Rzeszów: Proboszcz z Małej może wyjść z aresztu za kaucją

Sąd Okręgowy w Rzeszowie zdecydował w piątek, że 51-letni ks. Roman J., proboszcz parafii w Małej k. Ropczyc, podejrzany o molestowanie seksualne dziewczynek, może wyjść z aresztu. Warunek – ma wpłacić 20 tys. zł poręczenia majątkowego.

– Decyzja sądu jest suwerenna i nie możemy jej zaskarżać – mówi „Gazecie” Jaromir Rybczak, wiceszef Prokuratury Okręgowej w Rzeszowie, która prowadzi śledztwo w tej sprawie.

Sąd Okręgowy w Rzeszowie uznał, że proboszcz może wyjść na wolność pod warunkiem, że wpłaci 20 tys. zł poręczenia majątkowego. Sąd zdecydował również, że ks. Roman J. będzie miał dozór policyjny, zakaz opuszczania kraju, zakaz kontaktowania się z poszkodowanymi dziewczynkami i nie będzie mógł mieszkać w Małej.

Ks. Roman J. siedzi w areszcie od 29 kwietnia. Niedawno, bo 21 lipca Sąd Rejonowy w Ropczycach, przedłużył duchownemu areszt do 27 października. Na tę decyzję zażalenie złożył obrońca proboszcza.

Prokuratura zarzuca ks. Romanowi J. molestowanie seksualne dwóch dziewczynek poniżej 15. roku życia i współżycie z trzecią, która nie miała skończonych 18 lat. Śledczy twierdzą, że pierwsza z najmłodszych dziewczynek miała być przez proboszcza molestowana w latach 2003-2005, druga w 2007 roku, a najstarsza miała obcować z nim płciowo w latach 2007-2008. W tym ostatnim przypadku – zdaniem prokuratury – duchowny wykorzystał zaufanie nastolatki, co jest karalne.

Proboszczowi grozi do 12 lat pozbawienia wolności. Śledczy twierdzą, że ks. J. przyznał się do molestowania dwóch dziewczynek.

Źródło: Gazeta Wyborcza Rzeszów

Gdańsk: ustawka 70 policjantów. Dysyplinarki

Postępowanie dyscyplinarne toczy się wobec kilkudziesięciu policjantów z Gdańska. Kilka tygodni temu na zorganizowanej w siedzibie prewencji imprezie doszło do regularnej bijatyki. Sprawa wypłynęła dopiero, gdy jeden z uczestników opowiedział o zdarzeniu na portalu trójmiasto.pl.

– Wyjaśniamy sprawę – zapewnia zastępca komendanta wojewódzkiego policji w Gdańsku, Zbigniew Matczak. – Spotkanie odbyło się na terenie obiektów policji. Funkcjonariusze, którzy je zorganizowali popełnili wykroczenie. W tej chwili prowadzimy postępowanie dyscyplinarne wobec wszystkich uczestników spotkania – dodaje Matczak.

– Chcemy bardzo wnikliwie i dokładnie wyjaśnić zarówno kwestię uszkodzenia ciała, jak i tego jak doszło do zorganizowania spotkania, na które nie mieli zgody. Sprawą pobicia zajmuje się też prokuratura okręgowa w Gdańsku – tłumaczy zastępca komendanta.

Szczegółów zajścia nikt nie ujawnia, nieoficjalnie jeden z uczestników spotkania opowiedział portalowi trójmiasto.pl, że to było „regularne mordobicie, zaczęło się od przepychanki, a skończyło bójką, jak na ustawce kiboli. Teraz chłopaki z prewencji się cieszą, że mogli przywalić oficerowi”.

W spotkaniu brało udział około 70 policjantów zarówno z kadry kierowniczej, jak i tych, którzy służą na mieście – wyjaśnia Zbigniew Matczak. – O konsekwencjach będzie można mówić po zakończeniu postępowania – podsumowuje.

Źródło: Tokfm.pl

Lublin: Polsat nielegalnie prowokował lekarza łapówką

To jedna z najgłośniejszych spraw sadowych ostatnich lat. Sąd warunkowo umorzył łapówkarską sprawę urologa ze szpitala PSK 4. Wręczenie pieniędzy nagrały kamery Polsatu, ale sędzia uznała to za nielegalną prowokację.

Sprawa zaczyna się w kwietniu przed pięcioma laty. Wtedy właśnie Dariusz S., urolog ze szpitala PSK 4 dostał od kobiety, którą przyjął do szpitala, 100 złotych. Potem 700 zł lekarzowi dał Henryk W., który wcześniej leczył się u urologa prywatnie. Wręczenie tej łapówki nagrała ukryta kamera telewizji Polsat.

