Dzierżoniów: Posłuszny komendant policji melduje przewodniczącemu rady miasta

Jak wie każdy początkujący student prawa, danych z postępowań prowadzonych przez policję i prokuraturę nie ujawnia się publicznie. Nie ujawnia się nazwisk, zarzutów i innych okoliczności. Wyjątkowo może się na to zgodzić prokurator i sąd. Ale w Dzierżoniowie jest inaczej, posłuszna i spolegliwa policja, melduje przewodniczącemu rady miejskiej jak trzeba. A przewodniczący chroniony przez dzierżoniowską prokuraturę (w końcu żona to prokurator i mężowi krzywdy nie pozwoli zrobić podobnie jak burmistrzowi). Aby nie było gołosłownie i ogólnikowo przejdziemy do szczegółów. Pan komisarz magister Przemysław Marut pismem z dnia 3 lutego 2010 znak 1-0151-17/2010; zameldował do przewodniczącego Rady Miejskiej w Dzierżoniowi, że niejakim Barbarze i Korze W. (pobite przez policję w czasie interwencji – w piśmie pełne dane osobowe) postawiono zarzuty z art. 266 par. 1 oraz 224 par 2 KK; do tego Pan komisarz podaje że postępowanie jest zawieszone bo nie jest znane miejsce pobytu podejrzanej, oraz że wydany został przez Prokuraturę Rejonową z Ząbkowic Śl. nakaz doprowadzenia podejrzanych. Niestety Pan komisarz Marut nie podał żadnej podstawy prawnej na jakiej zameldował Panu przewodniczącemu Henrykowi Smolnemu o przebiegu postępowania przygotowawczego. Co więcej, tak naprawdę Pan komisarz Przemysław Marut nie miał prawa tego uczynić, pytanie tylko jak często melduje przewodniczącemu Smolnemu relacje z prowadzonych postępowań przygotowawczych.

Ale żeby było tego mało Pan przewodniczący Henryk Smolny (żona prokurator dobrze wie jak chronić męża i burmistrza) całą sprawę i informacje zawarte w piśmie podał do publicznej informacji. Po prostu skierował pismo do komisji spraw obywatelski, a jak zapewne Panu przewodniczącemu Henrykowi Smolnemu jest wiadomo posiedzenia komisji są otwarte dla publiczności. Tym samym dzięki meldunkowi komisarza Maruta i upublicznieniu sprawy przez Henia Smolnego – informacje o prowadzonym postępowaniu przygotowawczym stały się dostępne publicznie.

Oczywiście obaj Panowie powinni zostać pociągnięci do odpowiedzialności za przekroczenie uprawnień jako funkcjonariusze publicznie. Oczywiście tak było by w Państwie prawa, ale my nie żyjemy w Państwie prawa więc żadnej odpowiedzialności nie będzie. Odpowiadać będą za to Barbara i Kora W., pewno tylko dlatego że nie są radnymi. Bo jak wiemy radni w Dzierżoniowie mogą lać policjantów prawie bezkarnie, a najlepiej wie o tym radny PiS Roman K.
Komendant melduje przewodniczącemu rady miasta

Sosnowiec: Policjant niewinny, ale do służby po latach nie wróci

Najpierw policjanta aresztowano, oskarżono o współudział w kradzieży samochodu i dyscyplinarnie zwolniono ze służby. Po siedmiu latach sąd go uniewinnił, ale przełożeni odmówili mu powrotu do służby, bo… proces był za długi.

– Walczę o powrót do policji, bo chcę pokazać kolegom, że nie można człowieka zwolnić za coś, czego nie zrobił, a potem udawać, że nic się nie stało – mówi starszy sierżant Krzysztof Z., były policjant z Sosnowca.

Jego problemy zaczęły się 13 czerwca 2001 r. Pilnował rusztowania rozłożonego wokół budynków komendy oraz sąsiadującej z nim prokuratury. Dla wygody siedział we własnym renault clio, którym co jakiś czas objeżdżał teren. Podczas jednej z rund zauważył pędzące w jego stronę dwa samochody. Chwilę później na drodze pojawił się goniący je radiowóz. Sierżant Krzysztof Z. przez krótkofalówkę usłyszał, że koledzy ścigają skradzionego fiata uno oraz pilotującego go renault clio. – Ja też jadę clio – zameldował przez radio dyżurnemu.

Porzuconego fiata znaleziono kilka kilometrów od komendy, po clio i złodziejach nie było śladu. Policjanci z patrolu uznali więc, że szukali auta należącego do sierżanta Z. Nie pomogło tłumaczenie, że złodziei pilotowało clio I, co wynikało z policyjnej notatki, a on ma clio II. Krzysztof Z. poprosił o nagrania z monitoringu komendy, które potwierdziłyby, że jeździł tylko dookoła budynku. Okazało się jednak, że obraz z kamer nie był nagrywany. Sierżanta zatrzymało Biuro Spraw Wewnętrznych (policja w policji), a jego mieszkanie przeszukano. Choć nie znaleziono dowodów na współpracę z przestępcami, trafił do aresztu. – Za kratami przesiedziałem trzy miesiące, sześć dni i dziesięć godzin – wspomina.

