Wyrok za śmierć w ciemnościach

Głośna operacja w ciemnościach i wyrok po siedmiu latach, który uznaje winę szpitala i lekarza. To była trepanacja czaszki, gdy nagle zgasło światło. Nikt w szpitalu nie potrafił uruchomić dyżurnego agregatu. Lekarze wciąż pracowali, świecąc sobie telefonami komórkowymi. 74-letni pacjent zmarł. Siedem lat, tyle minęło już od operacji mężczyzny i tyle jego żona czekała na wyrok, cały czas pamiętając dzień operacji męża. – Przyszła pani anestezjolog i doktor Winkler i mówią: wie pani co, nie ma wyjścia, musimy robić trepanację czaszki. No zgadzam się, bo co? – wspomina Maria Zuba, żona zmarłego pacjenta.

Sąd skazał na osiem miesięcy w zawieszeniu na dwa lata neurochirurga szpitala w Wałbrzychu, gdyż ten odesłał pacjenta z ciężkim urazem głowy do Dzierżoniowa. Wyrok usłyszał też były dyrektor szpitala w Dzierżoniowie. Został skazany na rok więzienia w zawieszeniu na dwa lata. Tam podczas operacji zgasło światło, a agregat prądu nie zadziałał. Lekarze w ciemnościach walczyli o życie pacjenta. Oświetlali pacjenta latarkami z telefonów komórkowych. Światła nie było przez kilkanaście minut. Minut, które dla operujących lekarzy były wiecznością.

–Tak jak w piwnicy, najciemniejszej piwnicy, taka ciemność była, że nie było nic widać – nawet jeden drugiego nie widział – mówił w 2006 r. dr Andrzej Winkler.

Przestarzały agregat nie zadziałał. Okazuje się, że mógł być uruchomiony tylko przez elektryka. Zanim karetka go przywiozła, prąd wprawdzie wrócił, ale stan pacjenta w tym czasie znacznie się pogorszył. Mężczyzna jeszcze tej samej nocy zmarł. – Z tego co wiem, to wzywano elektryka telefonicznie i on dopiero podejmował określone kroki – zapewnia Janusz Guzdek, starosta dzierżoniowski.

Inspekcja sanitarna tylko podczas odbioru sal sprawdza, czy znajdują się tam agregaty, ale nie kontrolują, czy działają.

Po tym wydarzeniu na salach szpitala w Dzierżoniowie zamontowano urządzenia podtrzymujące energię. Agregaty, które teraz tu są, włączają się automatycznie. –Szpital posiada niezależne zasilanie awaryjne UPS, poza tym posiada nowy agregat z funkcją samostartu na bieżąco serwisowany, pod które podpięte są wszystkie budynki szpitalne – zapewnia Dariusz Brzeziński ze Szpitala Powiatowego w Dzierżonowie.

Operacja w ciemnościach to koszmar dla każdego lekarza, komentuje neurochirurg Sebastian Dzierzęcki. –To jest totalne zaskoczenie i z perspektywy chirurga katastrofa, bo oświetlenie jest podstawowym elementem prowadzenia każdej operacji .

Warszawski Szpital Bielański ma kilka źródeł zasilania. – Zapas w obydwu agregatach prądotwórczych mamy na około 24 godziny – zapewnia Łukasz Milczarek ze Szpitala Bielańskiego w Warszawie.

Każdy z nich jest regularnie sprawdzany, ale nawet gdyby jakimś cudem zdarzyło się tak, że wszystkie na raz zawiodą, trzeba jakoś pracować – dodaje prof. Romuald Dębski. – Czy pani sobie wyobraża, że lekarz przerwie działania dlatego, że mu zgaśnie prąd. Nie może. Bo by przestał być lekarzem. Nawet za pomocą świeczki ma świecić, ale powinien robić – przekonuje prof. Romuald Dębski.