Odbyło się to tak, że za pierwszym razem Henryk W. dał lekarzowi 500 zł, ale kiedy okazało się, że nagranie jest niewyraźne, mężczyzna wrócił i dołożył jeszcze 200 złotych.

Dariusz S. został aresztowany, ale wyszedł na wolność po wpłaceniu kaucji. Lekarz bronił się, że pieniądze nie były łapówką tylko zapłatą za wcześniejsze prywatne porady.

W piątek sędzia Aleksandra Machel-Dzik zdecydowała o warunkowym umorzeniu procesu. Lekarz ma zapłacić 3 tys. zł na rzecz hospicjum im. Małego Księcia w Lublinie.

Ostatecznie sąd uznał, że niska kwota pierwszej łapówki (100 zł.), dobra opinia lekarza i to, że medyk wzbraniał się przed przyjęciem pieniędzy świadczy na jego korzyść. Sędzia dodała także, że kwota była na tyle niska, że można ją wręcz traktować jako wręczenie bombonierki w ramach podziękowania.

Co do drugiej, większej łapówki, sędzia uznała, że była to nielegalna prowokacja Polsatu. – Pacjent nie dawał pieniędzy dlatego, że chciał zyskać życzliwość lekarza czy wpłynąć na jego działania związane z funkcją publiczną, miała miejsce prowokacja – podkreśliła sędzia Machel-Dzik.

Sędzia zauważyła, że łapówka była wręczona za namową osób, które miały osobiste porachunki z lekarzem.

To kolejny wątek w sprawie. Prokuratura uważa, że mózgiem całej operacji był znany i wzięty lubelski adwokat Mirosław K. Celem prowokacji było „wrobienie” urologa. Lekarz podpadł mecenasowi K., bo odbił mu żonę.

Adwokat też stanął przed sądem. Jego proces trwa, odpowiada on za nakłanianie do wręczania łapówki. Mecenas wszystkiemu zaprzecza. Uparcie twierdzi, że z prowokacją nie miał nic wspólnego a policja chce go pogrążyć.

Sprawę urologa sąd rejonowy rozpatrywał już po raz drugi. W lipcu 2008 r. Dariusz S. został skazany na 9 miesięcy więzienia w zawieszeniu na dwa lata i 3 tys. zł grzywny. Wyrok ten w kwietniu ubiegłego roku uchylił lubelski sąd okręgowy i skierował sprawę do ponownego rozpoznania.

Piątkowy wyrok nie jest prawomocny.

Źródło: Gazeta Wyborcza Lublin

Pszczyna: Prywatne fotoradary do kontroli. Wolno karać kierowców?

Nadzieja dla 15 tys. kierowców, którzy złamali przepisy drogowe w Pszczynie. Na polecenie wojewody śląskiego policja skontroluje, czy tamtejsza straż miejska miała prawo karać kierowców sfotografowanych przez prywatne fotoradary.

W czwartkowej „Gazecie” (https://bezprawie.pl/?p=151) napisaliśmy, że władze Pszczyny wynajęły prywatną firmę Radarsystem, która wystawia własne radary na drogach. Jej pracownicy stają na poboczu nieoznakowanymi samochodami i polują na piratów. Potem przygotowują dokumentację potrzebną do wystawienia mandatu. Numery rejestracyjne namierzonych aut sprawdzają strażnicy miejscy, którzy zajmują się karaniem kierowców. Od marca prywatne fotoradary zrobiły 15 tys. zdjęć. Do wczoraj kierowcy zapłacili już 1,4 tys. mandatów na ponad 220 tys. zł. Prawie połowa tej kwoty trafi na konto Radarsystemu, z każdego mandatu firma ma bowiem 80 zł prowizji. Za resztę władze miasta chcą budować drogi, przejścia dla pieszych i montować nowe oświetlenie wzdłuż dróg.

Wczoraj policja na polecenie wojewody śląskiego zdecydowała się skontrolować pszczyńską straż miejską. Według Andrzeja Jaworskiego z Wydziału Bezpieczeństwa i Zarządzania Kryzysowego Śląskiego Urzędu Wojewódzkiego policjanci będą musieli sprawdzić, czy pracownicy prywatnej firmy mają dostęp do danych osobowych karanych kierowców. Zbadają też, jak wykorzystywane są wpływy z mandatów. – Zgodnie z przepisami w całości powinny zasilić budżet gminy. Tych pieniędzy nie można dzielić i przekazywać w części firmie wynajmującej fotoradary – mówi Jaworski.

Jeśli okaże się, że były jakieś nieprawidłowości, kierowcy, którzy już zapłacili mandaty, będą mogli wystąpić na drogę sądową, żądając zwrotu pieniędzy.

