Nowy dowód na więzienie CIA w Polsce

W archiwach wywiadu cywilnego znajduje się dokument potwierdzający istnienie w Polsce tajnego więzienia CIA – wynika z informacji WPROST. W 2004 roku Amerykanie wystąpili do strony polskiej z propozycją przedłużenia współpracy na terenie tajnego ośrodka polskiego wywiadu w Starych Kiejkutach. To tam miało być zlokalizowane tajne więzienie. Otrzymali pisemną odmowę. Ten dokument z klauzulą ściśle tajne jest datowany w czasie, gdy wywiadem kierował Andrzej Ananicz za rządów Marka Belki.

Drugim ściśle tajnym dokumentem potwierdzającym istnienie więzienia jest projekt umowy, sporządzony i podpisany przez polski wywiad. Na dokumencie nie ma jednak podpisu strony amerykańskiej. Dokument zawiera m.in. paragraf, który opisuje sytuację, co dzieje się w przypadku śmierci więźnia CIA. Co ciekawe w projekcie umowy dla opisu osób, które mają przebywać w tajnym więzieniu zastosowano termin „zatrzymani”.

To istotne fakty ponieważ w zeszłym tygodniu w Strasburgu ruszyło publiczne postępowanie w sprawie tajnego więzienia CIA w Polsce. To efekt skargi Saudyjczyka i Palestyńczyka, którzy twierdzą, że byli w Polsce przetrzymywani i torturowani przez amerykańskie służby.

Publiczną rozprawę, która odbyła się w zeszły wtorek, poprzedziło niejawne spotkanie przed Trybunałem wszystkich stron. Powołani eksperci przedstawiali swoje raporty mające świadczyć, że fakt istnienia więzienia jest bezsporny. Jednym z nich był senator Józef Pinior, były szef komisji Parlamentu Europejskiego, która prowadziła śledztwo w tej sprawie. Według informacji, które przeciekły do dziennikarzy ze strony amerykańskich adwokatów Al-Nashira i Zubajdy, między Piniorem a prokuratorem Januszem Śliwą, który prowadzi śledztwo w Polsce, wywiązała się ostra wymiana zdań. Pinior przedstawiał raport po angielsku, prokurator Śliwa mówił po polsku. Zapytał Piniora, czy spełnił prośbę polskiej prokuratury i nakłonił swoich świadków, których relacje wykorzystał do sporządzenia raportu, by złożyli oficjalne zeznania z gwarancją zachowania anonimowości. Z takim oczekiwaniem polska prokuratura wstąpiła do Piniora podczas jego przesłuchania w maju tego roku. Pinior odpowiedział, że w posiadaniu prokuratury są tajne dokumenty, które są wystarczające, żeby zamknąć sprawę. Prokurator dopytywał dalej, czy zdaniem Piniora za więzieniami mogły stać Wojskowe Służby Informacyjne? Na to Pinior zirytowany przeszedł na język polski i dobitnie podkreślił, że za więzienia CIA odpowiedzialny jest wywiad cywilny.

Więcej w najnowszym numerze Wprost.

Były adwokat staje przed sądem. Za kierowanie gangiem oszustów

Krzysztof S. – przed laty wrocławski aplikant adwokacki, a potem adwokat z szansami na wielką, prawniczą karierę – dziś będzie odpowiadał przed sądem za kierowanie gangiem oszustów. Siedzi w areszcie. Prokuratura przekonuje w akcie oskarżenia, że wśród jego ofiar są firmy z Czech i Słowacji. Płaciły mu po kilkadziesiąt tysięcy euro za dostawy cukru czy 400 tysięcy litrów oleju słonecznikowego. Kancelaria prawna, z którą związany był Krzysztof S. – miała być gwarantem wiarygodności całej transakcji. Nabywcy – gdy już się zorientowali, że doszło do oszustwa – nie mieli od kogo odzyskać zapłaconych za towar pieniędzy.
Śledztwo w tej sprawie prowadziły wrocławska prokuratura Krzyki Zachód oraz policja. Krzysztof S. przez wiele miesięcy był poszukiwany listem gończym. Dziś siedzi w areszcie. W kwietniu jego sprawa trafiła do sądu. Zdaniem prokuratury, Krzysztof S. – jeszcze jako prawnik związany z korporacją adwokacką – kierował zorganizowaną grupą przestępczą, zajmującą się oszustwami.

Wcześniej był właścicielem firmy, która miała koncesję na handel paliwami.

Wiosną 2010 roku sprzedał tę firmę mieszkańcowi Wrocławia. Zdaniem prokuratury – jednemu z członków gangu. Śledczy przekonują, że to była fikcja, bo wszystkim cały czas kierował Krzysztof S. „Paliwowa” firma z nowym prezesem zaczęła oferować do sprzedaży… cukier w dużych ilościach.

