Gdyni: Sprawa, którą rozpętałaś, już nigdy nie przycichnie

Córka popłakała się i wykrztusiła, że ksiądz dał jej wódki z sokiem, a potem obłapiał
– Kto dzwonił? – Marek czuje, że stało się coś niedobrego. Szybko podnosi się z beżowej, skórzanej kanapy. Przed chwilą zaczęli z Izą oglądać jakiś serial. Duży telewizor, to i nudny film obleci. Zresztą każdy wie – trudno się podnieść zaraz po Faktach. Jednak z soboty, 5 grudnia 2009 roku Marek zapamięta tylko strach, a potem zalewającą złość, że ktoś skrzywdził mu dziecko.

– Dzwonił Ksiądz – Iza stara się opanować, ale jej zwykle ciepły i wesoły głos robi się drewniany. – Mówi, że Ala wyszła już z plebanii, ale była jakaś dziwna. Powiedział, że pobiegła do lasu. Radził, żebyś poszedł jej szukać.

Ala jest najstarszym dzieckiem Prądzyńskich. Wczoraj poszła do spowiedzi, ksiądz zaproponował, żeby nazajutrz przyszła do niego porozmawiać. Napisał na karteczce numer komórki. Umówili się na dzisiaj.

Rodzice decydują, że Marek pójdzie szukać, Iza będzie czekać. Ojciec już ma wychodzić, gdy słyszy chrobotanie w zamku. To Ala.

Ręce i pocałunki księdza

Drobna dziewczynka nerwowo grzebie kluczem w drzwiach, dopiero po chwili udaje jej się otworzyć. Chce jak najszybciej pobiec do swojego pokoju. Kręci jej się w głowie, zbiera na wymioty i cały czas czuje na sobie ręce księdza, który posadził ją na kolanach i całował, całą zesztywniałą w środku.

– Boże, dlaczego nie wyrwałam się nawet po tym, gdy jego ręka zaczęła sunąć pod bluzką? Dlaczego od razu nie uciekłam? Po co z nim piłam?

Poszła na plebanię, bo proboszcz powiedział po konfesjonale, że jak porozmawiają o jej problemach, to będzie jej lżej.

– Ala, jak było u księdza? – pyta z kanapy Iza, kiedy córka przechodzi przez wąski korytarzyk przy drzwiach.

– Fajnie, idę do siebie – dziewczynka opiera się o ścianę.

– Chodź tu do nas – Iza powoli podchodzi do córki. – Coś ty taka niewyraźna?

– Zadziałała intuicja? – pytamy pół roku później, gdy odwiedzamy rodzinę dziewczynki.

– Nie intuicja, tylko poczułam od niej gorzałę – Iza smutnieje. – Zaraz zresztą zaczęła wymiotować.

Siedzimy w części jadalnej saloniku z telewizorem. Nad stołem, obok eleganckiego segmentu, wielki obraz. Święta rodzina w pastelach i złotej ramie. Tak jest w każdym kaszubskim domu, bo dla Kaszuba Kościół jest ważny.

Prądzyńscy mieszkają w Bojanie pod Gdynią. Dom przy bitej drodze jest okazałym klockiem.

– Powiedziała od razu co się stało? – pytamy Izę.

– „Chuchaj” mówię do niej. Gdy docisnęliśmy, popłakała się i wykrztusiła, że ksiądz dał jej wódki z sokiem, a potem obłapiał.

Proboszcz, kanonik, organizator

– Gdyby mama nie poczuła alkoholu od ciebie, powiedziałabyś?

– Nigdy! – Ala ma 15 lat, jak każda nastolatka mnóstwo wdzięku i problemów. Nogi nie tak jak trzeba, za duży nos, zbyt blade powieki – to tylko skrócona lista nieszczęść, które dotykają dziewczęta. Do tego miejsce, gdzie mieszka, co drugi dzień wydaje się jej obleśną, zapadłą dziurą na końcu świata.

Faktycznie jest tu bardzo ładnie. Dookoła pagórki, jeziora i lasy. Ludzie z Trójmiasta pobudowali w okolicy domy i rezydencje. W ciągu dziesięciu lat Bojano urosło dwukrotnie, dziś mieszka tu ze dwa tysiące osób. W centrum, czyli przy szosie, stoją spożywczaki, mięsny, kwiaciarnia. Jest wypożyczalnia filmów, przychodnia zdrowia, bank, szkoła podstawowa i gimnazjum. Obok przychodnia zdrowia, dalej cmentarz żołnierzy radzieckich.

Kościół, stylizowany na zabytkowy, zbudował – rękami parafian – ksiądz Mirosław B. – proboszcz od 13 lat. Rękę do biznesu ma dobrą. Dopóki świątynia nie była gotowa, kościelny raz w miesiącu zachodził do każdego i pobierał „datek budowlany” – wszystko skrupulatnie odnotowywane w specjalnym notesie: kto, kiedy i ile.

Za ślub od swoich proboszcz liczy sobie 400 zł, od obcych 600, a bywa, że trzeba zapłacić i trzy tysiące. Jest jeden warunek: panna młoda nie może mieć odkrytych ramion, a za dekorację kościoła trzeba zapłacić znajomej księdza.

Arcybiskup gdański Leszek Głódź lubi i docenia proboszcza – ksiądz kanonik B. został mianowany rok temu dyrektorem ds. budownictwa sakralnego w archidiecezji gdańskiej. Odpowiada za wszystkie inwestycje.

Jest świetnym organizatorem. Przy parafii św. Królowej Jadwigi w Bojanie działa przedszkole katolickie i biblioteka. Co roku proboszcz kanonik organizuje kolonie dla dzieci w ośrodku nad Jeziorem Żarnowieckim. Trzy lata temu pobił tam kolonistę. Sprawa trafiła do sądu, zakończyła się umorzeniem, ale z orzeczeniem o winie. Pobicie było niezbyt dotkliwe.

Ksiądz: Chciałem pomóc

– Na początku trudno było mi uwierzyć w to obłapianie – mówi mama Ali. – Ksiądz ją przecież chrzcił, a teraz szykował do bierzmowania. Jest tylko o dwa lata starszy od mojego Marka, ma 47 lat. Zabraliśmy małej komórkę, a gdy doszła do siebie, kazaliśmy iść spać. Jeszcze w nocy mąż zadzwonił do proboszcza, zapytał, czy to wszystko prawda. Usłyszał: „Wymalowaliście to sobie”. Tyle że około drugiej wysłał do Ali SMS-a: „Naskarżyłaś na mnie”. Wiedzieliśmy już, że nie skłamała.

Marek w niedzielę idzie na mszę. Liczy, że ksiądz do niego podejdzie, coś wytłumaczy, ale on jak gdyby nigdy nic. Po południu rodzice Ali ustalają, że poradzą się w szkole – zgłaszać czy nie? Nauczyciele nie mają wątpliwości – powinni iść do komisariatu.

– To poszliśmy, potem Ala miała przesłuchanie z psychologiem w Wejherowie, a z nowym rokiem w Bojanie już nie mówili o niczym innym – opowiada Iza.

Na początku stycznia prokurator stawia księdzu B. dwa zarzuty – dokonanie innej czynności seksualnej i rozpijanie 15-latki. Proboszcz trafia do aresztu, potem dostaje dozór policyjny – co tydzień meldunek na komendzie w Wejherowie. Musi też wpłacić 10 tysięcy zł. poręczenia. Do czasu sporządzenia aktu oskarżenia, ksiądz nie może zbliżać się do Ali i jej bliskich.

16 stycznia ksiądz tłumaczy się w „Dzienniku Bałtyckim”: „Chciałem pomóc nastolatce, która miała myśli samobójcze i spotkała mnie taka nagroda. To ona prosiła o spotkanie. Nie miałem wiele czasu, bo byłem umówiony, ale przecież nie mogłem odmówić osobie, która myślała o tym, by targnąć się na swoje życie. Przyszła do mnie pijana. Rozmawialiśmy, uspokoiła się. Sam ją wyprosiłem, bo spieszyłem się. Byłem najpierw na imieninach u katechetki, potem na weselu. Zarówno goście jednej imprezy, jak i drugiej potwierdzą, że byłem trzeźwy”.