W październiku 2001 r. sierżant Z. został zwolniony ze służby. Stwierdzono, że zarzucany mu czyn nie budzi wątpliwości. Krzysztof Z. ma żal do przełożonych, że nie poczekali na zakończenie sprawy karnej.

O sprawiedliwość walczył siedem lat. Prokuratura kwestionowała każdy niekorzystny dla siebie wyrok, jednak w końcu podoficer został prawomocnie uniewinniony. Z wyrokiem poszedł do komendy i poprosił o ponowne przyjęcie do służby. Dowiedział się jednak, że to niemożliwe, bo proces trwał siedem lat, a dla policji to za długo. „Przepisy zezwalają na zmianę decyzji dyscyplinarnej wyłącznie w ciągu pięciu lat od daty jej uprawomocnienia. Po tym okresie jest to niemożliwe” – napisali prawnicy komendy.

Krzysztof Z. odwołał się do Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego, ale sąd uznał, że nie może uchylić decyzji o zwolnieniu ze służby, bo została ona podjęta po legalnie przeprowadzonym postępowaniu dyscyplinarnym i nie ma znaczenia, że jego wynik jest sprzeczny z prawomocnym wyrokiem sądu.

Zwolniony sierżant złożył wczoraj skargę kasacyjną do Naczelnego Sądu Administracyjnego. Jego sprawą zainteresowała się też Helsińska Fundacja Praw Człowieka. – Ta historia pokazuje, że ustawa o policji nie nadąża za rzeczywistością. Przecież to nie wina sierżanta Z., że sądy potrzebowały aż siedmiu lat, aby go oczyścić z podejrzeń – mówi Piotr Kubaszewski z fundacji. Jeśli NSA odrzuci kasację, fundacja złoży skargę do Trybunału Konstytucyjnego na policyjne przepisy.

– Chłopakowi zniszczono karierę, pozbawiono go praw emerytalnych, wsadzono za kratki jak zwykłego bandytę, a kiedy udowodnił, że to wszystko było bezprawne, zamyka mu się drzwi przed nosem. Tak się nie robi – mówi Wiesław Budak, wiceprzewodniczący zarządu wojewódzkiego NSZZ Policjantów.

Krzysztof Z. prowadzi teraz własną działalność gospodarczą.

PS Inicjały podoficera zostały zmienione.

Źródło: Gazeta Wyborcza Katowice

Będzin: Biznesmen złapany na radar kłóci się o… zapalniczkę

Biznesmen oskarżony o wyłudzenie ponad 300 mln zł nie chce zapłacić 300 zł mandatu za przekroczenie prędkości. Sądy zajmują się sprawą od siedmiu miesięcy, a poszło o… zapalniczkę.

Policjanci z Będzina w grudniu zeszłego roku zatrzymali na drodze luksusowego mercedesa. Radar pokazał, że kierowca przekroczył prędkość o 41 km/godz. Za to wykroczenie grozi mandat w wysokości 300 zł oraz osiem punktów karnych.

Kierowca poprosił jednak policjantów o pokazanie legalizacji radaru. Kiedy ją otrzymał, zaczął się domagać legalizacji zapalniczki, do której radar był podpięty. Zdumieni policjanci stwierdzili, że nie mają takiego dokumentu, bo nie ma obowiązku legalizacji takich urządzeń. W tej sytuacji kierowca oznajmił, że mandatu nie zapłaci. Stwierdził, że ma w aucie CB, dużo wcześniej został ostrzeżony o obecności patrolu i na pewno jechał przepisowo.

Nie byłoby w tej historii nic dziwnego, gdyby nie kierowca. To Józef J., były szef Colloseum, oskarżony o wyłudzenie ponad 300 mln zł z państwowych firm elektroenergetycznych. W 2002 r. wyjechał z kraju i zaczął się ukrywać. Ścigany przez CBŚ, ABW oraz Interpol został zatrzymany w Izraelu. Po deportacji trafił do aresztu w Katowicach. Opuścił go w grudniu 2007 r. po wpłaceniu rekordowej kaucji w wysokości 3 mln zł. Pieniądze przesłała 80-letnia Amerykanka. Józef J. odpowiada teraz przed sądem z wolnej stopy.

Na drodze w Będzinie Józef J. przedstawił się policjantom jako prezes Luksemburskiej Fundacji Praw Człowieka [sam ją założył, organizacja ma stać na straży praworządności – przyp. red.].

Podczas pierwszego posiedzenia, które odbyło się w trybie nakazowym, bez obecności obwinionego, wyłącznie na podstawie materiałów policji, sąd skazał Józefa J. na 400 zł grzywny. Biznesmen odwołał się od tego wyroku. Sąd ponownie rozpoznał sprawę i ponownie go skazał, tym razem na 300 zł grzywny oraz 130 zł kosztów procesu. Biznesmen znów się odwołał. W apelacji zarzucił sądowi błąd w ustaleniach faktycznych. Jego zdaniem pomiar prędkości był przeprowadzony w sposób wadliwy, ponieważ „warunkiem prawidłowego działania radaru jest podłączenie go do zasilania spełniającego wymogi przewidziane przez producenta”. Skoro więc policja nie miała legalizacji zapalniczki, Józef J. domaga się uniewinnienia.