Oto przykład takiej transakcji. Pod koniec kwietnia 2010 roku firma ze Słowacji dostała ofertę zakupu cukru od wrocławskiej firmy. Słowacki przedsiębiorca przyjechał na rozmowy. Negocjacje prowadzono w biurze firmy przy ul. Powstańców Śląskich. Szybko ustalono warunki transakcji i dostawy. W negocjacjach uczestniczyły osoby, które – jak dziś twierdzi prokuratura – należały do gangu kierowanego przez Krzysztofa S.

Firma ze Słowacji zawarła umowę. Wynikało z niej, że treść kontraktu przygotowała wrocławska kancelaria prawna. Ta, z którą z wiązany był aplikant, potem mecenas S.

Na wskazane w umowie konto ze Słowacji przysłano pieniądze. Ale cukier nigdy nie dotarł do kontrahenta. Zaniepokojony szef firmy wydzwaniał do Wrocławia. W końcu skontaktował się z Krzysztofem S. , reprezentantem kancelarii przygotowującej projekt umowy. Mecenas miał go uspokajać, że wszystko jest w porządku, a cukier na pewno dotrze na miejsce przeznaczenia, bo partner jest wiarygodny.

Cukier nigdy nie dotarł na Słowację. Oszukany biznesmen ustalił później, że firma transportowa, która miała dostarczyć mu towar, nigdy nie dostała takiego zlecenia, zaś cukrownia nigdy nie sprzedawała cukru wrocławskiej firmie paliwowej. Natomiast biuro, w którym prowadzono negocjacje… było wynajęte na kilka godzin. Pieniądze słowackiej firmy zostały wypłacone w gotówce.

Akt oskarżenia opisuje kilka podobnych transakcji. Oszukane mają być zarówno polskie firmy – które zapłaciły za dostawę napojów, jak i dwie czeskie. Jedna nie doczekała się oleju słonecznikowego, druga cukru.

Krzysztof S. nie jest już adwokatem. Sam zrezygnował z korporacji. Nie przyznaje się do zarzucanych mu czynów. W śledztwie przekonywał, że był przekonany o rzetelności firm, które miały dostarczać partnerom cukier, napoje czy olej. On sam nie miał z transakcjami nic wspólnego.

gazetawroclawska.pl

„Gdzie ws. radarów były służby specjalne?”

– W dokumentach ws. przetargu na radary, do których dotarły „Wiadomości” TVP1 fałszerstwo goni fałszerstwo – tak wiceprzewodniczący Zespołu Doradców Gospodarczych TOR Adrian Furgalski komentował w TVP Info informacje „Wiadomości” TVP1 o podejrzeniu nieprawidłowości przy przetargu na radary dla lotnisk w Warszawie i Krakowie. „Wiadomości” TVP1 ustaliły, że firma, która wygrała wart 26 mln zł przetarg na dostawę i montaż specjalistycznych radarów na lotniskach w Warszawie i Krakowie, mogła posłużyć się fałszywymi dokumentami, próbując udowodnić swoje doświadczenie w instalowaniu takich urządzeń w innych portach lotniczych na świecie.

– Kiedy reporterzy „Wiadomości” przedstawili mi te dokumenty, to przecierałem oczy ze zdumienia. Dlatego, że tam fałszerstwo goni fałszerstwo – mówił Adrian Furgalski. – Pomijam już fakt, że firma która startowała w przetargu, jest firmą handlową nie mającą z rynkiem lotniczym nic wspólnego. Reprezentuje ona firmę czeską, która już dwa lata temu próbowała nam wcisnąć taki radar. Wtedy odpowiedź Państwowej Agencji Żeglugi Powietrznej była taka: odrzucamy, nie macie doświadczenia w lotnictwie cywilnym, a parametry tego radaru w naszym przekonaniu nie zapewniają norm bezpieczeństwa. Uważam, że w ciągu dwóch lat, ta firma nie jest w stanie przedstawić radaru, który nie będzie zagrażał bezpieczeństwu – dodał.

Ekspert wskazywał na fakt, że informacje o potencjalnych nieprawidłowościach były kierowane do PAŻP od połowy roku, a mimo to zdecydowano się na podpisanie umowy. – Gdzie są odpowiednie służby? – dopytywał się Furgalski. – Mamy tarczę antykorupcyjną i ABW z mocy przepisów musi sprawdzać wszystkie przetargi powyżej 20 mln zł. Więc, jeśli nie ma potwierdzenia, że taki radar gdziekolwiek pracuje, fałszowane są podpisy, wymaga to sprawdzania. Jeżeli sama Państwowa Agencja Żeglugi Powietrznej była głucha na bardzo dużą ilość ostrzeżeń, to nasuwa się pytanie, gdzie są służby specjalne, bo one winne zapewnić temu przetargowi bezpieczną otoczkę – podkreślił.