Wciąż pozostaje jednak pytanie, jak to się stało, że w jednej chwili zawiodły dwa źródła zasilania i dlaczego pacjent z ciężkim urazem głowy trafił ze szpitala specjalistycznego do szpitala powiatowego.

tvp.info

10 lat siedział za… niewinność

Dziesięć lat za kratkami. Za zabójstwo, którego nie popełnił. Czy ma szanse na oczyszczenie z zarzutów? Norbert Borszcz nigdy nie przyznał się do winy, ale usłyszał wyrok, bo obciążył go jedyny świadek. Dziś ten świadek odwołuje zeznania i przyznaje, że kłamał, bo liczył na zysk, a skazany chce dochodzić sprawiedliwości. Walczy o wznowienie procesu i uniewinnienie, ale Sąd Najwyższy mówi – nie. W Zakładzie Karnym w Strzelcach Opolskich dzień do dnia podobny. Jedynym urozmaiceniem była praca, która pomogła panu Norbertowi przetrwać.

Wyrok był wysoki, ponieważ sąd orzekł, że pan Norbert zabił. Na nic zdały się wyjaśnienia oskarżonego. Obciążyły go zeznania Pawła Gołąba. Wciąż mieszka w Sośnicowicach, gdzie doszło do zbrodni. 10 lat temu z przekonaniem opowiadał prokuratorom i sądowi – kto jest winny. Dziś mówi, że wszystko zmyślił.

Za zeznania obciążające kolegę miał dostać od innego mieszkańca wsi 12 tysięcy złotych. Pieniędzy nigdy nie zobaczył, a teraz ruszyło go sumienie. Świadek odwołał zeznania. Jako winnego wskazuje kogoś zupełnie innego.

Norbert Borszcz żąda uniewinnienia, ale to nie takie proste. By uchylić wyrok, potrzebna jest kasacja albo wznowienie postępowania. Sąd Najwyższy jednak odmawia.

Obrona nie składa broni. Zapowiada walkę do upadłego, bo przecież świadek skłamał. Pytanie tylko, kiedy. Wtedy, gdy obciążał Borszcza, czy teraz, kiedy zapewnia, że jest czysty jak łza.

To nie pierwszy raz w historii sądownictwa, gdy świadek odwołał zeznania. Jak mówi prof. Monika Płatek, „pamięć jest nie tylko zawodna. Pamięć jest też twórcza”.

Dlatego za kraty trafiają niewinni ludzie. Szacuje się, że około 300 rocznie.

Paweł Guz – pięć lat temu został oskarżony o zabicie kolegi. Jedynym dowodem było zeznanie prawdziwego zabójcy. Prokuraturze to wystarczyło. Sąd potrzebował potem kilku lat, by Guza uniewinnić. Mężczyzna żąda teraz 5 milionów złotych zadośćuczynienia. Za tę pomyłkę zapłacimy wszyscy…

tvp.info

Kolejna prywatna piramida finansowa. I znów są oszukani

Wysoki procent od inwestycji w stal i oleje maszynowe obiecywał krakowianin Piotr Cz. Ci, którzy mu zaufali, stracili ponad milion złotych. To krach kolejnej prywatnej piramidy finansowej. Sprawa znajdzie właśnie swój finał w sądzie. Krakowska prokuratura zakończyła śledztwo w sprawie oszukańczych inwestycji. Piotra Cz. chce postawić przed sądem za oszustwa i doprowadzenie klientów do niekorzystnego rozporządzenia swoimi pieniędzmi.

Z wyliczeń krakowskiej prokuratury wynika, że ci, którzy uwierzyli w obietnice wysokich zysków, stracili w sumie blisko 1,3 miliona złotych. I to zaledwie w kilka miesięcy. – Historie takie jak sprawa Amber Gold wciąż niczego ludzi nie uczą. Nadal liczą, że jeśli ktoś obieca im wysokie odsetki od dziwnych inwestycji, to rzeczywiście na tym zarobią – zżyma się krakowski śledczy znający kulisy śledztwa. Nieprzypadkowo. Gdy w kraju coraz głośniej było o kłopotach Amber Gold z wypłacalnością, w Krakowie kolejne osoby powierzały Piotrowi Cz. pieniądze, by ten rzekomo dalej „inwestował”. Ba, powierzali mu gotówkę nawet wtedy, gdy Amber Gold z hukiem ogłosiło upadłość. Jak ustalili krakowscy prokuratorzy, ofiarami swojej łatwowierności między lutym a wrześniem zeszłego roku stało się co najmniej kilkanaście osób.