Po wywiadzie Mirosław B. znika z Bojana na miesiąc – metropolita gdański wysyła go na miesięczny urlop – do czasu wyjaśnienia zarzutów.

U Prądzyńskich zaczynają się niespodziewane wizyty.

Przyjeżdżają, namawiają, płaczą

– Kto był pierwszy?

– Proboszcz z Kielna – mówi Iza. – Zadzwonił i zaprasza: „Nie o księdza Mirka chodzi, przyjedźcie, porozmawiamy”.

„Może on chce nam pomóc” – tak myśleliśmy. Ala miała iść do bierzmowania, zależało jej na tym. Pojechaliśmy z mężem do Kielna, na plebanię. A on nam nagadał, żeby zostawić księdza Mirosława w sutannie, zaczął płakać, namawiać: „podpiszcie, wycofajcie”. Powiedzieliśmy mu, że się zastanowimy. Wglądał, jakby miał naszykowane to pismo, ale że nie zgodziliśmy się podpisać, to nie pokazał.

Po kilku dniach przed furtką Prądzyńskich staje samochód, w środku mąż sołtysowej i dwóch nieznajomych.

– Mówimy im: „Jak już jesteście, to zajdźcie”. Wypiliśmy herbatę, któryś zaczął: „Teraz na nas wypadło” i zaczęli tłumaczyć, że ksiądz dobry chłop, że trzeba wycofać oskarżenie. Marek się wkurzył i mówi: ” Co byście zrobili, jakby to wasze dziecko spotkało?”. Zrobiło im się chyba wstyd.

Następne zapukało małżeństwo – były wójt gminy z żoną.

– Znała ich pani?

– Z widzenia. Gadali, gadali, namawiali, żeby pójść do księdza, spotkać się. Odczytali list od niego. Pisał tam, że chciałby się spotkać. Ale w końcu i oni przyznali, że widzieli, jak się proboszcz z kobietami prowadzał. Przyszli, bo prosił. No i chyba na koniec żałowali, że nas namawiali.

– Ktoś jeszcze?

– Kobiety. Nazwaliśmy je z mężem „płaczki”, co kilka dni pojawiała się kolejna, w średnim wieku. Nie znałam ich. Z grubsza mówiły to samo, że ksiądz samobójstwo chce zrobić, że taki mizerny, że zbladł. To ja którejś w końcu wystrzeliłam: „Do psychologa go weźcie, jak tak mu ciężko. A my, co mamy w domu? Zastanówcie się!”.

Przychodzi jeszcze brat księdza z żoną – namawiają, jak inni.

Katechetka z gimnazjum, podchodzi do Ali na szkolnym korytarzu.

– Co ty odwalasz, niszczysz społeczność Bojana, mam ci wpierdzielić?

Dziewczynka biegnie do nauczycielki. Dyrektor zgłasza zajście na policję. Nie robią nic – mówią, że jak się powtórzy, to założą sprawę, teraz nie mają sił.

Prokurator: Pewnie wszystkiego nie wiemy

Pytamy prokuratora z Wejherowa, co sądzi o odwiedzinach w domu dziewczynki.

– Od momentu złożenia zawiadomienia o przestępstwie nie można naciskać na pokrzywdzonego. Bywa, że sprawca mówi: „Spróbuj zgłosić na policję” i grozi śmiercią albo spaleniem samochodu. W rezultacie ma sprawę nie tylko o rozbój, ale i o groźbę bezprawną.

– A jeśli nie użyto przemocy i nie ma gróźb?

– Jest przestępstwo przeciwko wymiarowi sprawiedliwości. Namawianie do podpisania oświadczenia wycofującego zarzuty to nakłanianie do składania fałszywych zeznań. Bo jeśli zeznali, że molestowano córkę i to jest prawda, to zaprzeczanie jest nieprawdą. Ale śledztwo i tak toczyłoby się dalej, bo taka sprawa prowadzona jest z urzędu.

– Dlaczego nie zareagowaliście na skargę dyrektora?

– Katechetka to osoba silnie związana z Kościołem. Jej działanie nie było na tyle drastyczne, nie robiliśmy z tego zarzutów prokuratorskich. Ale pewnie nie wszystko wiemy.

Bo to zła dziewczyna była

Gdy mija miesiąc, ksiądz B. wraca na plebanię, choć nadal jest urlopowany. Zgodnie z prawem kanonicznym oznacza to tyle, że może wykonywać wszystkie czynności kapłańskie, musi tylko mieć zastępcę. Zostaje nim jego podwładny, wikary z Bojana.

– Gdy wrócił, nie zaczepiał już Ali. Myśleliśmy, że do rozprawy mamy spokój. Okazało się, że nie – Iza uśmiecha się kwaśno.

Adwokat księdza wnosi o przesłuchanie nowych świadków. Dwóm chłopcom przypomniało się, że pili z Alą alkohol za kościołem, zanim poszła do księdza.

Zaraz potem „NIE” publikuje rewelacje z Bojana. Miejscowi jeżdżą do Gdyni, by kupić tygodnik. Tekst przedstawia Alę jako co najmniej współwinną. Anonimowy rozmówca w tekście: „To zła dziewczyna, jak zresztą cała jej rodzina. Leserka. Z ledwością przepychana z klasy do klasy. W dodatku wieczorami ktoś widział ją na boisku szkolnym, jak piła i paliła. Wdała się w matkę”.

Mąż sołtysowej Haliny Radomskiej w „NIE” krytykuje Prądzyńskich pod nazwiskiem:

„My ich prosili, coby cygaństwa we wsi nie robili, bo to wstyd po dobrym człowieku tak skakać”.

Odwiedzamy sołtysową, przyjmuje nas na podwórku.

– Podpuścili męża ci dziennikarze, wypowiedzi poprzekręcali.

– Ale to prawda, że mąż jeździł do Prądzyńskich namawiać do zmiany zeznań?

– Nie pojechał, tylko poszedł, bo blisko. I nie sam, bo ich więcej tam poszło. Pytał rodziców, czy naprawdę wierzą dziewczynie, bo to przecież nastolatka.

– A pani czemu nie poszła?

– Nie mogłam, miałam gości.

– Nikt nie namawiał was, żeby księdza bronić?

– Ponoć chodził po domach wikary i ktoś z przedszkola.

Nasze dzieci nie chcą cię znać

Śledczy od razu ostrzegli Prądzyńskich, aby nie zaglądali do internetu.

– Posłuchaliście?

– Raz zaczęliśmy czytać, ale daliśmy spokój. Nawet jakby człowiek miał nerwy ze stali, to by nie wytrzymał.

My sprawdziliśmy.

Fronda.pl Malkontent pisze: „Obecna histeria jest sztucznie rozdmuchana, by zdyskredytować Kościół. Nie zaprzeczam, że molestowanie istniało, ale… po pierwsze, nie było tak powszechne, jak się sugeruje, a po drugie, wykorzystywanie seksualne, które kiedyś było czymś normalnym i powszechnie stosowanym, dopiero obecnie stało się zbrodnią – na skutek lewackiego skrzywienia w postrzeganiu świata. Zresztą nie ma żadnego rozróżnienia pomiędzy cierpieniem molestowanego dziecka a Kościołem, bo poprzez to cierpiące dziecko cierpi Kościół”.

Na Nasze Miasto.pl Gość tłumaczy: „Przez tyle lat nic nie mogli mu zrobić, aż tu nadarzyła się okazja, dali drinka dziecku, powiedzieli, co ma mówić, wysmażyli paszkwil i męcz się chłopie. Dziewczyna jest z pięcioosobowego rodzeństwa i niestety nie miała dobrego przykładu w domu od rodziców. Znaczy w domu nie ma nadzoru, może opieka powinna się nimi zająć”.