Furgalski stwierdził, że w razie potwierdzenia się zarzutów, umowa na radary będzie nieważna. Zasugerował także, że ministerstwo transportu powinno skontrolować proces kontrowersyjnego przetargu.

tvp.info

Kontrowersyjny biurowiec na Starówce. Pozwolenie wydała matka współtwórcy projektu

Ruszyła najbardziej kontrowersyjna inwestycja w Warszawie, czyli budowa biurowca przy Placu Zamkowym. Budynek projektował architekt, zgodę na budowę wydała jego matka, urzędniczka. Zrobiła to z upoważnienia prezydent Hanny Gronkiewicz-Waltz. Na Starym Mieście, 80 metrów od Kolumny Zygmunta stanie okazały biurowiec za 130 mln złotych. Żadna inna inwestycja nie rozpaliła ostatnio w Warszawie aż takich emocji. Jednym z współtwórców projektu biurowca jest architekt Bartosz Naperty.

Projekt budowlany zatwierdziła i wydała pozwolenie na budowę jego matka Jolanta Zdziech-Naperty, która jest naczelniczką wydziału architektury i budownictwa na warszawskim Śródmieściu. Bez jej decyzji inwestycja nie mogłaby ruszyć.

Naperty, jeszcze w pierwszej połowie października, chwalił się projektem biurowca na internetowej stronie swojej pracowni architektonicznej. Wiadomości jednak zniknęły.

– Nie wiem, dlaczego tej informacji już nie ma. Może zniknęła przy jakichś zmianach na stronie? – mówi nam Bartosz Naperty, który jednocześnie przyznał, że był jednym z projektantów biurowca przy Senatorskiej.

Jolantę Zdziech-Naperty spytaliśmy, czy przed podjęciem decyzji informowała przełożonych, że współtwórcą koncepcji architektonicznej budynku jest jej syn? – Nie robiłam tego. Nie było takiej potrzeby – mówi. Pani naczelnik wskazuje, że rola jej syna w tym projekcie nie była kluczowa.

Więcej w tekście Michała Majewskiego w najnowszym numerze tygodnika (45/2013) „Wprost”.

Zatrudniają syna dyrektora, wygrywają miejskie kontrakty

Dyrektor Tadeusz Dziuba odpowiada za większość miejskich inwestycji. Jest inżynierem, tak samo jego syn. A firma, która zatrudnia Dziubę juniora, wygrywa ratuszowe przetargi. Wydział inwestycji i remontów urzędu odpowiada za praktycznie wszystkie miejskie inwestycje, poza drogowymi. Co roku wydział dyrektora Tadeusza Dziuby gospodaruje milionami złotych.

Niedawno opisywaliśmy sprawę budowy basenu przy Zespole Szkół nr 7 przy ul. Roztocze. Na początku września z pompą przecinano tam wstęgę przy zakończonej inwestycji, ale basen nadal jest zamknięty. Budowa kosztowała około 8 mln zł, odpowiadała za nią firma Edach. Na forum internetowym „Gazety” pod naszą publikacją anonimowy internauta napisał, że pracownikiem Edachu jest syn dyrektora Dziuby.

Co wie ojciec o synu?

Sprawdziliśmy i rzeczywiście okazało się, że Paweł Dziuba jest młodym inżynierem budownictwa zatrudnionym w Edachu. Gdy zapytaliśmy o to Dziubę seniora, ten stwierdził, że jego potomek raczej już tam nie pracuje. – Był na stażu. Chyba przedłużono z nim umowę, ale nie jestem pewien. Syn ze mną już nie mieszka – podkreśla.

Dyrektor Dziuba widocznie nie ma pełnych informacji. – Pan Paweł Dziuba jest inżynierem budownictwa, który u nas zdobywa niezbędny staż potrzebny do starania się o uprawnienia kierownika budowy. Został przyjęty do naszej firmy 26 września ub.r. – potwierdza Mirosław Farion, dyrektor ds. handlowych Edachu.

Jednocześnie Farion broni się, że zlecenie na budowę basenu jego przedsiębiorstwo dostało dużo wcześniej, nim przyjęto Dziubę juniora. Umowę z miastem spółka podpisała jeszcze we wrześniu 2011 r.

Odkąd syn dyrektora zdobywa doświadczenie w Edachu, firma ta wygrała przynajmniej dwa miejskie przetargi. Wiosną ratusz zlecił jej budowę zaplecza socjalno-sanitarnego przy gimnazjum nr 16 na Czechowie. W tym miesiącu Edach zdobył kontrakt na ocieplenie gimnazjum nr 7 na LSM.

– Jego pracy u nas absolutnie nie można łączyć z tym, że jego ojciec jest dyrektorem wydziału inwestycji w ratuszu. Co więcej, dbamy o to, aby nie zajmował się projektami dla gminy. Zawsze wygrywamy przetargi, oferując najniższą cenę – przekonuje Farion. Twierdzi, że Edach nie może liczyć na jakiekolwiek preferencyjne traktowanie.