– Sąd po raz kolejny zajmie się tą sprawą 8 września – mówi sędzia Jacek Krawczyk z Sądu Okręgowego w Katowicach.

Według nadkomisarza Włodzimierza Mogiły z wydziału ruchu drogowego komendy wojewódzkiej w Katowicach to tylko strata czasu i pieniędzy podatników. Przepisy mówią wyraźnie, że legalizację Urzędu Miar i Jakości musi mieć tylko radar, a źródło zasilania nie ma żadnego wpływu na wynik dokonywanego pomiaru. – Równie dobrze można by domagać się legalizacji akumulatora, z którego czerpane jest zasilanie, czy alternatora, który wytwarza prąd w aucie – mówi Mogiła.

Józef J. twierdzi, że angażuje w sprawę mandatu wymiar sprawiedliwości, bo nie czuje się winny. – Jak jadę za szybko, to płacę mandaty. Jednak w tym przypadku nie mam pewności, że wynik pomiaru, który mi pokazano, zrobiono na moim samochodzie – mówi były szef Colloseum. Zapewnia jednak, że jeśli przegra proces, zapłaci mandat.

Źródło: Gazeta Wyborcza Katowice

Opole: As opolskiej policji skazany za bicie podczas przesłuchań

Tomasz J., kiedyś uważany za jednego z najlepszych w swoim fachu, został dziś skazany nieprawomocnie na dwa lata więzienia. Prokuratura zarzucała mu m.in. wymuszanie zeznań biciem, próbę gwałtu i przekraczanie uprawnień.

Proces policjanta toczył się przed sądem od 4 lat. 39-letni dziś J. pracował w policji od 1998 roku, w sekcji kryminalnej od 2003 r. Uważanemu dotąd za jednego z najlepszych w swoim fachu. Wg prokuratury pierwsze przestępstwa miał popełnić już po dwóch miesiącach pracy. Chodzi głównie o pobicia podczas przesłuchań i wymuszanie zeznań na osobach zatrzymanych.

Prokuratura nie chciała ujawnić szczegółów aktu oskarżenia m.in. ze względu na drastyczność opisów. Proces również toczył się za zamkniętymi drzwiami.

Źródło: Gazeta Wyborcza Opole

Sopot: Rutkowski znalazł ślad zaginionej Iwony – policja czekała nie wiadomo na co

W ostatnią sobotę Krzysztof Rutkowski znalazł ślad Iwony Wieczorek w zapisie wideo z kamer budynku przy ul. Grunwaldzkiej 8. Dotąd nie było żadnej pewności dokąd poszła dziewczyna, gdy na dyskotece w nocy z piątku na sobotę 17 lipca pokłóciła się z przyjaciółmi. Kamery zarejestrowały ją kilkanaście sekund przed godz. 03.07. Dziewczyna musiała zejść w dół „Monciaka” i tuż przed ul. Grunwaldzką skręcić w prawo. Szła wzdłuż ulicy. Najpierw widać ją z kamery, która działa przy wejściu do restauracji „Sanatorium”. Iwona idzie chodnikiem boso, w spódniczce mini, w rękach niesie buty szpilki. Pokonuje w ten sposób kilkadziesiąt metrów, po drodze rejestrują ją jeszcze trzy kolejne kamery. Przez obiektyw ostatniej widać, jak Iwona przechodzi przez zebrę przy lokalu „Papryka” i zmierza dalej, na skos w stronę pasa nadmorskiego. Całość zapisu trwa ok. minutę. Tuż przed godz. 4. przyjaciele tracą kontakt z komórką Iwony. Rejon „Papryki” jest słabiej oświetlony, porośnięty krzewami i stosunkowo niebezpieczny – choć noc z piątku na sobotę była upalna i nawet tam przewijało się mnóstwo uczestników sopockich imprez.

– Dla mnie kluczowy jest moment, gdy Iwona przechodzi obok restauracji, być może widać tutaj sprawców – mówi Rutkowski. – Dwóch gości namolnie zachowuje się wobec jakiejś młodej kobiety. Ona przyjmuje wobec nich postawę obronną. Iwona przechodzi obok tej trójki. Jeden z „namolnych” wyraźnie zwraca na nią uwagę. Potem co jakiś czas spogląda w stronę, gdzie poszła Iwona.

Trudno powiedzieć, co działo się między mężczyznami, a kobietą oraz czy ona ich znała. W pewnym memencie jeden z nich łapię ją za rękę i ciągnie za sobą. Ta się opiera. Ta scena trwa około trzech minut. Kobieta w końcu sięga po telefon komórkowy i gdzieś dzwoni. Potem podaje słuchawkę mężczyźnie. Ten rozmawia kilka sekund, oddaje jej telefon i obaj odchodzą. Idą w tę samą stronę, co Iwona, ale nie skręcają na przejście dla pieszych przy „Papryce”. Podążają dalej, prosto – znikają z pola widzenia kamery.

– Dla mnie to potencjalni sprawcy – komentuje Rutkowski. – Trzeba koniecznie ustalić kim są. Ważne, by zgłosiła się kobieta, którą napastowali. Niech zgłasza się każdy przechodzień, który na tym filmie rozpoznał siebie i zapamiętał coś istotnego.