Matka: „Każdy kto zna Alę P., wie, do czego zdolna jest ta dziewczyna. Seks, piwo i inne trunki to u niej najciekawsze zajęcie. Wszyscy wiemy, że jesteś 15-latką, która potrzebuje pomocy, póki jeszcze nie stoczyłaś się na dno, choć już tego dna sięgasz. Daj sobie pomóc, bo życie dopiero przed tobą. Czas się zastanowić, co dalej cię czeka, bo sprawa, którą rozpętałaś, już nigdy nie przycichnie. Mam nadzieję, że nie przystąpisz do sakramentu bierzmowania wraz z naszymi dziećmi! Oni cię nie chcą znać!”.

Kolejny internauta o sieciowym pseudonimie zzz: „Jeśli mieszkacie w Bojanie, bardzo dobrze znacie rodzinę niby molestowanej. Znam dobrze „poszkodowaną” i większość wie, że dziewczyna nie grzeszy inteligencją. W 100 proc. wierzę księdzu. A dziewczynie życzę powodzenia w sądzie, przyda Ci się! Nasz kochany ksiądz jest nie winny!”.

Papież apeluje, dziekan nie rozmawia

Rozporządzenia opisane w kwietniowym dokumencie watykańskim „Wskazówki do zrozumienia podstawowych procedur Kongregacji Nauki Wiary w sprawie zawiadomień o nadużyciach seksualnych” mówi, że biskup ma obowiązek współpracować z cywilnym wymiarem sprawiedliwości i stosować się do zasad prawa świeckiego. Powinien też bez zwłoki powiadomić Kongregację Nauki i Wiary o podwładnym, wobec którego toczy się proces karny. Papież zyskuje nowe kompetencje – może wykluczyć sprawcę ze stanu duchownego bez uprzedniego wyroku sądu kanonicznego.

Niezależnie od tego papież Benedykt XVI apeluje do duchownych, aby zaopiekowali się ofiarami i ich rodzinami. Nie należy ich pozostawiać bez wsparcia ze strony Kościoła.

Dzwonimy do dziekana z Kielna Franciszka Rompy, któremu podlega parafia z Bojana.

– Czy ksiądz powiadomił arcybiskupa Głódzia o sprawie Mirosława B.?

– Nie udzielam żadnych informacji, nie będę rozmawiał.

Dziekan odkłada słuchawkę.

Czekamy minutę, znowu wybieramy numer.

– Prądzyńscy twierdzą, że ksiądz dziekan nakłaniał ich do wycofania zarzutów.

– Ja namawiałem? Rozpoczynamy rozmowę od kłamstwa i fantazji. Jakże? Przecież byłbym przestępcą. Gdybym robił takie rzeczy, nie mógłbym być księdzem. Zresztą nie rozmawiam z wami więcej. Koniec.

Zobowiązanie wiecznego milczenia

Nadal obowiązująca instrukcja Crimen sollicitationis z 1962 roku: „Ponieważ w sprawach dotyczących przestępstw seksualnych osób duchownych należy bardziej, niż zazwyczaj, dbać o to, by postępowano w nich z zachowaniem najściślejszej tajemnicy, kiedy zostaną już rozstrzygnięte, pozostaną pod zobowiązaniem wiecznego milczenia. Wszyscy, którzy uczestniczyli w jakikolwiek sposób w ich osądzaniu lub dowiedzieli się o tych sprawach z racji swojego urzędu, są zobowiązani do zachowania nienaruszalnego i najściślejszego sekretu, nazywanego sekretem Świętego Officium pod karą automatycznej ekskomuniki.

Instrukcja Kongregacji Nauki Wiary z 2001 roku podpisana przez kardynała Ratzingera nie zdejmuje konieczności zachowania ścisłego sekretu, nakazuje jednak kategorycznie informować Watykan o księżach pedofilach: „Ilekroć biskup otrzyma prawdopodobne powiadomienie o przestępstwie, po dokonaniu wstępnego badania przekaże je Kongregacji Nauki Wiary”.

Zaczynamy od Biura Nuncjusza Apostolskiego w Warszawie.

– Chcielibyśmy się dowiedzieć, czy informacje o księżach pedofilach przechodzą przez nuncjaturę?

– Nawet jeśli tak, to służymy jako skrzynka pocztowa, nie zaglądamy do korespondencji – odpowiada rozmówca, który nie chce podać nazwiska.

Próbujemy w Konferencji Episkopatu Polski.

Ks. dr Józef Kloch: – Dokumenty, o jakie pytacie, są kierowane z diecezji bezpośrednio do nuncjatury. Stamtąd do Stolicy Apostolskiej.

Dzwonimy do Watykanu, do Kongregacji Nauki Wiary.

– Zgłoście się do biskupa, który odpowiada za tego księdza, on powinien udzielić wam informacji.

Zgłaszamy się.

– Czy mnie nagrywacie? – zaczyna rozmowę ksiądz Filip Krauze, dyrektor Centrum Informacyjnego Archidiecezji Gdańskiej.

– Nie. Chcieliśmy zapytać, czy kuria powiadomiła Watykan o przypadku księdza B.?

– Nic nie powiem. Sprawy toczą się naszym torem. Miłego dnia.

5 sierpnia odbędzie się pierwsza rozprawa przeciwko Mirosławowi B.

– Nie mieliście chwil zwątpienia? – pytamy rodziców Ali.

– Żeby wycofać oskarżenie? A co ja bym powiedziała własnemu dziecku. Jak mogłabym spojrzeć jej w oczy?

współpraca Tomasz Bielecki

Imiona i nazwisko dziewczynki i jej rodziców zostały zmienione

Kościół przed i po roku 2001
Kościół katolicki liczy ok. 400 tysięcy duchownych.
Między rokiem 1975 a 1985 nie zgłoszono do Watykanu ani jednego przypadku pedofilii duchownego. Od wydania instrukcji z 2001 roku odnotowano trzy tysiące doniesień. Do procesów karnych doszło w 600 przypadkach. 1800 księży i zakonników było już zbyt starych na proces, ukarano ich zakazem odprawiania mszy, spowiadania, a czas, jaki im pozostał, muszą spędzić w odosobnieniu. Trzystu kapłanów zostało wykluczonych ze stanu duchownego. Tyle samo dobrowolnie odeszło z kapłaństwa.

gazeta.pl

Opole: As opolskiej policji skazany za bicie podczas przesłuchań

Tomasz J., kiedyś uważany za jednego z najlepszych w swoim fachu, został dziś skazany nieprawomocnie na dwa lata więzienia. Prokuratura zarzucała mu m.in. wymuszanie zeznań biciem, próbę gwałtu i przekraczanie uprawnień.

Proces policjanta toczył się przed sądem od 4 lat. 39-letni dziś J. pracował w policji od 1998 roku, w sekcji kryminalnej od 2003 r. Uważanemu dotąd za jednego z najlepszych w swoim fachu. Wg prokuratury pierwsze przestępstwa miał popełnić już po dwóch miesiącach pracy. Chodzi głównie o pobicia podczas przesłuchań i wymuszanie zeznań na osobach zatrzymanych.

Prokuratura nie chciała ujawnić szczegółów aktu oskarżenia m.in. ze względu na drastyczność opisów. Proces również toczył się za zamkniętymi drzwiami.