Jednak Tomasz Drąszkowski, wiceburmistrz Pszczyny, zapewnia „Gazetę”, że umowa z Radarsystemem jest zgodna z przepisami MSWiA, dostęp do danych osobowych mają wyłącznie strażnicy miejscy, a fotoradary mają homologację.

Tymczasem mieszkańcy Pszczyny są oburzeni, że prywatna firma poluje w mieście na kierowców. Założyli nawet Społeczny Komitet Obrony Kierowców, który skupia ukaranych mandatem. Zapowiadają też złożenie grupowego pozwu przeciwko władzom miasta. Oprócz tego na Facebooku stworzyli profil „Nie! dla fotoradarów w Pszczynie”. „Strażnicy miejscy powinni patrolować parki, a nie ścigać piratów drogowych” – podkreślają w internecie.

Kilka lat temu z pomysłu wynajęcia prywatnych fotoradarów wycofały się Tychy. – Testowaliśmy te urządzenia, ale uznaliśmy, że nie tędy droga. Nie sztuką jest polować na kierowców i karać ich mandatami. Postanowiliśmy położyć nacisk na prewencję – mówi Adam Draczyński, zastępca komendanta tyskiej straży miejskiej. Przed przejściami dla pieszych montuje się więc garby lub słupki, które uniemożliwiają parkowanie (dzięki temu piesi są widoczni z daleka), zakłada się barierki uniemożliwiające wtargnięcie pieszych i rowerzystów na przejście oraz tworzy przy głównych ulicach miejsca parkingowe, które spowalniają ruch samochodów. – I to przynosi efekty – podkreśla Draczyński.

Z fotoradarów zrezygnowało też Zawiercie, które jako pierwsze miasto w regionie podpisało umowę z prywatną firmą. Okazało się jednak, że z 3,5 tys. wystawionych mandatów udało się wyegzekwować tylko 100 tys. zł, z czego ponad połowa trafiła na konto firmy. W dodatku ściganie sfotografowanych kierowców sparaliżowało pracę strażników, którzy np. przez rok musieli szukać jakiegoś kierowcy.

Źródło: Gazeta Wyborcza Katowice

Dzierżoniów: Posłuszny komendant policji melduje przewodniczącemu rady miasta

Jak wie każdy początkujący student prawa, danych z postępowań prowadzonych przez policję i prokuraturę nie ujawnia się publicznie. Nie ujawnia się nazwisk, zarzutów i innych okoliczności. Wyjątkowo może się na to zgodzić prokurator i sąd. Ale w Dzierżoniowie jest inaczej, posłuszna i spolegliwa policja, melduje przewodniczącemu rady miejskiej jak trzeba. A przewodniczący chroniony przez dzierżoniowską prokuraturę (w końcu żona to prokurator i mężowi krzywdy nie pozwoli zrobić podobnie jak burmistrzowi). Aby nie było gołosłownie i ogólnikowo przejdziemy do szczegółów. Pan komisarz magister Przemysław Marut pismem z dnia 3 lutego 2010 znak 1-0151-17/2010; zameldował do przewodniczącego Rady Miejskiej w Dzierżoniowi, że niejakim Barbarze i Korze W. (pobite przez policję w czasie interwencji – w piśmie pełne dane osobowe) postawiono zarzuty z art. 266 par. 1 oraz 224 par 2 KK; do tego Pan komisarz podaje że postępowanie jest zawieszone bo nie jest znane miejsce pobytu podejrzanej, oraz że wydany został przez Prokuraturę Rejonową z Ząbkowic Śl. nakaz doprowadzenia podejrzanych. Niestety Pan komisarz Marut nie podał żadnej podstawy prawnej na jakiej zameldował Panu przewodniczącemu Henrykowi Smolnemu o przebiegu postępowania przygotowawczego. Co więcej, tak naprawdę Pan komisarz Przemysław Marut nie miał prawa tego uczynić, pytanie tylko jak często melduje przewodniczącemu Smolnemu relacje z prowadzonych postępowań przygotowawczych.

Ale żeby było tego mało Pan przewodniczący Henryk Smolny (żona prokurator dobrze wie jak chronić męża i burmistrza) całą sprawę i informacje zawarte w piśmie podał do publicznej informacji. Po prostu skierował pismo do komisji spraw obywatelski, a jak zapewne Panu przewodniczącemu Henrykowi Smolnemu jest wiadomo posiedzenia komisji są otwarte dla publiczności. Tym samym dzięki meldunkowi komisarza Maruta i upublicznieniu sprawy przez Henia Smolnego – informacje o prowadzonym postępowaniu przygotowawczym stały się dostępne publicznie.