– Dość powiedzieć, że dla gminy budowaliśmy również żłobek przy ul. Wolskiej. Urząd poprosił nas o roboty nieuwzględnione w projekcie, zgodziliśmy się, a do tej pory nie otrzymaliśmy za to wynagrodzenia. Nie można więc mówić o jakiejkolwiek przychylności – udowadnia Farion.

Sam Paweł Dziuba wczoraj był dla nas nieuchwytny.

Czyste ręce dyrektora

Zapytany przez nas o to prezydent Lublina Krzysztof Żuk zapowiada, że ratuszowi kontrolerzy sprawdzą prawidłowość przetargów wygranych przez Edach: – Dla pełnego wyjaśnienia sprawy polecę jednak wydziałowi audytu i kontroli, aby zbadał przetargi, co do których mogą być wątpliwości.

Żuk zastrzega też, że wierzy, iż w całej sprawie dyrektor Dziuba zachował czyste ręce: – Na blisko sto przetargów ogłoszonych w tym roku ta firma wygrała zaledwie dwa. Dyrektor nie uczestniczył w postępowaniach przetargowych, nie brał udziału w głosowaniach, w których komisje wybierały zwycięzców, więc wszystko jest transparentne.

gazeta.pl

Czego obawia się VOTUM …

Firma VOTUM S.A. z Wrocławia po raz kolejny poczuła się zagrożona i domaga się cenzurowania opublikowanych na łamach naszego serwisu www.odszkodowania.info.pl materiałów prasowych. Chodzi o następujące teksty (gdyby za jakiś czas cenzura wygrała) podajemy alternatywne linki gdzie cenzura nie zadziała:

„Przypadkowe” spotkanie ….
http://www.odszkodowania.info.pl/?p=1564
http://web.archive.org/web/20131023113647/http://www.odszkodowania.info.pl/?p=1564

Jak to się robi w Debitum i VOTUM
http://www.odszkodowania.info.pl/?p=1396
http://web.archive.org/web/20131023113927/http://www.odszkodowania.info.pl/?p=1396
http://www.nowiny.pl/79926-lowcy-nieszczesc-czekaja-na-twoj-wypadek.html?p=2#feedback

Znów krytycznie o niektórych firmach odszkodowawczych
http://www.odszkodowania.info.pl/?p=1525
http://web.archive.org/web/20131023114140/http://www.odszkodowania.info.pl/?p=1525
http://www.polityka.pl/kraj/analizy/1525119,1,kancelarie-odszkodowawcze—lowcy-nieszczesc.read

VOTUM poczuło się zagrożone, chce cenzury
http://www.odszkodowania.info.pl/?p=1772
http://web.archive.org/web/20131023114400/http://www.odszkodowania.info.pl/?p=1772

Grupa VOTUM: UOKiK wszczyna postępowanie
http://www.odszkodowania.info.pl/?p=1779
http://web.archive.org/web/20121121124551/http://www.odszkodowania.info.pl/?p=1779

„Żółte papiery” z VOTUM …
http://www.odszkodowania.info.pl/?p=1822
http://web.archive.org/web/20131023114739/http://www.odszkodowania.info.pl/?p=1822

Czy KPP Dzierżoniów to agencja VOTUM?
http://www.odszkodowania.info.pl/?p=1905
http://web.archive.org/web/20131023114838/http://www.odszkodowania.info.pl/?p=1905

Jak VOTUM kręci klientów umowami …
http://www.odszkodowania.info.pl/?p=1917
http://web.archive.org/web/20131023115014/http://www.odszkodowania.info.pl/?p=1917

Agent VOTUM o konkurencji – oszuści, szalbierze …. będą Panią dymać !!!!
http://www.odszkodowania.info.pl/?p=1953
http://web.archive.org/web/20131023115150/http://www.odszkodowania.info.pl/?p=1953

O sprawie będziemy informować.

Największy skandal budowlany Krakowa został zalegalizowany

Największy skandal budowlany Krakowa został zalegalizowany. Nadzór budowlany uznał, że nadbudowę przy ul. Szerokiej 12 ukończono zgodnie z prawem. Dopatrzył się za to samowoli u sąsiada, który od początku alarmował w sprawie nadbudowy! Nadbudowa przy Szerokiej została zalegalizowana, a inwestor nie zapłaci za to złotówki kary – inspektorzy uznali bowiem, że zadaszenie podwórka, malowanie ścian wewnętrznych czy wstawianie okien, budowa schodów i montaż jacuzzi stanowiły „roboty zabezpieczające przed wpływami atmosferycznymi” oraz że roboty wykończeniowe nie wymagają zgłoszenia.

