typu CB-radio.

– Dokonując wykładni językowej, radia CB nie można uznać za telefon, gdyż telefon służy do przywoływania określonego abonenta – twierdzi podkomisarz Małgorzata Gołaszewska z KGP. W związku z tym można wskazać, że obowiązujące przepisy nie zabraniają korzystania w czasie jazdy z urządzeń nadawczo-odbiorczych typu CB.

Policja zwraca jednak uwagę na okoliczności, w jakich kierowca posługuje się radiem. – O ile sama rozmowa przez CB-radio nie jest zabroniona, o tyle w niektórych okolicznościach kierujący, korzystając z CB-radia, swoim zachowaniem może przyczynić się do utrudnienia lub spowodowania zagrożenia bezpieczeństwa lub porządku w ruchu drogowym, za co może zostać pociągnięty do odpowiedzialności – zastrzega policja.

W myśl art. 3 ust. 1 kodeksu drogowego uczestnik ruchu i inna osoba znajdująca się na drodze są obowiązani zachować ostrożność albo – gdy ustawa tego wymaga – szczególną ostrożność, unikać wszelkiego działania, które mogłoby spowodować zagrożenie bezpieczeństwa lub porządku ruchu drogowego, ruch ten utrudnić albo w związku z ruchem zakłócić spokój lub porządek publiczny oraz narazić kogokolwiek na szkodę.

Dla ukaranych kierowców mamy jednak niedobrą wiadomość. Kierowcy, którzy zostali ukarani mandatem karnym za korzystanie w trakcie jazdy z CB-radia, nie mają zbiorowego prawa do ubiegania się o uchylenie mandatu, a co za tym idzie – do zwrotu uiszczonej kwoty. Każdy tego typu wypadek musi być rozpoznany indywidualnie z uwzględnieniem okoliczności i powodów uzasadniających ukaranie mandatem.
Rzeczpospolita