Powierzyli mu nawet 350 tysięcy złotych

A system był taki: Piotr Cz., prowadząc indywidualną działalność gospodarczą, zaczął pożyczać od ludzi pieniądze, obiecując wysoki procent. Wysokość była ustalana indywidualnie. Jednym obiecywał 5 procent miesięcznie, innym – 15 proc. w skali roku.

Z czego? Jednym klientom mówił, że pieniądze zainwestuje w zakup stali lub oleju maszynowego. Innych mamił zyskami z inwestowania w nieruchomości położone w okolicach Piaseczna czy też na Śląsku. – By uwiarygodnić się pożyczającym pieniądze, wręczał im dokumenty opisane jako weksle. Z kolei część umów pożyczki zawierana była w formie aktów notarialnych – opisuje prokurator Bogusława Marcinkowska, rzecznik krakowskiej prokuratury.

Zabezpieczeniem zaś wszystkich pożyczek była hipoteka mieszkania należącego do… rodziców Piotra Cz. – I ludzie na to przystawali! – nie kryje zdziwienia krakowski śledczy. Wpłaty zaczynały się od 10 tysięcy złotych, ale niektórzy powierzyli krakowianinowi nawet 350 tysięcy złotych. Zysków już nie zobaczyli, podobnie jak większości pożyczonych pieniędzy.

Nie miał zamiaru i możliwości zwrotu

Niewiele warte okazały się weksle wystawione przez Piotra Cz. – Jak ustalono w toku śledztwa, dotychczas żadnemu z pokrzywdzonych nie udało się zrealizować roszczeń, które ewentualnie na gruncie prawa wekslowego związane by były z wystawieniem przez Piotra Cz. takiego papieru wartościowego – przyznaje rzeczniczka krakowskiej prokuratury.

Bezskuteczne okazały się również uzyskane przez część pokrzywdzonych, sądowe nakazy zapłaty, jak i wszczynane na ich wniosek postępowania egzekucyjne. – Wskazuje to, że Piotr Cz., zaciągając powyższe zobowiązania, nie miał zamiaru i możliwości wywiązania się z nich. Zaciągając pożyczki, oszukiwał pokrzywdzonych również co do faktycznego przeznaczenia uzyskiwanych kwot. Nie zajmował się bowiem działalnością, o jakiej informował pokrzywdzonych – wylicza prokurator Marcinkowska.

Przestał spłacać raty za auto

Nie wiadomo zresztą, czy oszustwa wyszłyby na jaw, gdyby prokuratura sama nie trafiła na trop oszukanych ludzi przy okazji innego postępowania przeciwko Piotrowi Cz., który nie zwrócił firmie leasingowej lexusa (przestał za niego spłacać raty). – To wykonywane czynności w tym postępowaniu doprowadziły do ustalenia, że oskarżony oszukał jeszcze osoby fizyczne wpłacające mu pieniądze – przyznaje prokurator Marcinkowska. Śledczy wysłali już do sądu akt oskarżenia przeciwko mężczyźnie. On sam przyznał się jedynie do zatrzymania lexusa i przywłaszczenia 130 tysięcy złotych na szkodę kobiety, która upoważniła go do sprzedaży mieszkania. Tymczasem prokuratura nie wyklucza, że poszkodowanych przez jego „działalność” może być znacznie więcej.

gazeta.pl

Dyrektorka kazała zdjąć plakat ateistów. 'Niezgodny ze statutem szkoły’

Chodzi o billboard przedstawiający kaplicę sejmową odcinaną od budynku Sejmu. Umieszczony jest na nośniku firmy reklamowej na terenie należącym do Szkoły Podstawowej nr 20 w Lublinie.
Fundacja Wolność od Religii jest organizatorem kampanii billboardowej, która promuje postawy ateistyczne oraz rozdział Kościoła od państwa.

W czwartek fundacja otrzymała informację od firmy udostępniającej nośnik, że na skutek interwencji dyrektorki placówki billboard zostanie zdjęty.