Źródło: Gazeta Wyborcza Opole

Rzeszów: Proces o mobbing. Oskarżony komendant policji

Takiego procesu na Podkarpaciu jeszcze nie było. Komendant wojewódzki policji inspektor Józef Gdański stanął przed sądem oskarżony o mobbing przez policjanta z Tarnobrzega

– Jeżeli pozwałby pan swojego szefa do sądu, to miałby pan czelność i honor przychodzić do pracy i prosić go, by dawał panu pieniądze i nadal pana utrzymywał? Myślę, że nie. Jeśli ten policjant ma odrobię honoru, to myślę, że jutro złoży raport o zwolnienie. Ja bym tak zrobił. Policjant przekroczył granicę lojalności wobec swojego przełożonego – mówił „Gazecie” po pierwszej rozprawie w Sądzie Rejonowym w Rzeszowie inspektor Józef Gdański.

Oskarża wszystkich i o wszystko

Szef podkarpackiej policji wydaje się być spokojny o finał procesu, który wytoczył mu 37-letni Mirosław P. (nazwisko do wiadomości redakcji), sierżant z Komendy Miejskiej Policji w Tarnobrzegu.

– Z policji sam nie odejdę. Szkoda mi przepracowanych tu 10 lat. Poza tym ja naprawdę lubię tę robotę. Wiem, że świata nie zmienię, ale może w policji sytuacja się poprawi. Nie jestem najemnikiem, tylko policjantem – mówi Mirosław P.

Jego koledzy z pracy nie są wcale zaskoczeni, że pozwał komendanta wojewódzkiego do sądu. – Mirek donosi praktycznie na wszystkich w policji – na swoich kolegów, przełożonych. Myśli, że ma do spełnienia jakąś misję. Jego zarzuty są chybione. On po prostu nie lubi policji, a w niej pracuje. Czy to nie kuriozum? – pyta jeden z tarnobrzeskich oficerów.

Mirosław P. mówi, że miał już dość upokorzeń ze strony swoich przełożonych. Jego kłopoty w pracy zaczęły się na początku 2007 roku, gdy – jak sam opowiada – przeniósł się z Komendy Wojewódzkiej Policji w Rzeszowie do Komendy Miejskiej Policji w Tarnobrzegu.

W KWP pracował w prestiżowym wydziale korupcji. W Tarnobrzegu również, ale praca w wojewódzkiej policji, a potem w miejskiej, to krok w tył w policyjnej karierze.

P. twierdzi, że zmienił komendę, bo rodzinę ma w Tarnobrzegu. Miał dość dojazdów. Ale komendant Józef Gdański twierdzi, że sierżant został przeniesiony. – Nie nadawał się do pracy w wojewódzkim wydziale korupcji – mówi wprost Gdański.

Dyscyplinarka za spóźnienie

Sierżant P. żali się, że od trzech lat jest pozbawiany premii, awansów, dodatków. Jesienią zeszłego roku został przeniesiony do komisariatu w Nowej Dębie. Jego zdaniem to kolejny przejaw szykanowania go w pracy, by mu zamknąć usta, żeby nie mówił o tym, co się dzieje w policji. A dzieje się źle – tak twierdzi.

Prowadzono przeciwko niemu pięć postępowań dyscyplinarnych, postawiono mu 11 zarzutów. – Cztery postępowania zostały umorzone, a jedno od ponad trzech lat jest zawieszone. To dla moich przełożonych jest podstawą, bym nie mógł awansować, dostawać dodatków – skarży się Mirosław P.

W pozwie opisał to mocniej: „(…) Aby mnie szczuć, dyskryminować, pozbawić (…) praw i zwolnić ze służby”.

– Awanse i nagrody w policji nie są automatyczne. Przyznaje się je wyróżniającym się funkcjonariuszom. Gdyby P. się wyróżniał, awansowałby – mówi Jan Żak, szef policji w Tarnobrzegu.

Czym sobie „zasłużył” sierżant, że co chwilę ma postępowania dyscyplinarne? W dokumentach czytamy, że m.in. o kwadrans spóźniał się do pracy, swojego przełożonego nazwał „nieudolnym” (to wbrew etyce zawodowej), woził autem poufne dokumenty i pokazywał je nieuprawnionym osobom. Przełożeni P. zarzucali mu również, że nie wykonywał poleceń służbowych i niewłaściwie przechowywał broń służbową.

– Żaden z tych zarzutów się nie potwierdził – broni się Mirosław P.

Sierżant P.: Moje dobra naruszone

Mirosław P. pisał skargi do Komendy Głównej Policji. Nie tylko na temat szykan z powodu wielu postępowań dyscyplinarnych. Pisał, że policjanci z Tarnobrzega fałszują statystyki, a jeden z szefów wyłudził z Providenta 10 tys. zł.

Próżno szukać potwierdzeń tych zarzutów. – Bo to wszystko jest nieprawda – przekonuje komendant Żak.

Teraz sierżant oskarża Józefa Gdańskiego o mobbing. W pozwie Mirosław P. napisał, że jego kłopoty zaczęły się, gdy przeniósł się z Rzeszowa do Tarnobrzega. „(…) Za to, że zacząłem prowadzić sprawy operacyjne dotyczące wysoko postawionych funkcjonariuszy publicznych (…). Moi przełożeni nagminnie w moich postępowaniach dyscyplinarnych naruszali dyscyplinę służbową (…) i nie mieli z tego powodu żadnych konsekwencji” – czytamy w pozwie.

Ugoda? Nie z podwładnym

Gdański nie chce komentować zarzutów policjanta do zakończenia procesu. – Jest tyle instytucji wewnątrz policji, że nie trzeba było tej sprawy wynosić na zewnątrz. To nie wygląda normalnie. Pierwszy raz mam taki proces – mówi komendant.

Halina Chudzik, obrońca Józefa Gdańskiego, twierdzi: – To nie komendant wojewódzki powinien być pozwany, tylko komendant z Tarnobrzega. To on jest bezpośrednim przełożonym pana P.

Żak także o zarzutach nie chce rozmawiać. Boi się, że jeżeli za dużo powie, to sierżant i jemu wytoczy proces.

W piątek sędzia Agnieszka Kowal zapytała Mirosława P. i Józefa Gdańskiego, czy jest możliwa między nimi ugoda. Sierżant odparł, że tak. Gdański, że nie. Proces przerwano.

– Dogadać się ze swoim podwładnym? Chyba pan żartuje – stwierdził szef podkarpackiej policji, wchodząc do windy.

Źródło: Gazeta Wyborcza Rzeszów

Łagiewniki: Oszukani repatrianci

Repatrianci przyjechali do Łagiewnik (dolnośląskie) licząc na nowe, lepsze życie w ojczyźnie swoich rodziców, ale czują się oszukani. Pieniądze, które Skarb Państwa przeznaczył na rodzinę Chincińskich, gmina wykorzystała na własne cele – remonty dróg i szkoły. Urząd Wojewódzki twierdzi, że choć to zgodne z prawem to mało etyczne (red – w ówczesnym czasie wójtem gminy był obecny starosta dzierżoniowski Janusz Guzdek).

Państwo Chincińscy siedem lat temu przyjechali z Kazachstanu. Rodzice pana Walentego są Polakami. Powrót do kraju miał być początkiem lepszego życia. Ale nie był.

Ponad 100 tys. zł Skarb Państwa przeznaczył na zagospodarowanie rodziny w Polsce. Pieniędzmi dysponowała gmina Łagiewniki. Wydała tylko 30 tys. na remont mieszkania. Remont był tylko powierzchowny. Od 4 lat Pan Oleg walczy o pieniądze, które – jego zdaniem – należą się rodzinie.

Gmina pozostałe 70 tys. zł włączyła do swojego budżetu i później wydała, m.in. na remonty szkoły i dróg.

Trzy lata temu zmieniły się władze gminy. Obecni urzędnicy twierdzą, że było to niezgodne z prawem. Urzędnicy wojewody dolnośląskiego są bardziej wyrozumiali. Twierdzą, że gmina Łagiewniki mogła rządową dotację wykorzystać nie tylko na repatriantów.