Oczywiście obaj Panowie powinni zostać pociągnięci do odpowiedzialności za przekroczenie uprawnień jako funkcjonariusze publicznie. Oczywiście tak było by w Państwie prawa, ale my nie żyjemy w Państwie prawa więc żadnej odpowiedzialności nie będzie. Odpowiadać będą za to Barbara i Kora W., pewno tylko dlatego że nie są radnymi. Bo jak wiemy radni w Dzierżoniowie mogą lać policjantów prawie bezkarnie, a najlepiej wie o tym radny PiS Roman K.
Komendant melduje przewodniczącemu rady miasta

Na pandemii świńskiej grypy rządy straciły miliardy euro

Koniec pandemii świńskiej grypy. Podatnicy na całym świecie zapłacili za nią miliardy euro. Państwa zostały z milionami przeterminowanych szczepionek
W nieco ponad rok od pierwszego ataku świńskiej grypy Światowa Organizacja Zdrowia (WHO) ogłosiła koniec pandemii. Szefowa organizacji Margaret Chan zapewniła, że wirus przestał już nam zagrażać. – Pandemia okazała się znacznie łagodniejsza, niż się obawialiśmy – przyznała. Zastrzegła jednak, że tym razem mieliśmy po prostu szczęście. – Gdyby sprawy poszły źle, bylibyśmy dzisiaj w całkowicie innej sytuacji – powiedziała.

Pandemia kosztowała podatników na całym świecie miliardy euro. Francuzi zamówili szczepionki za 860 mln euro, Niemcy za 417 mln euro, Holendrzy za 300 mln euro, a Włosi za 184 mln euro. Na wynagrodzenia dla pracujących po godzinach lekarzy i pielęgniarek sama Francja wydała 150 mln euro. Kolejne 95 mln euro poszło na wynajęcie magazynów, 8,5 mln na strzykawki, a 6 mln euro na kampanię informacyjną. Na próżno?

Zaszczepiło się jedynie 5 proc. Francuzów. Niewiele lepiej było w innych krajach. Na szczepienia zgłasza się 4 proc. Włochów, 10 proc. Niemców, 20 proc. Amerykanów i 25 proc. Brytyjczyków. Powód? Po początkowej panice okazało się, że grypa ma znacznie lżejszy przebieg, niż przewidywali eksperci WHO.

Przed rokiem WHO obawiała się, że na świńską grypę może umrzeć nawet 7 mln ludzi. Europejska Agencja Zdrowia (EHA) przewidywała, że wirusem zarazi się 30 proc. Europejczyków. Zmarło ponad 18,5 tys. ludzi. Przez grypę sezonową umiera co roku nawet pół miliona osób.

Państwa zostały z górą szczepionek. Części udało się renegocjować umowy z koncernami farmaceutycznymi. Francuzi za rezygnację z ponad połowy zamówionych szczepionek zapłacili trzem koncernom farmaceutycznym – GlaxoSmithKline, Sanofi-Pasteur i Novartis – 48 mln euro odszkodowania. Gdyby nie ugoda, za niepotrzebne leki rząd musiałby zapłacić 358 mln euro. Brytyjczykom i Portugalczykom udało się ograniczyć początkowe zamówienia o jedną trzecią.

Nie wszyscy mieli tyle szczęścia. Stany Zjednoczone muszą zniszczyć 40 mln niewykorzystanych szczepionek, bo minął im termin ważności. Holendrzy już zniszczyli 17 mln przeterminowanych leków. To samo czeka kolejne kraje. Niemiecki rząd w tym tygodniu ma zdecydować, kto zapłaci za prawie 34 mln niewykorzystanych szczepionek.

Czy WHO się pomyliła? Śledztwo przeprowadziła specjalna komisja Zgromadzenia Parlamentarnego Rady Europy. W przyjętej pod koniec czerwca rezolucji Zgromadzenie uznało, że ogłoszenie pandemii było nieuzasadnione. Brawa od posłów dostała polska minister zdrowia Ewa Kopacz, która jako jedyna w Europie odmówiła zakupu szczepionek. Zdaniem autorów rezolucji podjęła „odważną i mądrą decyzję”, nie poddając się „licznym naciskom”. Zgromadzenie wezwało też WHO do większej przejrzystości i zaostrzenia kontroli przy podejmowaniu decyzji.

Drugie śledztwo prowadzi od marca Parlament Europejski. Posłowie podejrzewają, że pod wpływem koncernów farmaceutycznych rządy państw UE dopuściły się marnotrawstwa publicznych pieniędzy na szczepienia. – Na dywanik wezwiemy wszystkie agendy i instytucje Komisji Europejskiej, które nie potrafiły właściwie zareagować na panikę – mówi Bogusław Sonik, europoseł PO.