Plakat przedstawia kaplicę sejmową odcinaną od budynku Sejmu. Obok widnieje napis: „Art. 25 i 53 Konstytucji Polskiej”. W pierwszym z tych artykułów mowa jest o tym, że „Kościoły i inne związki wyznaniowe są równouprawnione”, a „władze publiczne w Rzeczypospolitej Polskiej zachowują bezstronność w sprawach przekonań religijnych, światopoglądowych i filozoficznych”. Drugi gwarantuje każdemu wolność sumienia i religii i stanowi, że „nikt nie może być zmuszany do uczestniczenia ani do nieuczestniczenia w praktykach religijnych”.

Wolność od religii

Wolność od religii

W piśmie nakazujących ściągnięcie plakatu używanego przez Fundację WoR w tegorocznej kampanii w całej Polsce dyrekcja szkoły powoływała się na niezgodność treści zawartych na plakacie ze statutem szkoły.

– Sytuacja ta potwierdza nasze przeświadczenie o tym, iż w Polsce mniejszość bezwyznaniowa podlega nieustannej dyskryminacji i wykluczeniu. Jesteśmy oburzeni skrajnym przykładem braku tolerancji, zwłaszcza iż spotyka on nas ze strony instytucji publicznej, której władze zgodnie z zapisami Konstytucji Polskiej powinny pozostawać neutralne światopoglądowo. Chcemy zwrócić uwagę na praktykę wspierania nierówności światopoglądowej. Wątpimy, iż plakat z tematyką religijną byłby dla władz tej szkoły równie kontrowersyjny – komentuje prezes Fundacji Wolność od Religii Dorota Wójcik.

Z dyrektorką szkoły nr 20 nie udało nam się w czwartek skontaktować. Statutu szkoły również nie mogliśmy znaleźć na stronach internetowych placówki.

– Nie znamy sprawy, zweryfikujemy tę informację i poprosimy o wyjaśnienia dyrektorkę szkoły – mówi rzeczniczka prezydenta Lublina Beata Krzyżanowska.

gazeta.pl

Prokurator chora psychicznie, ale pracować musi

Lekarze stwierdzili u prokurator z Katowic chorobę dwubiegunową, ZUS uznał ją za niezdolną do pracy. Przełożeni kazali jej jednak wrócić do śledztw. A adwokaci zacierają ręce: – Każdy akt oskarżenia będzie można podważyć. 33-letnia Aldona R. od sześciu lat pracuje w Prokuraturze Rejonowej w Katowicach. Na początku 2012 r. zaczęła się skarżyć na bóle głowy, poszła do neurologa. Ten dał zwolnienie lekarskie i zaczął leczyć.

Terapia nie przyniosła efektu, prokurator R. czuła się coraz gorzej. Zaczęła mieć stany lękowe, urojenia i problemy z koncentracją. Neurolog wysłał ją do psychiatry, który rozpoznał poważną chorobę. Śledcza od roku leczy się psychiatrycznie. I ma potwierdzającą to dokumentację.

Utrzymuje ją narzeczony

– Aldona wstydziła się przyznać przełożonym do choroby, bo wiedziała, że to może przekreślić jej karierę. Przez pewien czas przedkładała więc L4 od neurologa, a nie psychiatry – mówi Grzegorz, narzeczony prokurator. W trakcie choroby okazało się, że kobieta zaszła w ciążę, którą po kilku tygodniach poroniła. Wtedy do pracy zaczęła wysyłać zwolnienia od ginekologa.

Zgodnie z przepisami po roku pobytu na L4 prokuratura przestała wypłacać Aldonie R. pensję. Od pięciu miesięcy kobietę utrzymuje narzeczony. – Lekko nie ma, bo leczenie jest drogie – przyznaje mężczyzna. Prokurator przestała już ukrywać chorobę psychiczną i przesyła zwolnienia lekarskie od psychiatry. W lipcu wezwano ją na kontrolę do ZUS, gdzie lekarz orzecznik stwierdził, że R. „jest trwale niezdolna do pełnienia obowiązków prokuratora”. Według ustawy o prokuraturze w takiej sytuacji powinna przejść w stan spoczynku i dostawać 75 proc. wynagrodzenia.