Zdaniem Rutkowskiego, sopocka policja w sprawie Iwony dopuściła się skandalicznej bezczynności: – Na dwieście procent wiem, że nie dotarli do tego monitoringu. Więc czym się zajmują? W piątek zadzwoniłem do oficera prowadzącego śledztwo, żeby przekazać informacje, które zebrałem. Powiedział, że nie zamierza spotykać się ze mną. Rutkowskiego można nie lubić, ale materiały dowodowe muszą policję interesować. W poniedziałek złożę w Biurze Spraw Wewnętrznych komendy wojewódzkiej doniesienie przeciwko temu policjantowi za niedopełnienie obowiązków służbowych.

Rutkowski w sprawie Iwony spodziewa się najgorszego.

– Szła w miniówie, boso, sama się wystawiła na zainteresowanie różnych dziwnych facetów – mówi detektyw. – W taką noc wielu jest pod wpływem alkoholu, narkotyków. Widzę czarny scenariusz: gwałt i morderstwo. Może mieli samochód. Zwłoki powinny być w którymś z okolicznych lasów. Z przykrością powiedziałem matce Iwony, że nie powinna spodziewać się happy endu.

Mama dziewczyny: – Nie rozumiem, dlaczego policja nie znalazła tak ważnego śladu. Zapewniają, że to priorytetowa sprawa. Jak wobec tego załatwia się w Sopocie te, które nie są priorytetowe?

– To pan Rutkowski nie miał czasu na spotkanie w sobotę. Policja przyjmie oczywiście od niego wszelkie informacje. Nie będziemy komentować jego zarzutów. My robimy swoje – mówi Karina Kamińska, rzeczniczka sopockiej policji.

Źródło: Gazeta Wyborcza Trójmiasto

Dzierżoniów: Akt oskarżenia przeciwko radnemu

Jak poinformowała nas Prokuratura Rejonowa w Dzierżoniowie, przeciwko radnemu RM w Dzierżoniowie Romanowi K. (PiS) wniesiony został dnia 30 czerwca br. akt oskarżenia do Sądu Rejonowego w Dzierżoniowie. Przypomnijmy, iż radny Roman K. pobił pod wpływem alkoholu interweniujących policjantów. Sprawa wydawała się prosta i łatwa, właściwie wydawało się jasne i pewne, iż radny będzie musiał spotkać się ze sprawiedliwością w sądzie. Tak jednak się nie stało, co było ogromnym zaskoczeniem i szokiem dla policjantów. Okazało się że skompromitowana dzierżoniowska prokuratura, umorzyła postępowanie ze względu na „znikomą społeczną szkodliwość czynu„. Koleżeński układ jaki zadziałał w sprawie ujawnij, jak przegniłą do szpiku kości instytucją jest Prokuratura Rejonowa w Dzierżoniowie. Na szczęście nacisk opinii społecznej i mediów, spowodował zainteresowanie sprawą Prokuratury Okręgowej i Apelacyjnej. Sprawa znalazła swój finał aż w Warszawie, gdzie Prokurator Generalny unieważnił skandaliczne postanowienie Prokuratury Rejonowej w Dzierżoniowie.

Finał sprawy jest taki, iż radny za swoje zachowanie trafi przed sąd. Jak zachowa się sąd w Dzierżoniowie, tego nie jesteśmy pewni. Niezawisłość, niezawisłością, a układy koleżeńskie wygrywają. Jest oczywiste, że urzędnicy i funkcjonariusze władzy są przez sądy traktowani bardzo pobłażliwie, co pokazuje ten przykład.

Pytaniem otwartym pozostaje jakie konsekwencje spotkają skompromitowaną Pani prokurator Uszpulewicz. Nie liczymy na to, że Pani prokurator spali się ze wstydu, więcej sądzimy, iż takie zachowanie polegające na ochronie jakiegoś znajomego znajomych zostanie jest zapamiętane i przyjęte z aplauzem. Pani prokurator, czas takich dyspozycyjnych funkcjonariuszy miał się skończyć 20 lat temu, jeśli Pani tego nie rozumie, proszę udać się na emeryturę, kapcie, TV i kółko emerytów – im Pani miejmy nadzieję krzywdy nie zrobi.

Informacja o akcie oskarżenia

Czytaj także: https://bezprawie.pl/?p=8

Rzeszów: Agenci EuCO trafią do aresztu? Śledczy o tym myślą.

– Bo wynika z niej, że dwóch agentów pracuje, mimo zakazu prowadzenia działalności gospodarczej – mówi nam Damian Mirecki, szef Wydziału Przestępczości Zorganizowanej i Korupcji Prokuratury Apelacyjnej w Rzeszowie.

Chodzi o Łukasza W. i Urszulę S. ze Stalowej Woli. Oboje są agentami Europejskiego Centrum Odszkodowań z Legnicy. To potężna kancelaria, która w imieniu ofiar wypadków walczy dla nich o odszkodowania od towarzystw ubezpieczeniowych. Poszkodowani muszą oddać kancelarii nawet 40 proc. odszkodowania. Ofiary często podpisują umowy z EuCO nieświadomie, gdy są w szpitalu.