TVP Wrocław
Katarzyna Sudnik

Warszawa: Sprawa Przemyka ostatecznie przedawniona

Sąd Najwyższy oddalił wniosek Krzysztofa Kwiatkowskiego o kasację prawomocnego wyroku sądu, który z powodu przedawnienia umorzył sprawę b. zomowca Ireneusza K., oskarżonego o śmiertelne pobicie w 1983 r. Grzegorza Przemyka. Kwiatkowski chce, by umorzenie uchylono, a sprawa wróciła do sądu II instancji.
Sprawa dotyczy jednej z najgłośniejszych zbrodni aparatu władzy PRL. Jej wątek wobec Ireneusza K. przed różnymi instancjami trwa już ponad 27 lat.

W maju 1983 r. 19-letni maturzysta Grzegorz Przemyk został zatrzymany przez milicję, w tym przez K. Na komisariacie dostał ponad 40 ciosów pałkami w barki i plecy oraz kilkanaście ciosów w brzuch. Zmarł po dwóch dniach. Pogrzeb Przemyka, syna opozycyjnej poetki Barbary Sadowskiej, stał się wielką manifestacją przeciw władzom.

Prokuratura wszczęła wprawdzie śledztwo, ale jednocześnie władze podjęły działania mające uchronić milicjantów przed karą. Winą chciano obarczyć sanitariuszy, którzy wieźli Przemyka z komisariatu do szpitala. W 1984 r., po wyreżyserowanym procesie, sąd uwolnił od zarzutu pobicia Przemyka dwóch milicjantów – Ireneusza K. i Arkadiusza Denkiewicza. Natomiast na 2 i 2,5 roku więzienia zostali skazani – za nieudzielenie pomocy pobitemu, po wymuszeniu w śledztwie nieprawdziwych zeznań – dwaj sanitariusze, którzy wieźli Przemyka do szpitala.

Sprawa wróciła do sądów po przełomie 1989 r., gdy uchylono wyroki z 1984 r. Ireneusz K. (do niedawna pracował w policji w Biłgoraju) został w 1997 r. uniewinniony przez Sąd Wojewódzki w Warszawie, który zarazem skazał Denkiewicza na 2 lata więzienia (nie odsiedział ani dnia, bo według psychiatrów doznał w psychice zmian uniemożliwiających odbycie kary). Potem sprawa K. krążyła między sądami.

Kwiatkowski: Ta zbrodnia się nie przedawnia

W piątym procesie w maju 2008 r. Sąd Okręgowy w Warszawie skazał K. na 8 lat więzienia, zmniejszone o połowę na mocy amnestii. Sąd uznał, że w sprawie nie stosuje się ustawy o IPN, lecz przepis Kodeksu karnego i ustawy o nieprzedawnianiu przestępstw aparatu władzy sprzed 1989 r., w myśl którego czyn taki jak pobicie skutkujące ciężkim uszczerbkiem na zdrowiu – nie przedawnia się. Wyrok ten uchylił w grudniu 2009 r. Sąd Apelacyjny w Warszawie, który uznał, że sprawa przedawniła się 1 stycznia 2005 r.

„Czyn, którego dopuścił się były zomowiec Ireneusz K., nie przedawnia się” – uznał Kwiatkowski, uzasadniając wniosek o kasację.

Dwa lata temu pion śledczy IPN postawił zarzuty b. milicjantom za utrudnianie śledztwa w sprawie Przemyka. B. szef MSW gen. Czesław Kiszczak jest zaś podejrzany o przekroczenie uprawnień przez utrudnianie i kierowanie na fałszywe tory w latach 1983-84 śledztwa w sprawie tego pobicia.

Polska przegrywa miliony

Ministerstwu Spraw Zagranicznych może w tym roku zabraknąć środków na bieżącą działalność. W połowie czerwca wyczerpało bowiem fundusz na wypłatę odszkodowań za przegrane sprawy Polski przed Europejskim Trybunałem Praw Człowieka w Strasburgu (z tej samej rezerwy celowej pokrywane są zobowiązania wynikające z wyroków sądów krajowych w sprawach przeciwko Skarbowi Państwa).

Teraz nasz kraj musi pokrywać orzeczone odszkodowania ze środków przeznaczonych np. na utrzymanie placówek zagranicznych, centrali MSZ, działań promocyjnych i członkostwo Polski w Unii Europejskiej.

– Nieterminowe uregulowanie zobowiązań spowodowałoby dodatkowe skutki finansowe dla budżetu państwa w postaci odsetek za zwłokę – tłumaczy biuro prasowe MSZ.

W dodatku liczba spraw Polaków, które rozpatrywał Trybunał w Strasburgu w pierwszym półroczu, stanowi już ponad dwie trzecie liczby spraw rozpatrywanych przeciwko Polsce w całym ubiegłym roku.

Rekordowe odszkodowanie

Jak do tego doszło? Prokuratoria Generalna Skarbu Państwa niedoszacowała wysokości kwot ewentualnych odszkodowań i zadośćuczynień, jakie Polska będzie musiała w tym roku wypłacić.

Kwotą, która „dobiła” MSZ, było blisko milionowe odszkodowanie (247 tys. euro), jakie wypłacił w tym roku rząd za przegraną przed Trybunałem w sprawie trzech poznańskich przedsiębiorców ze spółki Trust, którym w latach 90. odmówiono odszkodowania za wywłaszczenie pod publiczną drogę. Choć wyrok w sprawie „Bugajny i inni przeciwko Polsce” zapadł przed Trybunałem 6 listopada 2007 r., dopiero 1 marca 2010 r. stał się ostateczny w związku z nieuwzględnieniem wniosku polskiego rządu o przekazanie sprawy do Wielkiej Izby Trybunału (rozpatruje m.in. odwołania od orzeczeń Izby Trybunału). Zadośćuczynienie poznańskim przedsiębiorcom jest najwyższym przyznanym dotychczas odszkodowaniem przez Trybunał na rzecz obywateli polskich.

Polacy więcej wiedzą

Budżet MSZ był obciążony odszkodowaniami zasądzanymi w Strasburgu również w 2009 r. Wtedy Polska wypłaciła rekordową od 1993 r. (od tego czasu do Trybunału zaczęły wpływać skargi polskich obywateli) sumę odszkodowań za przegrane przed Trybunałem sprawy, w wysokości około 4,9 mln zł – ustaliła „Rz”.

Dlaczego tak dużo? Około 3,2 mln zł kosztowały przegrane 123 sprawy, kolejne 1,2 mln zł wypłacono z tytułu ugód, a prawie pół miliona złotych z tytułu deklaracji jednostronnych (jedna ze stron zgadza się na ugodę). Rok wcześniej suma była trzykrotnie niższa.

– To pokazuje, że Polacy mają coraz większą świadomość swych praw, co oceniam jako coś dobrego – mówi Paweł Kowal, europoseł PiS i były wiceminister spraw zagranicznych.

Mecenas Bartłomiej Sochański, który reprezentował w Strasburgu Marię Hutten-Czapską w sprawie dotyczącej właścicieli nieruchomości, twierdzi, że powodem przegranych Polski przed Trybunałem są oprócz polskich przepisów „problemy mentalne”. – Prokuratorzy wnioskują np. o długi areszt tymczasowy, bo zawsze tak robili, a nasze postępowania są przewlekłe, bo procedura jest zbyt drobiazgowa, często niepotrzebnie. Wielu prawników wyniosło też z poprzedniego systemu lekceważący stosunek do prawa własności. Najwyższy czas, by zacząć traktować Trybunał poważnie. Trzeba odrobić europejską lekcję – inaczej przegranych spraw przybędzie.

Będzie gorzej

MSZ przewiduje, że w związku z przeprowadzoną właśnie reformą Trybunału czeka nas lawina orzeczeń w czwartym kwartale. Reforma weszła w życie 1 czerwca, wprowadzając uproszczenia proceduralne dla tzw. skarg repetytywnych. W tym trybie – jak tłumaczy MSZ – trzyosobowy skład sędziowski (wcześniej w danej sprawie orzekało siedmiu sędziów) może w sytuacji, gdy dane zagadnienie było już wcześniej przedmiotem orzecznictwa Trybunału, jednomyślnie uznać skargę za dopuszczalną i wydać orzeczenie lub uznać ją za niedopuszczalną bądź skreślić ją z listy skarg.