Sprzeciw prokuratury

Ale Krzysztof Kołaczek, szef Prokuratury Okręgowej w Katowicach, negatywnie zaopiniował wniosek. A Krajowa Rada Prokuratorów zgodnie z jego sugestią go odrzuciła. To oznacza, że R. powinna teraz wrócić do pracy i dalej prowadzić śledztwa. Dlaczego? – Kierownictwo prokuratury złożyło sprzeciw od decyzji orzecznika ZUS, bo nie wskazał on, dlaczego R. jest trwale niezdolna do pracy. Nie dysponujemy jej historią choroby, zwolnienia lekarskie przedkładane były przez lekarzy różnych specjalizacji, a jedno zostało zakwestionowane przez ZUS. Chcemy, by opinia orzecznika została zweryfikowana przez komisję lekarską, by mieć pewność, że prokurator jest chora. Tyle że trzykrotnie nie stawiła się na jej posiedzenie – mówi prokurator Marta Zawada-Dybek, rzeczniczka prasowa Prokuratury Okręgowej w Katowicach.

„Boi się nawet podejść do okna”

– Aldona jest w fatalnym stanie, boi się nie tylko wyjść z domu, ale nawet podejść do okna. Tym bardziej że jacyś ludzie z prokuratury co jakiś czas podjeżdżają pod nasz dom, robią zdjęcia, sprawdzają, czy kłódka na bramie jest zamknięta – wyjaśnia Grzegorz.

„Gazeta” ustaliła jednak, że w katowickiej prokuraturze zdarzyła się też odwrotna historia. W czerwcu pozwolono przejść w stan spoczynku innej prokurator, choć orzecznik ZUS uznał, że jej stan zdrowia pozwalał na pracę w zawodzie. – Przepisy dopuszczają możliwość przejścia w stan spoczynku, kiedy prokurator przebywał rok na zwolnieniu lekarskim. W tym przypadku tak było, a przełożonym znany był jej stan zdrowia – tłumaczy prokurator Zawada-Dybek. Zapewnia, że jeśli komisja lekarska potwierdzi niezdolność R. do wykonywania zawodu, przełożeni pozytywnie zaopiniują także jej wniosek.

Na powrót prokurator Aldony R. do pracy czekają śląscy adwokaci. Ich zdaniem jej choroba psychiczna posłuży do podważania każdego sporządzonego przez nią aktu oskarżenia. – Przecież nie tylko podejrzany o dokonanie przestępstwa sprawca musi być poczytalny, ale dotyczy to także tropiącego go prokuratora – przypomina mecenas Andrzej Rajpert, nestor śląskiej palestry.

gazeta.pl

Zamiast kont klientów, podawał swoje. Adwokat wyłudził 2 mln zł?

Adwokata, który miał wyłudzić od swoich klientów prawie dwa mln zł, zatrzymała krakowska policja. 34-latkowi postawiono zarzut oszustwa dotyczącego mienia znacznej wartości. Mężczyzna został aresztowany na dwa miesiące. Adwokat reprezentował swoich klientów w sądzie cywilnym. – Proceder był banalnie prosty. W finalnym etapie prowadzonych spraw adwokat podawał w sądzie, zamiast konta reprezentowanej strony, swój numer konta bankowego. Pieniądze należne klientom, nigdy do nich nie trafiały – mówi Mariusz Ciarka, z małopolskiej policji.

Jak informuje małopolska policja, adwokat najczęściej reprezentował osoby, które dochodziły przed sądem roszczeń za działki przejęte pod budowę autostrady lub w sprawach kupna – sprzedaży nieruchomości.

Jak podaje krakowska prokuratura, podejrzany Tomasz S. wszystkie sprawy prowadził w Krakowie. Jednak jest wpisany na listę adwokatów w Rzeszowie.

Nie przyznał się do winy

– Przesłuchiwany w charakterze podejrzanego nie przyznał się do przedstawianych mu zarzutów. Podaje pewne okoliczności związane z poszczególnymi czynami, które są mu zarzucane. Te czynności muszą zostać zweryfikowane – zaznacza Bogusława Marcinkowska, z krakowskiej prokuratury okręgowej.