Nadbudowa przy ul. Szerokiej to najgłośniejsza afera budowlana ostatnich lat w Krakowie. Przypomnijmy: kamienicę spod numeru 12 wraz z pozwoleniem na budowę kupił od Fundacji Nissenbaumów krakowski biznesmen Krzysztof P. Zaplanował w niej hotel. Budynek podniósł o trzy kondygnacje – wyżej o jedną niż w projekcie Nissenbaumów.

Urzędowy korowód

Urzędników zaalarmował sąsiad Tytus Miecznikowski, bo w jego kamienicy przylegającej do „12” zaczęły pękać ściany. Na dodatek została zaburzona wentylacja, bo podwyższone mury hotelu zasłoniły u niego wyloty kanałów wentylacyjnych i kominów.

W 2004 r. Miecznikowski złożył wniosek o rozbiórkę nadbudowy u sąsiada. I od tego zaczął się urzędowy korowód. Dwa lata później Naczelny Sąd Administracyjny uznał, że pozwolenie na budowę, którym posługiwał się inwestujący w hotel biznesmen, było nieważne. Mimo to urzędnicy z nadzoru budowlanego latami zwlekali z podjęciem ostatecznej decyzji w sprawie kontrowersyjnej inwestycji, przerzucając odpowiedzialność na kolejne szczeble. Ci z Krakowa na tych z województwa. Ci z województwa na tych w Warszawie. Ci z Warszawy zawracali sprawę do Krakowa. I tak przez kolejne lata. W tym czasie przedsiębiorca skończył inwestycję i otworzył hotel Rubinstein Residence, na którym zaczął zarabiać.

Co na to nadzór? Nakazał inwestorowi, by… sam zlecił ekspertyzę na temat wpływu swojej nadbudowy na sąsiednią kamienicę. I to mimo że w sprawie wydano już wcześniej kilkanaście opinii. Urzędnicy przez dziewięć lat prowadzenia sprawy wyprodukowali prawie 2 tys. stron akt. Aż w końcu ją zalegalizowali, bo uznali, że „prace budowlane zostały doprowadzone do stanu zgodnego z prawem”.

Nadzór nie widzi nic złego w uruchomieniu „rezydencji” przed legalizacją budynku. Inwestorom nie grozi nawet kara za wzniesienie samej konstrukcji, bo po dziewięciu latach przerzucania papierów urzędnicy uznali, że inwestycja rozpoczęła się na kilka dni przed utratą ważności pozwolenia budowlanego, a więc jeszcze legalnie.

Proces karny nieistotny

Powiatowemu Inspektoratowi Nadzoru Budowlanego nie przeszkadzał też fakt, że w 2007 r. policja i prokuratura zatrzymały w tej sprawie kilkanaście osób i do dziś w sądzie toczy się proces karny przeciwko Krzysztofowi P., projektantom, niektórym urzędnikom z magistratu oraz… powiatowemu nadzorowi budowlanemu (są oskarżeni o nieprawidłowości przy nadbudowie kamienicy).

Dwie urzędniczki z PINB i wydziału architektury magistratu dobrowolnie poddały się karze za m.in. potwierdzanie nieprawdy w dokumentach. Co ważne, powołany do tego procesu karnego biegły orzekł, że uporządkowania placu pod inwestycję i założenia obowiązkowego dziennika budowy nie można uznać – jak chce nadzór – za początek prac budowlanych.

Jego zdaniem realnie rozpoczęły się one bowiem po wygaśnięciu pozwolenia na budowę, co wynika właśnie z dziennika budowy. To istotne, bo gdyby nadzór budowlany wziął pod uwagę tę opinię, nie mógłby zalegalizować nadbudowy. Musiałby uznać ją za samowolę, a inwestora ukarać. Wynika to wprost z decyzji legalizacyjnej, w której nadzór tłumaczy, dlaczego nie ma kary dla inwestora Krzysztofa P.

W trakcie procesu karnego pojawiła się również opinia biegłego z zakresu bezpieczeństwa przeciwpożarowego. Wskazuje, że klatki schodowe w Rubinstein Residence jako drogi ewakuacyjne są zbyt wąskie (chodzi o kilka centymetrów różnicy). Takich odstępstw jest więcej.

PINB twierdzi jednak, że proces karny i płynące z niego informacje w żaden sposób go nie wiążą. Z „Gazetą” urzędnicy nadzoru o swojej decyzji nie chcieli rozmawiać. Zasłonili się brakiem akt sprawy, które przekazali do wyższej instancji. „W chwili obecnej organ nie jest w stanie udzielić jakichkolwiek dodatkowych informacji poza informacjami, które znane są opinii publicznej” – czytamy w odpowiedzi odmawiającej spotkania.