– Minister finansów powinien lepiej planować budżet, by nie dochodziło do takich sytuacji, że rezerwa celowa się wyczerpuje – mówi „Rz” Kowal.

Polski resort spraw zagranicznych twierdzi jednak, że ze względu na specyfikę Trybunału (np. w momencie wniesienia skargi nie trzeba wnosić o wysokość zadośćuczynienia, a roszczenia finansowe można zgłosić do zakończenia postępowania) nie można oszacować skali roszczeń.

– Samo zadośćuczynienie zaś jest ustalane na podstawie dotychczasowego orzecznictwa Trybunału w sprawach podobnych dotyczących państwa o porównywalnych warunkach socjoekonomicznych – twierdzi biuro prasowe MSZ.

Jednak według Bogusława Sonika, europosła PO, można znaleźć na to sposób. – W resorcie sprawiedliwości powinna istnieć komórka analizująca sprawy przeciwko Polsce w Trybunale i przewidująca, ile może nas to w danym roku kosztować. To pomogłoby zaplanować wydatki – mówi.

Europoseł Platformy nie obawia się jednak, że powodu wyroków, jakie zapadły w Strasburgu, w MSZ może zabraknąć środków na odpowiednie przygotowanie naszego przewodnictwa w Unii Europejskiej. – Tu nie ma żadnego związku. To przewodnictwo to kwestia prestiżowa i pieniędzy na to nie zabraknie – mówi.

Według danych MSZ od 1993 r. do stycznia 2009 r. w stosunku do Polski Trybunał wydał 634 wyroki i 30 034 decyzje o niedopuszczalności skargi lub skreśleniu skargi z listy spraw.

Na rozpoznanie czeka jeszcze kilka tysięcy spraw.

Statystyki

Ile spraw obywateli polskich rozpatrywał Europejski Trybunał Praw Człowieka w Strasburgu

∑ 1994 r. – 4

∑ 1995 r. – 24

∑ 1996 r. – 19

∑ 1997 r. – 37

∑ 1998 r. – 19

∑ 1999 r. – 32

∑ 2000 r. – 45

∑ 2001 r. – 95

∑ 2002 r. – 84

∑ 2003 r. – 120

∑ 2004 r. – 66

∑ 2005 r. – 184

∑ 2006 r. – 256

∑ 2007 r. – 315

∑ 2008 r. – 270

∑ 2009 r. – 292

∑ 2010 r. (do połowy roku) – 209 spraw.

źródło: MSZ

Rzeczpospolita

Sopot: Rutkowski znalazł ślad zaginionej Iwony – policja czekała nie wiadomo na co

W ostatnią sobotę Krzysztof Rutkowski znalazł ślad Iwony Wieczorek w zapisie wideo z kamer budynku przy ul. Grunwaldzkiej 8. Dotąd nie było żadnej pewności dokąd poszła dziewczyna, gdy na dyskotece w nocy z piątku na sobotę 17 lipca pokłóciła się z przyjaciółmi. Kamery zarejestrowały ją kilkanaście sekund przed godz. 03.07. Dziewczyna musiała zejść w dół „Monciaka” i tuż przed ul. Grunwaldzką skręcić w prawo. Szła wzdłuż ulicy. Najpierw widać ją z kamery, która działa przy wejściu do restauracji „Sanatorium”. Iwona idzie chodnikiem boso, w spódniczce mini, w rękach niesie buty szpilki. Pokonuje w ten sposób kilkadziesiąt metrów, po drodze rejestrują ją jeszcze trzy kolejne kamery. Przez obiektyw ostatniej widać, jak Iwona przechodzi przez zebrę przy lokalu „Papryka” i zmierza dalej, na skos w stronę pasa nadmorskiego. Całość zapisu trwa ok. minutę. Tuż przed godz. 4. przyjaciele tracą kontakt z komórką Iwony. Rejon „Papryki” jest słabiej oświetlony, porośnięty krzewami i stosunkowo niebezpieczny – choć noc z piątku na sobotę była upalna i nawet tam przewijało się mnóstwo uczestników sopockich imprez.

– Dla mnie kluczowy jest moment, gdy Iwona przechodzi obok restauracji, być może widać tutaj sprawców – mówi Rutkowski. – Dwóch gości namolnie zachowuje się wobec jakiejś młodej kobiety. Ona przyjmuje wobec nich postawę obronną. Iwona przechodzi obok tej trójki. Jeden z „namolnych” wyraźnie zwraca na nią uwagę. Potem co jakiś czas spogląda w stronę, gdzie poszła Iwona.

Trudno powiedzieć, co działo się między mężczyznami, a kobietą oraz czy ona ich znała. W pewnym memencie jeden z nich łapię ją za rękę i ciągnie za sobą. Ta się opiera. Ta scena trwa około trzech minut. Kobieta w końcu sięga po telefon komórkowy i gdzieś dzwoni. Potem podaje słuchawkę mężczyźnie. Ten rozmawia kilka sekund, oddaje jej telefon i obaj odchodzą. Idą w tę samą stronę, co Iwona, ale nie skręcają na przejście dla pieszych przy „Papryce”. Podążają dalej, prosto – znikają z pola widzenia kamery.

– Dla mnie to potencjalni sprawcy – komentuje Rutkowski. – Trzeba koniecznie ustalić kim są. Ważne, by zgłosiła się kobieta, którą napastowali. Niech zgłasza się każdy przechodzień, który na tym filmie rozpoznał siebie i zapamiętał coś istotnego.

Zdaniem Rutkowskiego, sopocka policja w sprawie Iwony dopuściła się skandalicznej bezczynności: – Na dwieście procent wiem, że nie dotarli do tego monitoringu. Więc czym się zajmują? W piątek zadzwoniłem do oficera prowadzącego śledztwo, żeby przekazać informacje, które zebrałem. Powiedział, że nie zamierza spotykać się ze mną. Rutkowskiego można nie lubić, ale materiały dowodowe muszą policję interesować. W poniedziałek złożę w Biurze Spraw Wewnętrznych komendy wojewódzkiej doniesienie przeciwko temu policjantowi za niedopełnienie obowiązków służbowych.

Rutkowski w sprawie Iwony spodziewa się najgorszego.

– Szła w miniówie, boso, sama się wystawiła na zainteresowanie różnych dziwnych facetów – mówi detektyw. – W taką noc wielu jest pod wpływem alkoholu, narkotyków. Widzę czarny scenariusz: gwałt i morderstwo. Może mieli samochód. Zwłoki powinny być w którymś z okolicznych lasów. Z przykrością powiedziałem matce Iwony, że nie powinna spodziewać się happy endu.

Mama dziewczyny: – Nie rozumiem, dlaczego policja nie znalazła tak ważnego śladu. Zapewniają, że to priorytetowa sprawa. Jak wobec tego załatwia się w Sopocie te, które nie są priorytetowe?

– To pan Rutkowski nie miał czasu na spotkanie w sobotę. Policja przyjmie oczywiście od niego wszelkie informacje. Nie będziemy komentować jego zarzutów. My robimy swoje – mówi Karina Kamińska, rzeczniczka sopockiej policji.