Mężczyźnie grozi kara do 10 lat pozbawienia wolności. Postępowanie w tej sprawie jest prowadzone pod nadzorem Prokuratury Rejonowej Kraków Śródmieście Zachód.

TVN24

„Rzeczpospolita”: Wysokie kary dla obywateli, nie dla urzędników. Nawet za rażące naruszenie prawa

Hanna Gronkiewicz-Waltz, prezydent Warszawy, za rażącą bezczynność zapłaci tylko tysiąc złotych kary. Uzasadnienie? Stolica jest w złej sytuacji finansowej. To jeden z wielu przykładów znacznie łagodniejszego traktowania urzędników niż zwykłych obywateli – pisze „Rzeczpospolita”. Tysiąc złotych to grzywna, jaką prezydent Warszawy zapłaci za to, że miasto przez pięć lat nie było w stanie rozpoznać wniosku Zakładu Narodowego im. Ossolińskich o zwrot budynku w Warszawie. Sąd zastosował tu zasadę miarkowania, bo uznał, że stolica jest w złej sytuacji finansowej.

Za bezczynność płacą niewiele

To już 38. tego typu grzywna nałożona od 2012 r. na stołeczny ratusz. Za bezczynność płacą też samorządy terytorialne. Kara może być nałożona – jak w przypadku burmistrza Nowego Wiśnicza – np. za nieudostępnienie informacji publicznej.

Z danych Naczelnego Sądu Administracyjnego wynika, że w 2012 r. wysokość grzywien wahała się w granicach od 1 zł do 32 tys. zł. Z tym że najwyższą karę dostali prezes UOKiK (32 tys. zł) i PZPN (12 tys. zł), a najniższą wójt gminy Klembów (1 zł). Z kolei minister kultury i dziedzictwa narodowego zapłacił 5 tys. zł za nienadesłanie akt do sądu. Na tak niskie kary nie mogą natomiast liczyć zwykli obywatele.

Więcej w „Rzeczpospolitej”

Interpol opublikował list gończy za ks. Gilem

Polski ksiądz jest poszukiwany za domniemane akty pedofilii, których dopuścił się w czasie pobytu na misji w Dominikanie.
Strona dominikańska już w piątek zwróciła się do Interpolu w tej sprawie. Do pomocy w śledztwie jest też zobowiązana strona polska.

Strona międzynarodowej organizacji policyjnej podaje następujące dane polskiego księdza: Urodzony 19 kwietnia 1977 r. w Krakowie. Posługuje się językami polskim i hiszpańskim. Czarne włosy, niebieskie oczy. Zarzuty: molestowanie seksualne.

Ks. Wojciech Gil, obok abp. Józefa Wesołowskiego, jest jednym z duchownych podejrzewanych o wykorzystywanie seksualne dzieci. Śledczy z Dominikany posiadają zeznania chłopców, których miał wykorzystywać. Przejęli też jego komputer z pornografią dziecięcą, na którym – jak się nieoficjalnie mówi – znaleziono 87 tys. zdjęć i filmów należących do księdza.

List gończy za księdzem Wojciechem Gilem

Zarzuty wobec księdza pojawiły się pod koniec maja. Duchowny miał się dopuścić czynów pedofilskich wobec trójki dzieci. Po usłyszeniu zarzutów nie wrócił na Dominikanę, gdzie prowadził parafię w górskiej miejscowości Juncalito. W rozmowach telefonicznych z miejscowymi dziennikarzami zaprzeczał jednak wszystkim oskarżeniom.

Władze Dominikany badają również sprawę byłego już nuncjusza apostolskiego na Dominikanie abp. Józefa Wesołowskiego, którego w sierpniu odwołał papież w związku z podejrzeniami o pedofilię. Skandal w kraju wybuchł, gdy tamtejsza telewizja nadała reportaż przedstawiający nuncjusza, który odwiedzał miejsca w stolicy kraju słynące z prostytucji nieletnich.