Agenci kancelarii są podejrzani o podżeganie policjantów do bezprawnego przekazywania im nazwisk poszkodowanych w wypadkach i kolizjach drogowych. Oprócz Łukasza W. i Urszuli S. zarzuty w tej sprawie dostało dwóch innych agentów EuCO i pięciu policjantów. Prokuratura podejrzewa, że za każdą informacje o ofierze funkcjonariusze dostawali od 50 do 100 zł.

O całej sprawie pisaliśmy w poniedziałkowej „Gazecie”. Jak udało nam się ustalić, Łukasz W. (były policjant) i Urszula S. nadal pracują w EuCO, mimo, że dostali prokuratorski zakaz prowadzenia działalności gospodarczej. Centrala kancelarii również nas zapewniała, że wszyscy jej agenci zostali zawieszeni.

Wszyscy agenci mają także zakaz opuszczania kraju. Prokuratura zapowiada, że zastanowi się nad zmianą środków zapobiegawczych na surowsze wobec Łukasza W. i Urszuli S. On wyszedł na wolność za poręczeniem majątkowym w wysokości 15 tys. zł, a ona musiała wpłacić 20 tys. zł.

– Nie wykluczamy, że wystąpimy o tymczasowy areszt wobec agentów. Zakaz pracy miał odciągnąć ich od ewentualnych kontaktów z osobami, dla których wyłudzono odszkodowania. Istnieje obawa, że mogą się z nimi kontaktować – twierdzi prokurator Mirecki.

Na razie wszyscy agenci złożyli zażalenia na dotychczasowe środki zapobiegawcze. Sąd rozpatrzy je w najbliższy czwartek. – Na posiedzeniu powołamy się na artykuł „Gazety”, że zawieszeni agenci, mimo zakazu, pracują. Sami również będziemy to sprawdzać – zapewnia Mirecki.

EuCO pytane przez nas, dlaczego ich agenci nadal pracują, odpowiada: – Wspomniane osoby są zawieszone w czynnościach agentów. Mają zakaz kontaktów z klientami i nie mogą podpisywać umów – zapewnia Damian Kuraś, rzecznik EuCO.

I poprosił „Gazetę” o przekazane nagranej przez nas rozmowy z S. – Jeżeli nagranie potwierdzi, że Urszula S. złamała postanowienia Kodeksu Etycznego, zostaną wobec niej podjęte odpowiednie kroki. Zarząd EuCO nakazuje swoim pracownikom bezwzględne przestrzeganie kodeksu pod rygorem usunięcia z firmy – napisał rzecznik.

Czy bez udostępnienia nagrania, ECO konsekwencji nie wyciągnie? Tego kancelaria nam już nie wyjaśnia.

Źródło: Gazeta Wyborcza Rzeszów

Rzeszów: Agenci EuCO z prokuratorskimi zarzutami

„Gazeta” o tym procederze pisała rok temu. Nasza dziennikarka Małgorzata Kolińska-Dąbrowska dostała się na szkolenia kancelarii odszkodowawczych, na których uczyła się, jak korumpować lekarzy i policjantów.

Od stycznia Prokuratura Apelacyjna w Rzeszowie prowadziła śledztwo w sprawie bezprawnego przekazywania nazwisk ofiar wypadków i kolizji drogowych agentom kancelarii Europejskie Centrum Odszkodowań z Legnicy. Materiały dostała z Biura Spraw Wewnętrznych Komendy Głównej Policji (policja w policji).

Śledczy właśnie postawili zarzuty pięciu policjantom, jednemu byłemu funkcjonariuszowi i trzem agentom EuCO. Policjanci, według prokuratury, przekroczyli swoje uprawnienia, bezprawnie przekazując agentom ubezpieczeniowym nazwiska ofiar zdarzeń drogowych. Dodatkowo jeden z nich usłyszał zarzut korupcji.

– Proceder bezprawnego przekazywania nazwisk ofiar różnych zdarzeń odbywa się na masową skalę – mówi Piotr Dynia, prokurator prowadzący śledztwo.

Znajomości zostają

28-letni Łukasz W. był materiałem na gliniarza drogówki z prawdziwego zdarzenia, szykowano go na naczelnika. Dwa lata temu z kolegą z pracy wygrał mistrzostwa Polski w ratownictwie medycznym. Gdy w sierpniu zeszłego roku odchodził z policji, kumple w robocie dziwili się.

– Za tak śmieszne pieniądze nie będę pracował. Zakładam własną firmę – tłumaczył.

Z policji odszedł zaledwie po ośmiu latach pracy. W maju br. spotkał się z policjantami ponownie. Ale to nie było przyjemne spotkanie. Po Łukasza W. przyjechali funkcjonariusze Biura Spraw Wewnętrznych.

Pojechali z nim do Prokuratury Apelacyjnej w Rzeszowie, gdzie W. usłyszał zarzuty. Prokuratura twierdzi, że namawiał on policjantów drogówki, by przekazywali mu nazwiska ofiar wypadków i kolizji drogowych.

– Wie pan, co w tym jest dla nas najgorsze? – pyta Lucjan Maczkowski, wiceszef policji w Stalowej Woli.