Raport ma być gotowy do końca roku. – Już wkrótce zaprosimy na spotkanie minister Kopacz, bo ona jako jedyna nie poddała się pędowi do kupowania leków – mówi Sonik. Minister zdrowia tłumaczyła, że szczepionka powstała zbyt szybko, a koncerny farmaceutyczne nie chcą wziąć na siebie odpowiedzialności za ewentualne skutki uboczne.

Europosłowie chcą też sprawdzić powiązania ekspertów z koncernami farmaceutycznymi. Pod koniec czerwca okazało się, że trzej naukowcy doradzający WHO ogłoszenie pandemii świńskiej grypy byli związani z firmami farmaceutycznymi produkującymi szczepionki przeciwko tej chorobie. Według raportu prestiżowego pisma „British Medical Journal” dostawali od nich pieniądze za wygłaszanie wykładów, konsultacje i prowadzenie badań. WHO nigdy się do tego nie przyznała. Dopiero po publikacji raportu szefowa WHO oświadczyła, że interesy doradców nie miały wpływu na podejmowanie decyzji.

Tekst pochodzi z serwisu Wyborcza.biz – http://wyborcza.biz/biznes/0,0.html © Agora SA

Warszawa: IPN ujawnił dane o chorobie

Absurdy lustracji: na stronie internetowej IPN znalazły się dane na temat choroby psychicznej osoby podlegającej lustracji. Po interwencji „Gazety” zostały usunięte.

Komunikat Biura Lustracyjnego IPN ukazał się 3 sierpnia i wisiał tam do wtorkowego popołudnia. Dotyczył umorzenia sprawy o kłamstwo lustracyjne wobec kobiety (w komunikacie podano jej dane, funkcję i miejsce zamieszkania), która pracowała bez etatu w Samorządowym Kolegium Odwoławczym. Na stronie IPN można było przeczytać, że sprawę umorzono „wobec opinii biegłych psychiatrów, że [lustrowana] w chwili składania oświadczenia lustracyjnego z powodu stwierdzonej choroby pozbawiona była zdolności do rozpoznawania znaczenia tej czynności, a biegli orzekli, że nie jest zdolna do udziału w czynnościach procesowych”.

Czy podanie informacji o chorobie psychicznej jest naruszeniem dóbr osoby, której te dane dotyczą? Dla prokuratora Daniela Załuski, pełniącego obowiązki szefa Biura Lustracyjnego w Lublinie, które wydało komunikat, sprawa nie jest jednoznaczna.

– Nie jest tu wprost powiedziane, że chodzi o chorobę psychiczną – tłumaczy.

Ale o takiej właśnie chorobie mówi wymieniony w komunikacie art. 31 par. 1 kodeksu karnego, na podstawie którego sąd zarządził umorzenie. – My tylko wysyłamy komunikaty do biura rzecznika IPN. Nie jesteśmy odpowiedzialni za ich publikację – ustępuje prok. Załuski.

Rzecznik IPN Andrzej Arseniuk reaguje od razu: – Ten komunikat powinien być inaczej sformułowany, stała się rzecz niefortunna – powiedział nam we wtorek, deklarując zmianę treści informacji. Rzeczywiście przed godziną 15 komunikat został zmieniony.

– To dobrze, że IPN szybko zareagował na uwagę, ale takich przypadków może być więcej. Ten akurat został wyłapany – mówi mec. Mikołaj Pietrzak specjalizujący się sprawach o ochronę dóbr osobistych. – IPN ma prawo informować, ale powinno to być wykonywane z poszanowaniem danych wrażliwych. Ta sytuacja pokazuje, że instytucja, która to opublikowała, działa w sposób ślepy i nieczuły. Ktoś najwyraźniej dokonał złej oceny. Według mnie na tej podstawie można skonstruować pozew o ochronę dóbr osobistych – dodaje mec. Pietrzak.

Podanie w internecie wiadomości o czyjejś chorobie psychicznej narusza też ustawę o ochronie danych osobowych, która zabrania podawania informacji o stanie zdrowia bez zgody osoby zainteresowanej. Za złamanie tego przepisu grozi kara nawet do trzech lat więzienia.

Sprawa ujawniania informacji o zdrowiu lustrowanej to kolejny absurd z działalności biura lustracyjnego opisywanej przez „Gazetę”. Rok temu pisaliśmy o sprawie obłożnie chorego emerytowanego prokuratora, który od lat jest pozbawiony możliwości podejmowania samodzielnych decyzji. IPN nie chce zgodzić się na umorzenie jego procesu, bo „tylko śmierć może przerwać lustrację”. Informowaliśmy też o tym, że w katalogach IPN, gdzie publikowane są nazwiska funkcjonariuszy komunistycznej bezpieki, znajdują się również dane setek osób, które w instytucjach peerelowskiego MSW pracowały na stanowiskach salowych, pielęgniarek, kucharzy, szewców, a nawet wychowawców na koloniach letnich dla dzieci esbeków.