gazeta.pl

Sąd boi się teściowej? 45 sędziów zrezygnowało ze sprawy rozwodowej

Pani Magdalena nie może się rozwieść, bo 45 sędziów Sądu Okręgowego w Gliwicach wyłączyło się z prowadzenia sprawy. Powód? Jej teściową jest wizytatorka sądu apelacyjnego i jej ocena pracy sędziów ma wpływ na przebieg ich kariery. Pani Magdalena to filigranowa, atrakcyjna blondynka. W marcu wraz z dwiema córkami uciekła z domu. – Zostałam pobita przez męża, mam potwierdzającą to obdukcję – mówi kobieta. To przesądziło o losie jej małżeństwa. W maju opłaciła i złożyła w Sądzie Okręgowym w Gliwicach pozew o separację. Został przyjęty, a sprawie nadano sygnaturę. Jednak do dzisiaj nie wyznaczono terminu pierwszej rozprawy.

„Asekuracja sędziów graniczy z tchórzostwem”

Powód? 45 sędziów gliwickiego sądu na własne żądanie zrezygnowało z prowadzenia tej sprawy. – Powołaliśmy się na okoliczności, które mogą wywołać uzasadnioną wątpliwość co do naszej bezstronności – wyjaśnia sędzia Tomasz Pawlik, rzecznik prasowy Sądu Okręgowego w Gliwicach.

Okolicznością, o której mówi, jest to, że teściową pani Magdaleny jest sędzia wizytator Sądu Apelacyjnego w Katowicach. Odwiedza ona sądy, czyta akta prowadzonych przez sędziów spraw i wydaje opinie na temat ich pracy. Jej ocena ma wpływ na przebieg dalszej kariery sędziów.

Zdaniem prof. Piotra Kruszyńskiego, prawnika z Uniwersytetu Warszawskiego, zachowanie gliwickich sędziów to absurdalna asekuracja. – Graniczy ona z tchórzostwem, bo przecież sędzia powinien mieć charakter i nie bać się własnego cienia. Zresztą to nie sprawa karna, tylko rozwód – podkreśla prawnik. Jego zdaniem sędziowie mogliby się wyłączyć, gdyby mieli orzekać w sprawie rozwodowej sędzi sądu apelacyjnego, ale już nie jej syna. – Przecież nie żyjemy na Białorusi, gdzie wizytator może bez powodu złamać komuś karierę. W Polsce każdą negatywną opinię musi uzasadnić – przypomina prof. Kruszyński.

Posiedzenie niejawne: dziewczynki mają mieszkać z ojcem

Sprawa ma jednak dalsze konsekwencje. 27 czerwca pani Magdalena złożyła w prokuraturze doniesienie na męża. Zarzuciła mu, że była przez niego bita. Śledztwo w tej sprawie trwa i na razie nikomu nie przedstawiono zarzutów. Prokuratorzy planują przesłuchać sędzię sądu apelacyjnego.

28 czerwca mąż Magdaleny złożył w Sądzie Rejonowym w Gliwicach wniosek o przyznanie mu prawa do opieki nad córkami. I dziesięć dni później sędziowie zdecydowali, że na czas postępowania dziewczynki mają mieszkać z tatą. Dlaczego decyzja zapadła tak szybko?

W pisemnym uzasadnieniu sąd napisał, że to była sprawa niecierpiąca zwłoki, bo tego wymagał interes dzieci. „Z opinii psychologicznej wynika, że rodzice małoletnich nie potrafią porozumieć się w kwestiach dotyczących opieki nad dziećmi, podziału ról rodzicielskich oraz sposobu sprawowania władzy rodzicielskiej. (…) Dom rodzinny jest urządzony w sposób odpowiadający potrzebom dzieci. Małoletnie mają własne pokoje, urządzone stosownie do ich wieku oraz potrzeb, czują się w domu swobodnie i bezpiecznie” – argumentowali sędziowie, dlaczego to ojciec będzie się zajmował córkami.

Tyle że tę decyzję wydano na posiedzeniu niejawnym, nie informując o jego terminie pani Magdaleny. – Gdyby mnie powiadomiono, opowiedziałabym o sprawie w prokuraturze oraz o tym, co się działo w naszym domu. Sąd nie dał mi jednak szansy – mówi kobieta. 5 sierpnia odwołała się od decyzji o przekazaniu córek ojcu. Jednak jej zażalenie trafiło do sądu okręgowego, którego sędziowie nie chcą zajmować się sprawą. Nie rozpoznano odwołania do dzisiaj. – Choć sprawa nadal dotyczy dzieci, teraz już nie jest niecierpiąca zwłoki – ironizuje kobieta.