Kara za opieszałość

Za prowadzenie sprawy przez dziewięć lat nadzór został niedawno ukarany. Krakowski wojewódzki sąd administracyjny nałożył na urząd grzywnę (5 tys. zł) za jej przeciąganie. Sąd nie znalazł uzasadnienia dla prowadzenia jej przez tyle lat. Karę zapłacą jednak obywatele ze swoich podatków, bo nie otrzymali jej konkretni urzędnicy, tylko instytucja.

W zaskakująco ekspresowym tempie – bo po niespełna roku badania akt – PINB dopatrzył się za to samowoli w kamienicy nr 13. Nie pomógł fakt, że jej właściciel dysponuje trzema pozwoleniami na budowę wydanymi jeszcze jego rodzicom pod koniec lat 80. To na ich podstawie prowadzony był remont w „13”. Z obywatela zwracającego uwagę na nadużycia właściciel „13” stał się ściganym. Teraz odwołuje się od decyzji.

Dla Gazety: Krzysztof Fijałek, autor pierwszego tekstu w „Gazecie” na temat Szerokiej 12, obecnie szef redakcji w serwisie Interia:

To bardzo smutne. Decyzja świadczy o uwiądzie instytucji publicznych. Dostarcza dowodów, że urzędy nie służą nikomu i niczemu. Tak naprawdę okazują się niepotrzebne. A przecież utrzymujemy je, by strzegły porządku społecznego. Między innymi po to, by nie każdy pomysł na biznes mógł być za wszelką cenę realizowany.

KALENDARIUM. Jak samowola się legalizowała

Pod lupą prokuratury. Oskarżeni przez prokuraturę w sprawie nadbudowy przy ul. Szerokiej 12
* Krzysztof P., pierwotny inwestor,
* Marcin S.-J., kierownik budowy,
* prof. Zbigniew J., inspektor nadzoru inwestorskiego, współprojektant,
* Jan J., wojewódzki konserwator zabytków,
* Wiesław L., rzeczoznawca,
* Beata J., urzędniczka powiatowego nadzoru budowlanego,
* Wojciech K., urzędnik krakowskiego magistratu,
* Stanisława G., wówczas urzędnik nadzoru budowlanego, dziś dyrektor wydziału architektury miasta Kraków.

Kim są dzisiaj urzędnicy zajmujący się nadbudową
* Decyzję legalizującą nadbudowę w imieniu dyrektor PINB wydała Magdalena Gembarowska, kierownik referatu orzecznictwa i kontroli PINB.
* Szefową PINB jest Małgorzata Boryczko, jeszcze jako urzędnik była na jednej z pierwszych kontroli nadbudowy przy Szerokiej 12. Zastąpiła na stanowisku oskarżoną Stanisławę G.
* Janusz Żbik, przez lata szef wojewódzkiego małopolskiego nadzoru budowlanego, przez którego ręce wielokrotnie przechodziły dokumenty dotyczące nadbudowy przy Szerokiej 12, jest obecnie wiceministrem infrastruktury. Przygotowuje ustawę, która ma doprowadzić do likwidacji pozwoleń na budowę na obszarach objętych planem zagospodarowania przestrzennego.

gazeta.pl
Jarosław Sidorowicz, Bartosz Piłat

24 tys. zł? Sąd: To żadna łapówka. Drobna kwota. Sprawa umorzona

Według sędziego z Nowej Huty 24 tys. zł łapówki przyjętej przez prominentną urzędniczkę to kwota tak drobna, że sprawa korupcyjna może być umorzona – donosi „Gazeta Wyborcza”. Irena C., dyrektor Departamentu Transportu i Komunikacji Urzędu Marszałkowskiego Województwa Małopolskiego, została oskarżona o to, że pomogła wygrać intratny przetarg firmie budowlanej. Ta z wdzięczności sfinansowała jej ocieplenie domu za 24 tys. zł.

Sędzia w Nowej Hucie orzekł, że sprawę trzeba umorzyć. Uznał, że wysokość łapówki wcale nie jest taka duża, i zarzucany czyn zakwalifikował jako „występek mniejszej wagi”.

Szczęśliwie sąd wyższej instancji podzielił racje zawarte w apelacji śledczych. Proces zaczął się od nowa.

Cały artykuł w dzisiejszej „Gazecie Wyborczej”.

Zatrzymanie adwokata po prowokacji dziennikarskiej. Był gotów sfałszować testament za 65 tys. zł

Funkcjonariusze Centralnego Biura Śledczego zatrzymali w czwartek szczecińskiego adwokata Marka K. W wyniku prowakcji dziennikarskiej „Superwizjera TVN” udało się ustalić, że mecenas gotowy był za 65 tys. zł sfałszować testament. Teraz grozi mu do 10 lat więzienia.