– Że ludzie nie powiedzą „ten zły policjant”, tylko „ta zła policja”. Cały nasz dorobek, statystki… To wszystko jest niszczone – wzdycha Maczkowski.

To właśnie w stalowowolskiej policji pracował Łukasz W. Do czego były mu potrzebne nazwiska ofiar wypadków? Gdy zrzucił mundur policyjny, został agentem Europejskiego Centrum Odszkodowań. Godzinami przeglądał internetową stronę policji w poszukiwaniu klientów. – Śledził informacje o wypadkach – opowiada nam nasz informator.

A potem telefon do dawnych kolegów z pracy, by podali nazwiska poszkodowanych.

EuCO w imieniu ofiar różnych zdarzeń walczy o odszkodowania od towarzystw ubezpieczeniowych. Chwali się, że pomogło już prawie 40 tys. osób. Dla EuCO pracuje ponad 10 tys. agentów. Klienci, którzy podpisują z nimi – często nieświadomie – umowę, muszą oddać kancelarii nawet 40 proc. odszkodowania.

Zawieszeni, a pracują

Łukasz W. nie jest jedyną osobą, która dostała zarzuty. Usłyszała je również jego koleżanka Urszula Sz. Oboje prowadzą biuro EuCO w Stalowej Woli. Zarzuty ma również Lucyna F., agentka EuCO z Krosna, oraz Marek P. agent tej firmy z Rzeszowa.

Skąd mieli nazwiska ofiar wypadków? Prokuratura twierdzi, że bezprawnie przekazywali je im policjanci drogówki: dwóch funkcjonariuszy ze Stalowej Woli: Witold K. i Piotr K., a także Dominik W. z Niska, Ryszard H. z Krosna i Marcin P. z Komendy Wojewódzkiej Policji w Rzeszowie.

Ten ostatni jest bratem agenta EuCO Marka P.

Wszyscy policjanci zostali zawieszeni. – Taryfy ulgowej nie będzie. Jeżeli zarzuty się potwierdzą w sądzie, to stracą pracę – zapewniał nas kilka dni temu Paweł Międlar z podkarpackiej policji.

Prokuratura zabroniła również pracować agentom: Łukaszowi W. i Urszuli Sz. Ich przełożeni twierdzą, że cała czwórka została zawieszona w służbowych obowiązkach.

– Zarzuty, które zostały postawione agentom, są sprzeczne z kodeksem etycznym Europejskiego Centrum Odszkodowań, który musi być bezwzględnie przestrzegany przez wszystkich pracowników spółki, a także stanowią naruszenie umowy agencyjnej – przekonuje nas Damian Kuraś, rzecznik EuCO.

Sprawdzamy, czy rzeczywiście agenci nie pracują. Dzwonię do Urszuli Sz. Wcielam się w osobę, która chciałaby z EuCO współpracować. Rozmowę nagrywam. Kobieta zaprasza mnie na czwartek do biura na rozmowę. Potem przejdę szkolenie, a później do EuCO będę dostarczać umowy z ofiarami wypadków czy kolizji drogowych.

– Jest godz. 16. Pani pracuje? – pytam.

– To środek mojego dnia pracy – mówi rezolutnie Sz.

Dzwonię do Łukasza W. Przedstawiam mu się jako dziennikarz „Gazety”. Pytam go, czy nie chciałby porozmawiać o prokuratorskim śledztwie, w którym dostał zarzuty. Odmawia.

– Ale wciąż pracuje Pan w EuCO? – pytam go na koniec.

– Wykonuję teraz dla tej firmy określone zadania – potwierdza W.

Damian Mirecki, szef Wydziału Przestępczości Zorganizowanej i Korupcji w Prokuraturze Apelacyjnej w Rzeszowie: – Jeśli ci ludzie pracują, to na pewno to zbadamy. Wobec nich mogą być zastosowane surowsze środki zapobiegawcze i mogą być surowiej ukarani przez sąd.

Prokurator: Nie tylko policjanci

Co zyskiwali policjanci na przekazywaniu agentom nazwisk poszkodowanych? – Pieniądze. Podejrzewamy, że za każdą informację o ofierze dostawali od agenta od 50 do 100 zł – mówi „Gazecie” prowadzący śledztwo prokurator Piotr Dynia.

To nie wszystko. Śledczy badają, czy policjanci dostawali również „prowizję” od wywalczonego odszkodowania przez EuCO. Na razie wpadli na jeden taki przypadek. Funkcjonariusz z KWP w Rzeszowie Marcin P. miał wziąć – według prokuratury – blisko 800 zł takiej prowizji. – Zbadamy wszystkie umowy, jakie zawierali podejrzani agenci z ofiarami zdarzeń – zapowiada prokurator Dynia.

I otwarcie mówi: – Bezprawne przekazywanie agentom nazwisk poszkodowanych nie dotyczy tylko policjantów, ale również strażaków i pracowników szpitali. Już mamy takie sygnały. Bywało tak, że do wypadków szybciej przyjeżdżali agenci niż karetka. Skąd agenci o tym wiedzieli?

Na trop policjantów, którzy agentom przekazywali nazwiska ofiar, wpadło Biuro Spraw Wewnętrznych. Proceder trwał od marca do grudnia zeszłego roku. Dzisiaj są pierwsze efekty śledztwa.