Źródło: Gazeta Wyborcza Trójmiasto

Dzierżoniów: Akt oskarżenia przeciwko radnemu

Jak poinformowała nas Prokuratura Rejonowa w Dzierżoniowie, przeciwko radnemu RM w Dzierżoniowie Romanowi K. (PiS) wniesiony został dnia 30 czerwca br. akt oskarżenia do Sądu Rejonowego w Dzierżoniowie. Przypomnijmy, iż radny Roman K. pobił pod wpływem alkoholu interweniujących policjantów. Sprawa wydawała się prosta i łatwa, właściwie wydawało się jasne i pewne, iż radny będzie musiał spotkać się ze sprawiedliwością w sądzie. Tak jednak się nie stało, co było ogromnym zaskoczeniem i szokiem dla policjantów. Okazało się że skompromitowana dzierżoniowska prokuratura, umorzyła postępowanie ze względu na „znikomą społeczną szkodliwość czynu„. Koleżeński układ jaki zadziałał w sprawie ujawnij, jak przegniłą do szpiku kości instytucją jest Prokuratura Rejonowa w Dzierżoniowie. Na szczęście nacisk opinii społecznej i mediów, spowodował zainteresowanie sprawą Prokuratury Okręgowej i Apelacyjnej. Sprawa znalazła swój finał aż w Warszawie, gdzie Prokurator Generalny unieważnił skandaliczne postanowienie Prokuratury Rejonowej w Dzierżoniowie.

Finał sprawy jest taki, iż radny za swoje zachowanie trafi przed sąd. Jak zachowa się sąd w Dzierżoniowie, tego nie jesteśmy pewni. Niezawisłość, niezawisłością, a układy koleżeńskie wygrywają. Jest oczywiste, że urzędnicy i funkcjonariusze władzy są przez sądy traktowani bardzo pobłażliwie, co pokazuje ten przykład.

Pytaniem otwartym pozostaje jakie konsekwencje spotkają skompromitowaną Pani prokurator Uszpulewicz. Nie liczymy na to, że Pani prokurator spali się ze wstydu, więcej sądzimy, iż takie zachowanie polegające na ochronie jakiegoś znajomego znajomych zostanie jest zapamiętane i przyjęte z aplauzem. Pani prokurator, czas takich dyspozycyjnych funkcjonariuszy miał się skończyć 20 lat temu, jeśli Pani tego nie rozumie, proszę udać się na emeryturę, kapcie, TV i kółko emerytów – im Pani miejmy nadzieję krzywdy nie zrobi.

Informacja o akcie oskarżenia

Czytaj także: https://bezprawie.pl/?p=8

Rzeszów: Agenci EuCO trafią do aresztu? Śledczy o tym myślą.

– Bo wynika z niej, że dwóch agentów pracuje, mimo zakazu prowadzenia działalności gospodarczej – mówi nam Damian Mirecki, szef Wydziału Przestępczości Zorganizowanej i Korupcji Prokuratury Apelacyjnej w Rzeszowie.

Chodzi o Łukasza W. i Urszulę S. ze Stalowej Woli. Oboje są agentami Europejskiego Centrum Odszkodowań z Legnicy. To potężna kancelaria, która w imieniu ofiar wypadków walczy dla nich o odszkodowania od towarzystw ubezpieczeniowych. Poszkodowani muszą oddać kancelarii nawet 40 proc. odszkodowania. Ofiary często podpisują umowy z EuCO nieświadomie, gdy są w szpitalu.

Agenci kancelarii są podejrzani o podżeganie policjantów do bezprawnego przekazywania im nazwisk poszkodowanych w wypadkach i kolizjach drogowych. Oprócz Łukasza W. i Urszuli S. zarzuty w tej sprawie dostało dwóch innych agentów EuCO i pięciu policjantów. Prokuratura podejrzewa, że za każdą informacje o ofierze funkcjonariusze dostawali od 50 do 100 zł.

O całej sprawie pisaliśmy w poniedziałkowej „Gazecie”. Jak udało nam się ustalić, Łukasz W. (były policjant) i Urszula S. nadal pracują w EuCO, mimo, że dostali prokuratorski zakaz prowadzenia działalności gospodarczej. Centrala kancelarii również nas zapewniała, że wszyscy jej agenci zostali zawieszeni.

Wszyscy agenci mają także zakaz opuszczania kraju. Prokuratura zapowiada, że zastanowi się nad zmianą środków zapobiegawczych na surowsze wobec Łukasza W. i Urszuli S. On wyszedł na wolność za poręczeniem majątkowym w wysokości 15 tys. zł, a ona musiała wpłacić 20 tys. zł.

– Nie wykluczamy, że wystąpimy o tymczasowy areszt wobec agentów. Zakaz pracy miał odciągnąć ich od ewentualnych kontaktów z osobami, dla których wyłudzono odszkodowania. Istnieje obawa, że mogą się z nimi kontaktować – twierdzi prokurator Mirecki.

Na razie wszyscy agenci złożyli zażalenia na dotychczasowe środki zapobiegawcze. Sąd rozpatrzy je w najbliższy czwartek. – Na posiedzeniu powołamy się na artykuł „Gazety”, że zawieszeni agenci, mimo zakazu, pracują. Sami również będziemy to sprawdzać – zapewnia Mirecki.

EuCO pytane przez nas, dlaczego ich agenci nadal pracują, odpowiada: – Wspomniane osoby są zawieszone w czynnościach agentów. Mają zakaz kontaktów z klientami i nie mogą podpisywać umów – zapewnia Damian Kuraś, rzecznik EuCO.

I poprosił „Gazetę” o przekazane nagranej przez nas rozmowy z S. – Jeżeli nagranie potwierdzi, że Urszula S. złamała postanowienia Kodeksu Etycznego, zostaną wobec niej podjęte odpowiednie kroki. Zarząd EuCO nakazuje swoim pracownikom bezwzględne przestrzeganie kodeksu pod rygorem usunięcia z firmy – napisał rzecznik.

Czy bez udostępnienia nagrania, ECO konsekwencji nie wyciągnie? Tego kancelaria nam już nie wyjaśnia.

Źródło: Gazeta Wyborcza Rzeszów

Rzeszów: Agenci EuCO z prokuratorskimi zarzutami

„Gazeta” o tym procederze pisała rok temu. Nasza dziennikarka Małgorzata Kolińska-Dąbrowska dostała się na szkolenia kancelarii odszkodowawczych, na których uczyła się, jak korumpować lekarzy i policjantów.

Od stycznia Prokuratura Apelacyjna w Rzeszowie prowadziła śledztwo w sprawie bezprawnego przekazywania nazwisk ofiar wypadków i kolizji drogowych agentom kancelarii Europejskie Centrum Odszkodowań z Legnicy. Materiały dostała z Biura Spraw Wewnętrznych Komendy Głównej Policji (policja w policji).

Śledczy właśnie postawili zarzuty pięciu policjantom, jednemu byłemu funkcjonariuszowi i trzem agentom EuCO. Policjanci, według prokuratury, przekroczyli swoje uprawnienia, bezprawnie przekazując agentom ubezpieczeniowym nazwiska ofiar zdarzeń drogowych. Dodatkowo jeden z nich usłyszał zarzut korupcji.

– Proceder bezprawnego przekazywania nazwisk ofiar różnych zdarzeń odbywa się na masową skalę – mówi Piotr Dynia, prokurator prowadzący śledztwo.

Znajomości zostają

28-letni Łukasz W. był materiałem na gliniarza drogówki z prawdziwego zdarzenia, szykowano go na naczelnika. Dwa lata temu z kolegą z pracy wygrał mistrzostwa Polski w ratownictwie medycznym. Gdy w sierpniu zeszłego roku odchodził z policji, kumple w robocie dziwili się.

– Za tak śmieszne pieniądze nie będę pracował. Zakładam własną firmę – tłumaczył.

Z policji odszedł zaledwie po ośmiu latach pracy. W maju br. spotkał się z policjantami ponownie. Ale to nie było przyjemne spotkanie. Po Łukasza W. przyjechali funkcjonariusze Biura Spraw Wewnętrznych.

Pojechali z nim do Prokuratury Apelacyjnej w Rzeszowie, gdzie W. usłyszał zarzuty. Prokuratura twierdzi, że namawiał on policjantów drogówki, by przekazywali mu nazwiska ofiar wypadków i kolizji drogowych.