Sprawę ujawnili dziennikarze „Superwizjera TVN”, do których od pół roku docierały sygnały na temat nielegalnej działalności mecenasa Marka K. Reporterka poprosiła adwokata o pomoc, tłumacząc, że dwa miesiące temu zmarła jej matka, nie zostawiwszy po sobie testamentu. Wyjaśniła, że ma również dwóch braci i chciałaby uniknąć walki o spuściznę po mamie.

– Okoliczności, o których pani mówi, nie są mi obce – przyznał adwokat. – Prowadziłem już taką sprawę, gdzie pomogłem – mówił także. Następnie mecenas zapytał, czy kobieta dysponuje dokumentami lub listami, które pisała matka. – Pisma do urzędu, listy do ciotki, wujka, pocztówki – wyliczał. Ostatecznie „klienci” umówili się z adwokatem na spreparowanie testamentu, który miał się „odnaleźć w podomce” zmarłej matki. Wszystko za 65 tys. zł.

Zawiadomieni przez dziennikarzy funkcjonariusze CBŚ zatrzymali adwokata w dniu, w którym umówił się z reporterką „Superwizjera” na odbiór sfałszowanego testamentu. Jak podaje „Superwizjer” w sporządzeniu testamentu adwokatowi miała pomóc – jak to ujął – „firma zewnętrzna”.

CBŚ zabezpieczyło też ponad 700 akt spraw prowadzonych przez kancelarię Marka K.

Teraz sam potrzebuje adwokata

Adwokat przebywa obecnie w areszcie, a prokuratura postawiła mu już zarzuty, m.in. brania udziału w fałszowaniu dokumentów i w oszustwie. Prokurator wystąpił również do sądu o tymczasowy areszt.

– Prokurator skierował wniosek o zastosowanie wobec podejrzanego tymczasowego aresztowania – mówiła TVN24 Małgorzata Wojciechowska, rzecznik Prokuratury Okręgowej w Szczecinie. – Wniosek prokuratora został uwzględniony. Sąd zastosował tymczasowe aresztowanie na okres dwóch miesięcy, ale wyznaczył również kwotę poręczenia majątkowego w wysokości 300 tys. zł. Wpłacenie tego poręczenia będzie skutkowało uchyleniem tymczasowego aresztu.

Adwokata czeka również postępowanie dyscyplinarne, które rozpoczęła już Szczecińska Rada Adwokacka.

Co z tajemnicą adwokacką?

Kontrowersje wśród członków Rady Adwokackiej wzbudził natomiast fakt zabezpieczenia przez prokuraturę akt spraw prowadzonych przez Marka K. Zgodę na wgląd do akt wydał prokuratorom sąd, jednak członkowie Rady obawiają się, że może naruszona zostać tajemnica adwokacka.

Zdaniem Włodzimierza Łyczywka z Okręgowej Rady Adwokackiej w Szczecinie, nie jest pożądane, aby prokuratura mogła zaglądać do akt spraw, w których zawarte są tajemnice powierzane mecenasom przez klientów. – To jest niewyobrażalna rzecz od dwóch tysięcy lat, od kiedy istnieje pomoc prawna – mówił Łyczywek w TVN24.

Miał już sprawę dyscyplinarną

Marek K. w 2006 r. został już raz ukarany przez sąd dyscyplinarny karą grzywny – ponad 3 tys. zł i pięcioletnim zakazem opieki nad aplikantami. „Karę dyscyplinarną orzeczono, gdyż mecenas nie powiadomił swojej klientki o niekorzystnym dla niej wyroku, wobec czego musiała ona zapłacić kilka tysięcy karnych odsetek. Sąd Najwyższy podtrzymał wskazany wyrok sądu dyscyplinarnego. Jak nieoficjalnie ustalili dziennikarze, mecenas nie respektował postanowienia sądu i cały czas prowadził aplikanta” – podaje „Superwizjer”.

tvn24.pl

Strażnicy gminni na łowach w Kłomnicach. Wlepili aż 7 tys. mandatów – bezprawinie?

Strażnicy gminni z Mykanowa wystawili bezprawnie blisko 7 tys. mandatów za przekroczenie prędkości – ocenił Śląski Urząd Wojewódzki. Sprawa trafiła do prokuratury, ale ta nie dopatrzyła się przestępstwa. Pewien częstochowianin wpadł w sidła fotoradaru na terenie gminy Kłomnice i dostał mandat od strażników gminnych z… Mykanowa.

Nie chciał zapłacić kary i złożył skargę do wojewody śląskiego. Ten skierował do Mykanowa kontrolerów, którzy wykryli wiele nieprawidłowości dotyczących stosowania fotoradarów.

Mandat to mandat. Płać, człowieku!

Generalnie wykryto, że od lipca 2011 roku do końca marca 2013 roku tamtejsi strażnicy wystawili w sąsiedniej gminie blisko 7 tys. mandatów z naruszeniem obowiązujących przepisów.