Centrala EuCO zapewnia: – Agenci nie mogą pozyskiwać informacji od pracowników służby zdrowia oraz policjantów – twierdzi rzecznik Kuraś.

To samo w ub. roku „Gazecie” mówił Daniel Kubach, wiceprezes EuCO, gdy w cyklu publikacji „Łowcy nieszczęść” pisaliśmy, że m.in. agenci ich firmy nachodzą swoich późniejszych klientów w szpitalach i korzystają z „pomocy” policjantów. – Nie znam człowieka, który mógłby podejść w trakcie wypadku i wręczać ofiarom swoją wizytówkę – mówił Kubach.

Prokuratura twierdzi, że takich oporów nie miał Łukasz W. Zanim się oficjalnie związał z EuCO, jeszcze gdy pracował w policji, dorabiał w firmie ubezpieczeniowej.

Urszula Sz., podczas rozmowy z nami, nie owija w bawełnę: – Oczywiście, że przyda się panu znajomość z policjantami, strażakami i pracownikami służby zdrowia. Nie ingerujemy w to, w jaki sposób pan dotrze do klienta.

Prokurator Mirecki zastanawia się głośno: – Czym się różni przekazywanie przez policjantów nazwisk agentom od tego, gdy funkcjonariusz bierze łapówkę od kierowcy zamiast wypisywania mu mandatu? To pierwsze jest subtelne, ale jedno i drugie to korupcja.

EuCO: Zasada polecenia

Agenci EuCO są podejrzani również o fałszowanie dokumentów o odszkodowania. W jednym przypadku kobieta złamała nogę na śliskiej podłodze, a agenci do wniosku wpisali, że pracowała na roli.

EuCO zapewnia, że nie policja, nie pracownicy służby zdrowia są źródłem ich klientów. To kto? – Sprawdzonym sposobem jest zasada polecenia, kiedy to nasz klient informuje swoje najbliższe środowisko o możliwościach, jakie stwarza nasza spółka – przekonuje Damian Kuraś.

– Fikcja! Wie pan, kto na tym procederze traci najwięcej? Poszkodowany. Bo takie molochy jak EuCO chcą się szybko dogadać z ubezpieczycielem, a nie targać się z nim latami. Mniejsze odszkodowania wywalczą, ale mają takich spraw mnóstwo. A ofiara cieszy się, że w ogóle coś dostała – mówi nam przedstawiciel małej firmy odszkodowawczej z zachodniej Polski.

marcin.kobialka@rzeszow.agora.pl

Marcin Kobiałka

Nysa: Policjanci znęcali się na komendzie nad zatrzymanym.

Pięciu policjantów z Nysy zostało dziś prawomocnie skazanych za brutalne pobicie mężczyzny na komisariacie. Zatrzymali go, bo nie chciał ustąpić ich koledze miejsca przy stole bilardowym. Mężczyzna trafił na nyską komendę po awanturze w restauracji. Wraz z kolegą grał tam w bilard, obaj pili alkohol. Do restauracji przyszedł też policjant ze swoimi znajomymi i po kilku głębszych również postanowił zagrać. Mężczyzna ustąpić pola jednak nie chciał, wywiązała się szarpanina i policjant zadzwonił po swoich kolegów.

Dyżurny oficer wysłał na miejsce zdarzenia aż trzy radiowozy, a w protokole napisano, że funkcjonariusz został zaatakowany. Obaj mężczyźni zostali zabrani na komendę. Jednego z nich bito i kopano po całym ciele. Policjanci przykuli go do grzejnika, a jego głową uderzali o kaloryfer. Przez godzinę.

Młoda stażystka razem z innym policjantem nie dość, że nie reagowali na agresję, to jeszcze podburzali kolegów. Najbardziej doświadczony policjant, który miał wtedy czuwać nad całą komendą udawał, że nie słyszał krzyków. Ani razu nie opuścił dyżurki, by sprawdzić co się dzieje.

Policjanci grozili też pobiciem drugiemu mężczyźnie, by wymusić na nim odwołanie zeznań obciążających funkcjonariuszy.

Tego samego dnia, gdy mężczyzna został zwolniony do domu, rodzina zabrała go na obdukcję do szpitala, a potem prosto do prokuratury. Śledztwo rozpoczęto jednak ponad 20 dni od zgłoszenia. Tuż po tym, jak taśmy z monitoringu na komendzie zostały zniszczone, bo są przechowywane tylko przez 20 dni.

Zwrócił na to uwagę sąd I instancji. W lutym skazał dwóch policjantów za pobicie i znęcanie się oraz na grożenie pobiciem i nękanie. Dostali wyrok dwóch lat więzienia w zawieszeniu na pięć. Sąd wymierzył wtedy także kary tym policjantom, którzy nie reagowali na to, co dzieje się na komendzie i wyśmiewali się z bitego. Funkcjonariusze dostali 10 miesięcy w zawieszeniu na 3 lata i 4 miesięcy w zawieszeniu na dwa lata, a dyżurny, który nie reagował na krzyki bitego mężczyzny dostał 500 zł grzywny.

Obrońcy wszystkich policjantów złożyli apelacje, jednak sąd II instancji uznał je dziś za bezzasadne.