Teściowa: nie jestem stroną postępowania

Obecnie starsza córka pani Magdaleny mieszka z ojcem, młodsza z nią. W sierpniu gliwicki sąd wydał decyzję o jej przymusowym przekazaniu ojcu. Kobieta się do tego jednak nie zastosowała. – Chcę, żeby ta sprawa została rozstrzygnięta zgodnie z prawem. Tylko odnoszę wrażenie, że od początku stoję na straconej pozycji – podkreśla pani Magdalena.

Jej teściowa nie chciała rozmawiać z „Gazetą”. – Nie jestem stroną postępowania, a zresztą dzwoni pan na mój prywatny numer. O sprawę proszę pytać rzecznika sądu – stwierdziła wizytatorka Sądu Apelacyjnego w Katowicach. Jej syn nie odbierał naszych telefonów, choć odczytywał nagrywane na skrzynkę wiadomości. Nie chciał rozmawiać.

gazeta.pl

Ksiądz profesor plagiatował innych, ale sąd mu odpuścił

Sprawa księdza profesora z KUL Stanisława T., oskarżonego o plagiat umorzona, choć jak uzasadnił sąd doszło do jawnego plagiatu. Duchowny jednak twierdził, że dopuścił się go nieświadomie
Ks. prof. Stanisław T. to wieloletni wykładowca KUL, były kierownik Katedry Historii Źródeł Kościelnego Prawa Polskiego KUL i były skarbnik Towarzystwa Naukowego KUL. Obecnie jest na bezpłatnym urlopie.

Prokuratura w grudniu ubiegłego roku zarzuciła mu, że przywłaszczył sobie autorstwo kilku cudzych prac w publikacji „Ewolucja kościelnego prawa polskiego w świetle kodyfikacji do XIX wieku”.

Profesor T. nie chciał mieć procesu, dlatego złożył w sądzie wniosek o warunkowe umorzenie postępowania, motywując to znikomą szkodliwością popełnionego przez siebie czynu. W piątek sąd przychylił się do tej prośby i wyznaczył mu roczny okres próby.

Sędzia Agnieszka Kołodziej zaznaczyła jednak, że „fakt popełnienia czynu [plagiatu- red.] przez prof. T. nie budzi wątpliwości”. Prawie połowa publikacji księdza została uznana za kopie innych. Jednak, jak wyjaśniła sędzia, oskarżony wyjaśnił dokładnie, jak doszło do plagiatu. Duchowny twierdził, że nie miał intencji ani świadomości zatajania autorstwa innych prac, miały o tym świadczyć przypisy umieszczone w publikacji pracownika KUL. O umorzeniu zadecydowała też dobra opinia o duchownym i jego niekaralność. Sędzia Kołodziej przypomniała też, że ksiądz został wcześniej ukarany naganą przez swoją uczelnię. Prof. KUL będzie musiał zapłacić 4,1 tys. zł za koszty sądowe. Wyrok nie jest prawomocny.

Przypomnijmy: rzecznik dyscyplinarny KUL uznał, że profesor „w szeregu swoich publikacji z lat 2003-2008 w sposób uwłaczający godności nauczyciela akademickiego i naruszając cudze prawa autorskie, odpisywał obszerne fragmenty wykorzystywanych publikacji naukowych, zwykle z niewielkimi modyfikacjami, ale niejednokrotnie dosłownie, włączając w to przypisy”.

Plagiat Stanisławowi T. zarzucił w 2010 r. inny naukowiec profesor Wacław Uruszczak, kierownik Katedry Historii Prawa Polskiego Uniwersytetu Jagiellońskiego. Przestudiował 14 publikacji profesora z KUL, które ukazały się w latach 2003-2008. Przypadki przepisywania fragmentów prac przez duchownego od innych profesor Uruszczak opisał w tekście pt. „Z takim sposobem uprawiania nauki nie można się zgodzić”. Tekst opublikował na stronach UJ.

gazeta.pl