Źródło: Gazeta Wyborcza

Pszczyna: Prywaciarz robi zdjęcia kierowcom. Od jednego ma 80 zł

Władze Pszczyny wynajęły prywatną firmę, która ustawia swoje fotoradary i łapie kierowców łamiących przepisy. Od marca zarejestrowała 15 tysięcy wykroczeń. – To maszynka do robienia pieniędzy. I to naszym kosztem – denerwują się mieszkańcy, którzy założyli Społeczny Komitet Obrony Kierowców

Na pomysł wynajęcia prywatnej firmy z fotoradarami wpadł Tomasz Drąszkowski, wiceburmistrz Pszczyny. Miał dość piratów pędzących po ulicach miasta. – Na zakup własnego fotoradaru oraz programu do jego obsługi nas nie stać, nieopłacalna była też dzierżawa. Zdecydowaliśmy, że poszukamy firmy, która zajmie się wszystkim od początku do końca – mówi wiceburmistrz.

Wybór padł na firmę Radarsystem z Gdańska. Od marca w wybrane dni pracownicy Radarsystemu przyjeżdżają nieoznakowanymi samochodami do Pszczyny i robią zdjęcia kierowcom przekraczającym prędkość. Zdarza się, że nawet nie wyciągają sprzętu, tylko fotografują z zaparkowanego na poboczu auta.

Urządzenia są ustawione w taki sposób, że rejestrują auta, które przekroczą dozwoloną prędkość o 21 km/h. Potem graficy Radarsystemu wywołują zdjęcia oraz przygotowują wnioski o ukaranie kierowcy mandatem. Tak opracowana dokumentacja trafia do straży miejskiej, która po numerach rejestracyjnych ustala właściciela auta i wzywa go do zapłacenia mandatu. Jego wysokość waha się od 200 do 500 zł. Radarsystem od każdego zapłaconego mandatu dostaje 80 zł. Zgodnie z podpisaną z władzami miasta umową w ciągu trzech lat (na tyle została zawarta) firma nie może jednak zarobić więcej niż 740 tys. zł.

Od marca dwa pracujące w Pszczynie prywatne fotoradary zrobiły zdjęcia 15 tysiącom kierowców, którzy złamali przepisy ruchu drogowego. Wśród nich jest wielu urzędników, policjantów i lokalnych VIP-ów. Do wczoraj strażnikom miejskim udało się wystawić 1,4 tys. mandatów na ponad 220 tys. zł. – Pieniądze z fotoradarów będziemy inwestowali wyłącznie w budowę nowych dróg, progów zwalniających, parkingów, malowanie pasów czy wymianę oświetlenia – mówi wiceburmistrz Drąszkowski. Nie spodziewał się, że aż tak wielu kierowców zostanie sfotografowanych przez fotoradary. Nie wyklucza więc, że od września zdjęcia będą robione tylko tym, którzy przekroczą prędkość o 30 lub 40 km/h. – Jednak pierwszy efekt osiągnęliśmy, bo ludzie zaczęli wolniej jeździć po mieście – mówi wiceburmistrz.

Mieszkańcom nie spodobał się jednak pomysł władz miasta. Uważają, że fotoradary to maszynka do robienia pieniędzy. Piszą skargi do burmistrza, na policję i zapowiadają, że przed wyborami będą prowadzili kampanię przeciwko obecnym władzom miasta. Ci, którzy zostali ukarani mandatami, założyli nawet Społeczny Komitet Obrony Kierowców. Zarzucają władzom gminy, że prywatne radary działają nielegalnie. „Sprzeciwiamy się, aby prywatna firma czerpała korzyści finansowe z naszych mandatów. Chcemy zgrupować jak najwięcej poszkodowanych kierowców i przygotować grupowy pozew sądowy” – czytamy na stronie internetowej komitetu, który wczoraj miał już 80 członków.

Wiceburmistrz Drąszkowski zapewnia, że umowa z Radarsystemem została zawarta zgodnie z prawem, a fotoradary mają wszelkie potrzebne homologacje.