– Wie pan, co w tym jest dla nas najgorsze? – pyta Lucjan Maczkowski, wiceszef policji w Stalowej Woli.

– Że ludzie nie powiedzą „ten zły policjant”, tylko „ta zła policja”. Cały nasz dorobek, statystki… To wszystko jest niszczone – wzdycha Maczkowski.

To właśnie w stalowowolskiej policji pracował Łukasz W. Do czego były mu potrzebne nazwiska ofiar wypadków? Gdy zrzucił mundur policyjny, został agentem Europejskiego Centrum Odszkodowań. Godzinami przeglądał internetową stronę policji w poszukiwaniu klientów. – Śledził informacje o wypadkach – opowiada nam nasz informator.

A potem telefon do dawnych kolegów z pracy, by podali nazwiska poszkodowanych.

EuCO w imieniu ofiar różnych zdarzeń walczy o odszkodowania od towarzystw ubezpieczeniowych. Chwali się, że pomogło już prawie 40 tys. osób. Dla EuCO pracuje ponad 10 tys. agentów. Klienci, którzy podpisują z nimi – często nieświadomie – umowę, muszą oddać kancelarii nawet 40 proc. odszkodowania.

Zawieszeni, a pracują

Łukasz W. nie jest jedyną osobą, która dostała zarzuty. Usłyszała je również jego koleżanka Urszula Sz. Oboje prowadzą biuro EuCO w Stalowej Woli. Zarzuty ma również Lucyna F., agentka EuCO z Krosna, oraz Marek P. agent tej firmy z Rzeszowa.

Skąd mieli nazwiska ofiar wypadków? Prokuratura twierdzi, że bezprawnie przekazywali je im policjanci drogówki: dwóch funkcjonariuszy ze Stalowej Woli: Witold K. i Piotr K., a także Dominik W. z Niska, Ryszard H. z Krosna i Marcin P. z Komendy Wojewódzkiej Policji w Rzeszowie.

Ten ostatni jest bratem agenta EuCO Marka P.

Wszyscy policjanci zostali zawieszeni. – Taryfy ulgowej nie będzie. Jeżeli zarzuty się potwierdzą w sądzie, to stracą pracę – zapewniał nas kilka dni temu Paweł Międlar z podkarpackiej policji.

Prokuratura zabroniła również pracować agentom: Łukaszowi W. i Urszuli Sz. Ich przełożeni twierdzą, że cała czwórka została zawieszona w służbowych obowiązkach.

– Zarzuty, które zostały postawione agentom, są sprzeczne z kodeksem etycznym Europejskiego Centrum Odszkodowań, który musi być bezwzględnie przestrzegany przez wszystkich pracowników spółki, a także stanowią naruszenie umowy agencyjnej – przekonuje nas Damian Kuraś, rzecznik EuCO.

Sprawdzamy, czy rzeczywiście agenci nie pracują. Dzwonię do Urszuli Sz. Wcielam się w osobę, która chciałaby z EuCO współpracować. Rozmowę nagrywam. Kobieta zaprasza mnie na czwartek do biura na rozmowę. Potem przejdę szkolenie, a później do EuCO będę dostarczać umowy z ofiarami wypadków czy kolizji drogowych.

– Jest godz. 16. Pani pracuje? – pytam.

– To środek mojego dnia pracy – mówi rezolutnie Sz.

Dzwonię do Łukasza W. Przedstawiam mu się jako dziennikarz „Gazety”. Pytam go, czy nie chciałby porozmawiać o prokuratorskim śledztwie, w którym dostał zarzuty. Odmawia.

– Ale wciąż pracuje Pan w EuCO? – pytam go na koniec.

– Wykonuję teraz dla tej firmy określone zadania – potwierdza W.

Damian Mirecki, szef Wydziału Przestępczości Zorganizowanej i Korupcji w Prokuraturze Apelacyjnej w Rzeszowie: – Jeśli ci ludzie pracują, to na pewno to zbadamy. Wobec nich mogą być zastosowane surowsze środki zapobiegawcze i mogą być surowiej ukarani przez sąd.

Prokurator: Nie tylko policjanci

Co zyskiwali policjanci na przekazywaniu agentom nazwisk poszkodowanych? – Pieniądze. Podejrzewamy, że za każdą informację o ofierze dostawali od agenta od 50 do 100 zł – mówi „Gazecie” prowadzący śledztwo prokurator Piotr Dynia.

To nie wszystko. Śledczy badają, czy policjanci dostawali również „prowizję” od wywalczonego odszkodowania przez EuCO. Na razie wpadli na jeden taki przypadek. Funkcjonariusz z KWP w Rzeszowie Marcin P. miał wziąć – według prokuratury – blisko 800 zł takiej prowizji. – Zbadamy wszystkie umowy, jakie zawierali podejrzani agenci z ofiarami zdarzeń – zapowiada prokurator Dynia.

I otwarcie mówi: – Bezprawne przekazywanie agentom nazwisk poszkodowanych nie dotyczy tylko policjantów, ale również strażaków i pracowników szpitali. Już mamy takie sygnały. Bywało tak, że do wypadków szybciej przyjeżdżali agenci niż karetka. Skąd agenci o tym wiedzieli?

Na trop policjantów, którzy agentom przekazywali nazwiska ofiar, wpadło Biuro Spraw Wewnętrznych. Proceder trwał od marca do grudnia zeszłego roku. Dzisiaj są pierwsze efekty śledztwa.

Centrala EuCO zapewnia: – Agenci nie mogą pozyskiwać informacji od pracowników służby zdrowia oraz policjantów – twierdzi rzecznik Kuraś.

To samo w ub. roku „Gazecie” mówił Daniel Kubach, wiceprezes EuCO, gdy w cyklu publikacji „Łowcy nieszczęść” pisaliśmy, że m.in. agenci ich firmy nachodzą swoich późniejszych klientów w szpitalach i korzystają z „pomocy” policjantów. – Nie znam człowieka, który mógłby podejść w trakcie wypadku i wręczać ofiarom swoją wizytówkę – mówił Kubach.

Prokuratura twierdzi, że takich oporów nie miał Łukasz W. Zanim się oficjalnie związał z EuCO, jeszcze gdy pracował w policji, dorabiał w firmie ubezpieczeniowej.

Urszula Sz., podczas rozmowy z nami, nie owija w bawełnę: – Oczywiście, że przyda się panu znajomość z policjantami, strażakami i pracownikami służby zdrowia. Nie ingerujemy w to, w jaki sposób pan dotrze do klienta.

Prokurator Mirecki zastanawia się głośno: – Czym się różni przekazywanie przez policjantów nazwisk agentom od tego, gdy funkcjonariusz bierze łapówkę od kierowcy zamiast wypisywania mu mandatu? To pierwsze jest subtelne, ale jedno i drugie to korupcja.

EuCO: Zasada polecenia

Agenci EuCO są podejrzani również o fałszowanie dokumentów o odszkodowania. W jednym przypadku kobieta złamała nogę na śliskiej podłodze, a agenci do wniosku wpisali, że pracowała na roli.

EuCO zapewnia, że nie policja, nie pracownicy służby zdrowia są źródłem ich klientów. To kto? – Sprawdzonym sposobem jest zasada polecenia, kiedy to nasz klient informuje swoje najbliższe środowisko o możliwościach, jakie stwarza nasza spółka – przekonuje Damian Kuraś.

– Fikcja! Wie pan, kto na tym procederze traci najwięcej? Poszkodowany. Bo takie molochy jak EuCO chcą się szybko dogadać z ubezpieczycielem, a nie targać się z nim latami. Mniejsze odszkodowania wywalczą, ale mają takich spraw mnóstwo. A ofiara cieszy się, że w ogóle coś dostała – mówi nam przedstawiciel małej firmy odszkodowawczej z zachodniej Polski.

marcin.kobialka@rzeszow.agora.pl

Marcin Kobiałka