Jak do tego doszło? Otóż przed trzema laty władze Kłomnic podpisały porozumienie z Mykanowem, w myśl którego mykanowscy strażnicy dostali zgodę na wystawianie fotoradaru na sąsiednim terenie. I zaczęli działać.

Tymczasem kontrola wojewody wykazała, że podpisując międzygminne porozumienie, zapomniano w regulaminie straży w Mykanowie dokonać wpisu o upoważnieniu do kontroli fotoradarem, także na terenie Kłomnic. Zdaniem kontrolujących takiego wpisu w regulaminie straży gminnej mogła dokonać tylko Rada Gminy Mykanów. To był najpoważniejszy zarzut. Ponadto w kilkunastu innych przypadkach wytknięto mykanowskiej straży nienadążanie za zmianami w przepisach.

Po kontroli w Mykanowie wojewoda śląski, który sprawuje nadzór nad strażami gminnymi i miejskimi, poprosił Śląską Komendę Wojewódzkiej Policji, aby ta skierowała sprawę do prokuratury. I tak się stało. Prokurator miał zbadać, czy komendant straży w Mykanowie przekroczył uprawnienia służbowe i działał na szkodę interesu publicznego bądź prywatnego.

Równolegle sprawca całego zamieszania, czyli wielokrotnie karany za szybką jazdę częstochowianin, nie przyjmując mandatu, miał sprawę w sądzie. Ten uznał, że nawet gdy mandat był wystawiony bez administracyjnego upoważnienia na terenie gminy Kłomnice, to ten fakt nie zwalnia od odpowiedzialności za popełnione wykroczenie. I skazał mieszkańca Częstochowy na karę grzywny.

Podobnie na sprawę patrzyła prokuratura. Uznała, że być może doszło do błędów administracyjnych, ale prawo karne nie zostało złamane. Stąd odmowa wszczęcia śledztwa. Co więcej, Dariusz Rowicki, szef mykanowskich strażników udowodnił w prokuraturze, że zanim przystąpiono do porozumienia między gminami, pytano o zgodę na używanie fotoradaru na drogach sąsiedniej gminy komendę wojewódzką policji. I takie upoważnienie zostało udzielone.

Dbają o bezpieczeństwo czy o gminny budżet?

Straż gminna w Mykanowie jest bodaj najczęściej kontrolowaną przez urząd wojewódzki jednostka w woj. śląskim. Niemal od początku jej działalności padają zarzuty, że zakupiono tam fotoradar nie z dbałości o bezpieczeństwo na drogach, lecz z troski o wpływy do gminnego budżetu. W 2010 roku kontrola z urzędu wojewódzkiego wykazała, że rok wcześniej w Mykanowie wystawiono 9052 mandaty kierowcom złapanym dzięki fotoradarowi na sumę 2,7 mln zł. Tymczasem w przypadku innych wykroczeń takich mandatów w ciągu całego roku wypisano raptem… 22.

Od 1 stycznia 2011 r. straż gminna (miejska) może dokonywać kontroli fotoradarami na wszystkich drogach na terenie zabudowanym, a poza tym terenem wyłącznie na gminnych, powiatowych i wojewódzkich. Miejsca stawiania fotoradarów ma strażnikom wskazywać policja. Na drogach krajowych fotoradary mogą być instalowane wyłącznie przez Inspekcję Transportu Drogowego na wniosek samorządu. Wiele gmin – jak np. Żarki – na urzędowych stronach internetowych podaje nawet z miesięcznym z wyprzedzeniem miejsca i daty kontroli gminnym fotoradarem. Mykanów i Kłomnice tego nie robią.

Jak przed kilkoma dniami poinformował prezes NIK Krzysztof Kwiatkowski trwająca kontrola radarów wykazała, że część z urządzeń, wbrew przepisom, jest umieszczana w miejscu, które nie zostało uzgodnione z policją.

– Nawet jeśli radary umieszczane były pod nadzorem policji, to strażnicy ustawiali tam urządzenia tylko na kilka minut – potem przenosili je w miejsca, gdzie nie powinny stać. – Przez większość czasu pracowały tam, gdzie można uzyskać wynik, czyli dużo mandatów. Po zakończeniu służby fotoradary znów wracały na miejsce ustalone z policją – dodaje Paweł Biedziak, rzecznik NIK. To oznacza, że urządzenie stoi nie w tych miejscach, gdzie dochodziło do wypadków drogowych, a tam, gdzie można łatwo namierzyć wielu kierowców przekraczających prędkość… NIK będzie kontrolował ustawienie radarów stacjonarnych i przenośnych do końca roku. Wyniki poznamy w pierwszej połowie 2014 roku.

Jednak kierowcy powinni wiedzieć, że nawet niezgodne z prawem ustawienie fotoradaru czy błędne zapisy w regulaminach straży nie zwalniają kierowców z obowiązku zapłacenia mandatu za zbyt szybką jazdę.

gazeta.pl