– Gminy mogą zawierać umowy na użyczenie lub dzierżawienie fotoradarów – potwierdza Małgorzata Woźniak, rzeczniczka Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Jednak z pojawienia się w mieście prywatnych fotoradarów nie jest zadowolona pszczyńska policja, która co miesiąc musi wydawać zgodę na ich ustawienie. – Najczęściej robią zdjęcia w rejonie DK1, gdzie złapanie jadącego za szybko kierowcy nie jest żadną sztuką – mówi aspirant Marek Cader z komendy miejskiej w Pszczynie. Jego zdaniem straż miejska powinna się zająć patrolowaniem miasta, a nie łapaniem piratów drogowych. – To są nasze kompetencje – podkreśla Cader.

Drąszkowski nie spodziewał się takiej niechęci mieszkańców do fotoradarów. Nie ma jednak zamiaru wycofywać się z umowy z Radarsystemem. – Nikt nie lubi płacić mandatów, ale przepisy są po to, aby ich przestrzegać – wyjaśnia. Szefowie Radarsystemu nie odpowiedzieli wczoraj na nasze pytania.

Źródło: Gazeta Wyborcza Katowice

Sosnowiec: Policjant niewinny, ale do służby po latach nie wróci

Najpierw policjanta aresztowano, oskarżono o współudział w kradzieży samochodu i dyscyplinarnie zwolniono ze służby. Po siedmiu latach sąd go uniewinnił, ale przełożeni odmówili mu powrotu do służby, bo… proces był za długi.

– Walczę o powrót do policji, bo chcę pokazać kolegom, że nie można człowieka zwolnić za coś, czego nie zrobił, a potem udawać, że nic się nie stało – mówi starszy sierżant Krzysztof Z., były policjant z Sosnowca.

Jego problemy zaczęły się 13 czerwca 2001 r. Pilnował rusztowania rozłożonego wokół budynków komendy oraz sąsiadującej z nim prokuratury. Dla wygody siedział we własnym renault clio, którym co jakiś czas objeżdżał teren. Podczas jednej z rund zauważył pędzące w jego stronę dwa samochody. Chwilę później na drodze pojawił się goniący je radiowóz. Sierżant Krzysztof Z. przez krótkofalówkę usłyszał, że koledzy ścigają skradzionego fiata uno oraz pilotującego go renault clio. – Ja też jadę clio – zameldował przez radio dyżurnemu.

Porzuconego fiata znaleziono kilka kilometrów od komendy, po clio i złodziejach nie było śladu. Policjanci z patrolu uznali więc, że szukali auta należącego do sierżanta Z. Nie pomogło tłumaczenie, że złodziei pilotowało clio I, co wynikało z policyjnej notatki, a on ma clio II. Krzysztof Z. poprosił o nagrania z monitoringu komendy, które potwierdziłyby, że jeździł tylko dookoła budynku. Okazało się jednak, że obraz z kamer nie był nagrywany. Sierżanta zatrzymało Biuro Spraw Wewnętrznych (policja w policji), a jego mieszkanie przeszukano. Choć nie znaleziono dowodów na współpracę z przestępcami, trafił do aresztu. – Za kratami przesiedziałem trzy miesiące, sześć dni i dziesięć godzin – wspomina.

W październiku 2001 r. sierżant Z. został zwolniony ze służby. Stwierdzono, że zarzucany mu czyn nie budzi wątpliwości. Krzysztof Z. ma żal do przełożonych, że nie poczekali na zakończenie sprawy karnej.

O sprawiedliwość walczył siedem lat. Prokuratura kwestionowała każdy niekorzystny dla siebie wyrok, jednak w końcu podoficer został prawomocnie uniewinniony. Z wyrokiem poszedł do komendy i poprosił o ponowne przyjęcie do służby. Dowiedział się jednak, że to niemożliwe, bo proces trwał siedem lat, a dla policji to za długo. „Przepisy zezwalają na zmianę decyzji dyscyplinarnej wyłącznie w ciągu pięciu lat od daty jej uprawomocnienia. Po tym okresie jest to niemożliwe” – napisali prawnicy komendy.

Krzysztof Z. odwołał się do Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego, ale sąd uznał, że nie może uchylić decyzji o zwolnieniu ze służby, bo została ona podjęta po legalnie przeprowadzonym postępowaniu dyscyplinarnym i nie ma znaczenia, że jego wynik jest sprzeczny z prawomocnym wyrokiem sądu.

Zwolniony sierżant złożył wczoraj skargę kasacyjną do Naczelnego Sądu Administracyjnego. Jego sprawą zainteresowała się też Helsińska Fundacja Praw Człowieka. – Ta historia pokazuje, że ustawa o policji nie nadąża za rzeczywistością. Przecież to nie wina sierżanta Z., że sądy potrzebowały aż siedmiu lat, aby go oczyścić z podejrzeń – mówi Piotr Kubaszewski z fundacji. Jeśli NSA odrzuci kasację, fundacja złoży skargę do Trybunału Konstytucyjnego na policyjne przepisy.