– Obrońcy skupili się na kwestionowaniu wiarygodności świadka, jednak zaznaczyć należy, że złożył on spójne, konsekwentne i stanowcze zeznania podczas przesłuchania, wizji lokalnej a potem przed sądem – uzasadniał sędzia Waldemar Krawczyk z Sądu Okręgowego w Opolu. Dodał, że nie może dać również wiary wersji, że mężczyzna został pobity w szpitalu czy potem w areszcie. – Protokoły i zeznania świadków są jednoznaczne w tej sprawie. Nie ma wątpliwości, że dotkliwych obrażeń doznał właśnie na komendzie – mówił sędzia.

Wyrok jest prawomocny. To oznacza, że dla żadnego ze skazanych funkcjonariuszy nie ma już miejsca w policji. Jak udało nam się dowiedzieć, trzech z nich wcześniej zostało wydalonych ze służby. Natomiast policjantka, która wtedy była na stażu oraz dyżurny zostaną zwolnieni teraz. – Z chwilą gdy akta sprawy i odpis wyroku trafią na komendę, zgodnie z ustawą o policji rozpoczniemy procedurę dyscyplinarnego zwolnienia tych osób – mówi mł. asp. Marcin Greń rzecznik nyskiej policji.

Źródło: Gazeta Wyborcza Opole

Rzeszów: Policjanci handlowali informacjami o wypadkach

Mechanizm był prosty. Agenci dużej firmy ogólnopolskiej (red. – jak ustaliliśmy nieoficjalnie chodzi o firmę EUCO z Legnicy) w imieniu ofiar zdarzeń drogowych ubiegali się o odszkodowania z towarzystw ubezpieczeniowych. Chcieli jak najszybciej dotrzeć do poszkodowanych. Na pomoc przychodzili policjanci. Tak twierdzi prokuratura.

– Agenci po otrzymaniu od funkcjonariuszy „drogówki” nazwisk poszkodowanych kontaktowali się z potem z nimi. Następnie podsuwali ofiarom wypadków drogowych lub kolizji do podpisania umowę, że pomogą im w walce o odszkodowanie z towarzystw ubezpieczeniowych – mówi „Gazecie” Damian Mirecki, szef Wydziału Przestępczości Zorganizowanej i Korupcji Prokuratury Apelacyjnej w Rzeszowie, która prowadzi śledztwo w tej sprawie.

Firma reprezentowana przez agentów dostawała prowizję od ofiar wypadków. Agenci także. Im więcej umów mieli podpisanych, tym większy zysk. – W ciągu miesiąca potrafili zarobić w ten sposób nawet 5 tys. zł – opowiadają nam śledczy.

Prokuratura postawiła zarzuty przekroczenia uprawnień pięciu funkcjonariuszom „drogówki”: Marcinowi P. z Komendy Wojewódzkiej Policji w Rzeszowie, Dominikowi W. z policji w Nisku, Ryszardowi H. z Jedlicza, a także dwóm mundurowym ze Stalowej Woli: Witoldowi K. i Piotrowi K. Zarzuty usłyszał także były już stalowowolski policjant Łukasz W.

Jeden z podejrzanych funkcjonariuszy potrafił na miejscu wypadku nawet wręczać ofiarom wizytówki agentów. Z ustaleń śledczych wynika, że policjanci przekazywali nazwiska ofiar zdarzeń drogowych od marca do grudnia zeszłego roku. Na ich trop wpadli funkcjonariusze Biura Spraw Wewnętrznych Komendy Głównej Policji (policja w policji).

Prokuratura podejrzewa, że za każdą informację o wypadku niektórzy policjanci dostawali od agentów od 50 do 100 zł. Śledczy sprawdzają również, czy mundurowi dostawali „prowizję” od wywalczonego odszkodowania przez agentów. Na razie mają dowody na to, że Marcin P. z KWP wziął blisko 800 zł łapówki.

Niektórym policjantom grozi do 3 lat więzienia, innym nawet 10 lat. Wszyscy są zawieszeni w czynnościach służbowych, mają zakaz opuszczania kraju. – Jeżeli zarzuty potwierdzą się w sądzie, to nie będziemy stosować żadnej taryfy ulgowej. Wszyscy funkcjonariusze stracą pracę – mówi nam Paweł Międlar z podkarpackiej policji.

Zarzuty w tej sprawie postawiono również agentom: Markowi P., Urszuli Sz. i Lucynie F. Jak udało nam się dowiedzieć nieoficjalnie Marek P. jest bratem policjanta Marcina P. Śledczy są również na tropie fałszerstw dokonywanych przez agentów. Ci działali też bowiem bez pomocy policjantów.

– Szukali w prasie i serwisach internetowych informacji o ofiarach różnych zdarzeń. Na przykład o kobiecie, która złamała nogę na śliskiej podłodze, agent napisał we wniosku o odszkodowanie, że wypadek miała przy pracy na roli – słyszymy w prokuraturze.

Prokuratura analizuje wiele dokumentów firmowych i sprawdza, ile mogło być podobnych przypadków. Niewykluczone są kolejne zarzuty, także wobec policjantów.

Źródło: Gazeta Wyborcza Rzeszów