– Chłopakowi zniszczono karierę, pozbawiono go praw emerytalnych, wsadzono za kratki jak zwykłego bandytę, a kiedy udowodnił, że to wszystko było bezprawne, zamyka mu się drzwi przed nosem. Tak się nie robi – mówi Wiesław Budak, wiceprzewodniczący zarządu wojewódzkiego NSZZ Policjantów.

Krzysztof Z. prowadzi teraz własną działalność gospodarczą.

PS Inicjały podoficera zostały zmienione.

Źródło: Gazeta Wyborcza Katowice

Będzin: Biznesmen złapany na radar kłóci się o… zapalniczkę

Biznesmen oskarżony o wyłudzenie ponad 300 mln zł nie chce zapłacić 300 zł mandatu za przekroczenie prędkości. Sądy zajmują się sprawą od siedmiu miesięcy, a poszło o… zapalniczkę.

Policjanci z Będzina w grudniu zeszłego roku zatrzymali na drodze luksusowego mercedesa. Radar pokazał, że kierowca przekroczył prędkość o 41 km/godz. Za to wykroczenie grozi mandat w wysokości 300 zł oraz osiem punktów karnych.

Kierowca poprosił jednak policjantów o pokazanie legalizacji radaru. Kiedy ją otrzymał, zaczął się domagać legalizacji zapalniczki, do której radar był podpięty. Zdumieni policjanci stwierdzili, że nie mają takiego dokumentu, bo nie ma obowiązku legalizacji takich urządzeń. W tej sytuacji kierowca oznajmił, że mandatu nie zapłaci. Stwierdził, że ma w aucie CB, dużo wcześniej został ostrzeżony o obecności patrolu i na pewno jechał przepisowo.

Nie byłoby w tej historii nic dziwnego, gdyby nie kierowca. To Józef J., były szef Colloseum, oskarżony o wyłudzenie ponad 300 mln zł z państwowych firm elektroenergetycznych. W 2002 r. wyjechał z kraju i zaczął się ukrywać. Ścigany przez CBŚ, ABW oraz Interpol został zatrzymany w Izraelu. Po deportacji trafił do aresztu w Katowicach. Opuścił go w grudniu 2007 r. po wpłaceniu rekordowej kaucji w wysokości 3 mln zł. Pieniądze przesłała 80-letnia Amerykanka. Józef J. odpowiada teraz przed sądem z wolnej stopy.

Na drodze w Będzinie Józef J. przedstawił się policjantom jako prezes Luksemburskiej Fundacji Praw Człowieka [sam ją założył, organizacja ma stać na straży praworządności – przyp. red.].

Podczas pierwszego posiedzenia, które odbyło się w trybie nakazowym, bez obecności obwinionego, wyłącznie na podstawie materiałów policji, sąd skazał Józefa J. na 400 zł grzywny. Biznesmen odwołał się od tego wyroku. Sąd ponownie rozpoznał sprawę i ponownie go skazał, tym razem na 300 zł grzywny oraz 130 zł kosztów procesu. Biznesmen znów się odwołał. W apelacji zarzucił sądowi błąd w ustaleniach faktycznych. Jego zdaniem pomiar prędkości był przeprowadzony w sposób wadliwy, ponieważ „warunkiem prawidłowego działania radaru jest podłączenie go do zasilania spełniającego wymogi przewidziane przez producenta”. Skoro więc policja nie miała legalizacji zapalniczki, Józef J. domaga się uniewinnienia.

– Sąd po raz kolejny zajmie się tą sprawą 8 września – mówi sędzia Jacek Krawczyk z Sądu Okręgowego w Katowicach.

Według nadkomisarza Włodzimierza Mogiły z wydziału ruchu drogowego komendy wojewódzkiej w Katowicach to tylko strata czasu i pieniędzy podatników. Przepisy mówią wyraźnie, że legalizację Urzędu Miar i Jakości musi mieć tylko radar, a źródło zasilania nie ma żadnego wpływu na wynik dokonywanego pomiaru. – Równie dobrze można by domagać się legalizacji akumulatora, z którego czerpane jest zasilanie, czy alternatora, który wytwarza prąd w aucie – mówi Mogiła.

Józef J. twierdzi, że angażuje w sprawę mandatu wymiar sprawiedliwości, bo nie czuje się winny. – Jak jadę za szybko, to płacę mandaty. Jednak w tym przypadku nie mam pewności, że wynik pomiaru, który mi pokazano, zrobiono na moim samochodzie – mówi były szef Colloseum. Zapewnia jednak, że jeśli przegra proces, zapłaci mandat.

Źródło: Gazeta Wyborcza Katowice